niedziela, 19 lutego 2012

VNM - Etenszyn: Drimz Kamyn Tru (Recenzja)

VNM to raper, który spełnił marzenie o sławie każdego podziemnego MC. Przez 10 lat w undergroundzie nagrał 9 płyt niejednokrotnie zniechęcając się do tego co robi, nie mogąc przebić się do większego grona odbiorców oraz nie czerpiąc z pasji która pochłaniała mu najwięcej czasu profitów. Po genialnym „Na Szlaku Po Czek” wydanym w 2007 roku zawiesił na chwilę swoją karierę, z zamiarem jej zakończenia, ale okazało się, że po prostu nie mógł (kompleks Jay’a-Z). Wydał kolejny podziemny krążek i w końcu wypłynął na powierzchnię za sprawą Sokoła, który interesował się karierą utalentowanego rapera już kilka lat wcześniej.

Pierwszym oficjalnym krążkiem VNMa było wydane w Prosto „De Nekst Best”, które miało zaprezentować szerokie spektrum umiejętności artysty z Elbląga. Znajdowały się na nim storytellingi, utwory bardziej refleksyjne, jakieś dubstepowe eksperymenty i kilka średnio udanych bragg. Na tym albumie Venom miał jednak poruszyć bardziej osobiste tematy. Zainspirowany J. Cole’em i Drake’em zaczął nawet podśpiewywać refreny i niektóre zwrotki, ale co o tym sądzę przeczytacie później. „Etenszyn: Drimz Kamyn Tru” ma premierę dopiero 20 lutego, ale jako że sam raper zachęcał do ściągnięcia płyty i obadania jej już teraz. recenzję puszczam na dzień przed premierą.

Jak Fał mówił tak też zrobił. Warstwa tekstowa jest bardzo różnorodna i skupia się przede wszystkim na osobistych przeżyciach rapera ujętych nieraz w bardzo ciekawą formę. Pierwszym takim utworem, który od razu zapadł mi w pamięć było „Potrzebuję”. VNM opowiada tam o swojej miłości do muzyki, która jest dla niego czynnikiem niezbędnym do życia. Każdy prawdziwy fan rapu może się z tym numerem utożsamiać. Kolejnym ciekawym kawałkiem jest singlowy „Na Weekend”, w którym to podczas weekendu spędzonego samotnie w domu raper porusza wiele egzystencjalnych spraw i problemów. „Choćbym Miał Zostać Sam” to gloryfikacja prowadzonego stylu życia i pokazanie zadowolenia jakie z niego czerpie mimo, że wielu osobom takie coś się nie podoba. „Non Stop” to melancholijne rozliczenie się z rzeczywistością, „Zrobią To Za Mnie” to opis spełniania marzeń podziemnego rapera, poprzez poznawanie i zbieranie propsów od doświadczonych MC, którzy kiedyś dla niego byli wzorem a „Piątek” jest historią pewnej bardzo ciekawej piątkowej nocy. Następnym rzucającym się w uszy pomysłem jest ukazanie końca dwóch różnych związków z perspektywy mężczyzny i kobiety w „Nigdy Więcej”. Śmierdzi to na kilometr J. Cole’m, który miał bardzo podobny, niemal identyczny patent w „Lost Ones”. Mimo wszystko wykonanie i nieco różniące się sytuacje w opowieściach idą na plus VNMa.

Brakuje mi jednak trochę Venoma jarającego się punchami Papoose’a i tworzącego jedne z najlepszych gier słownych w Polsce. Wiem, że już od „Niuskulu” zaczął od tego odchodzić, ale co ma powiedzieć największy fan punchy w Polsce. Na płycie znajdziemy tylko jedną braggę z prawdziwego zdarzenia „Supernova”, która jednak nie powala. Na szczęście gdy z nim kiedyś rozmawiałem obiecał zrobić jeszcze track w konwencji bitewnej więc fani tegoż stylu mogą liczyć choć na jeden numer w stylistyce NSPC.

Technika zawsze była największym atutem VNMa. Już na swoich pierwszych płytach pakował on wiele podwójnych w teksty i choć często brzmiały jakby próbował je wcisnąć na siłę, to zgodnie z hasłem „praktyka czyni mistrza” z każdą płytą zaczynało to brzmieć lepiej i teraz już w ogóle tego nie słychać. Raper stara się pisać bardzo skomplikowane struktury rymów, tłumacząc to szacunkiem do słuchacza „Nie nawija Wiz Khalifa tu / Takich tekstów nie pisze się w pół godziny po czterech piwach i splifach dwóch”. Flow to kolejny wielki plus rapera. O ile można powiedzieć, że na projektach swojego starego składu 834 to eksperymentalne jak na polskie warunki płynięcie po bicie często powodowało że z niego wypadał, to w 2007 roku ta maniera całkowicie znikła a teraz Fał jest coraz bliżej perfekcji. Obok Mesa jest to najlepsze flow w Polsce, hands down.

No właśnie a jak jest z tym śpiewem? Średnio. Jako, że na „De Nekst Best” był tylko jeden śpiewany refren, był on fajnym, miłym dodatkiem. Mam wrażenie że na tej płycie jest go odrobinę za dużo a jego poziom jest bardzo średni. W niektórych numerach nawet fajnie się go słucha, ale w niektórych jest cholernie męczący. Najbardziej spodobała mi się oczywista kopia Eminema w refrenie „Nigdy Więcej”. Ależ znowu, z tą kopią lekko przesadzam, co nie znaczy, że nie uznaję nowej zajawki VNMa. Jak nauczy się śpiewać (bo do tego, że nie umie sam się przyznaje) pewnie będę się tym jarał. Teraz, nie bardzo.

Warstwa muzyczna nawet jeszcze bardziej niż podśpiewywanie przywołuje skojarzenia związanie z idolami Fała ze Stanów. Nie jest to oczywiście nic złego. Za produkcję odpowiedzialni są: młody talent SoDrumatic, dwóch gości z Niemiec - 7inch i Drumkidz oraz dobrze znany wszystkim słuchaczom Matheo. Beatmakerzy stworzyli ciekawe tło dla rapu VNMa, ale nie są do podkłady, które na długo zostają w pamięci. Doliczyłbym się może trzech ponadprzeciętnych. A może to po prostu nie moje klimaty? Tak jak już mówiłem raper poradził sobie z nimi znakomicie i mimo wszystko swoim zamysłem wprowadził mnóstwo świeżości na polskie podwórko.

Od początku wiedziałem, że od VNMa nie można spodziewać się niewypału. Wiedziałem, że dostanę jednego z kandydatów do płyty roku w Polsce. I nie myliłem się. Dostałem jednak płytę gorszą niż „Na Szlaku Po Czek” i gorszą niż „Niuskul Mixtape 2009”. Płytę, która bez problemu przebiła oficjalny debiut „De Nekst Best” i pokazała, że „kompleks drugiej płyty” rapera z Elbląga nie dotyczy. Co w sumie nie było trudnym zadaniem skoro mainstreamowy debiut nie mógł się równać poprzednim solowym produkcjom. Dostałem album bardzo osobisty oraz bardzo różnorodny lirycznie i muzycznie. Polska scena za to dostała powiew świeżości, który był jej bardzo potrzebny. Aż jestem bardzo ciekaw co Venom wykombinuje na następnej płycie, skoro zgodnie z zapowiedzią, ciągle będzie robił nowe rzeczy.

Ocena: -5 (Skala PL)

niedziela, 12 lutego 2012

Podsumowanie roku 2011

Można powiedzieć, że miniony rok trochę przespałem. Nie sprawdzałem albumów na bieżąco i musiałem wszystko nadrobić w trzy tygodnie. Tak więc, trochę później niż zwykle, ale jest – podsumowanie roku 2011. Roku, który był cholernie mocny, chyba najmocniejszy z opisywanych przeze mnie w przeszłości. Wyszło wiele naprawdę dobrych produkcji i żeby je wszystkie opisać musiałbym zrobić przynajmniej Top 20. Ale jako, że reguły są inne (no i trochę mi się nie chce) pozostaniemy przy starych wyznacznikach.

Albumy roku:

1. Royce da 5’9” – Success Is Certain (-5)

Royce zdecydowanie pokazał się z dobrej strony w tym roku, o czym jeszcze napiszę później. Jego piąty solowy album – „Success Is Certain” zapowiadany jako seqeul jego najlepszej płyty „Death Is Certain” to bardzo dobra, różnorodna produkcja. Znajdziemy tam zarówno braggi, kawałki bardziej osobiste, storytellingi oraz jeden bardzo dobrze przemyślany tribute. Wszystko to utrzymane w lekko mrocznym klimacie, choć nie tak bardzo mrocznym jak prequel. Pełną recenzję krążka można przeczytać tutaj. Na pewno jest to dość kontrowersyjny wybór i przyznaję się, że jest on bardzo subiektywny. Ale to w końcu mój blog także jak się nie podoba to wiadomo.

2. Tech N9ne - All 6's & 7's (-5)

Mainstream better watch out cos here comes Tecca Nina. Po kilku średnio udanych produkcjach w końcu otrzymałem od Tech N9ne’a coś co katowałem podobnie jak „K.O.D.”. Miłośnicy undergroundu zjechali tę płytę z góry na dół, ale moim zdaniem jest to najlepsza solowa płyta Techa od czasu wspomnianego Króla Ciemności. Niesamowite flow, ciekawe pomysły na numery, dobre featuringi i bardzo dobra produkcja stworzyły krążek do którego często wracałem i wracać będę. Pełna recenzja znajduje się tu. Szkoda, że Nina nie powtórzył sukcesu z 2009 i nie wydał dwóch miażdżących płyt w tym roku zamiast jednej. Collabos były bardzo średnie (szczególnie w porównaniu do solowego albumu).

3. Lil Wayne – Tha Carter IV (-5)

Lil Wayne – postać hejtowana przez truskuli, wielbiona przez fanów mainstreamu i doceniana zarówno przez krytyków, raperów jak i bardziej wyważonych słuchaczy. „Tha Carter III” było idealną płytą mainstreamową, kolejne produkcje były niezłe, ale nie mogły równać się z geniuszem trzeciej części sagi Carterów. Czy „IV” jest godnym następcą „III”? Zdecydowanie tak. Weezy pokazał tu to co w nim najlepsze. Nie eksperymentował już tak jak na poprzednich płytach (czy to z rockiem czy z auto tunem, choć wyjątkiem jest niezłe „How To Love”), skupił się natomiast na wylewie skillsów zarówno lirycznych jak i wokalnych. Jest to moim zdaniem najlepsza płyta Weezy’ego pod względem tekstów i choć nie ma już tej swobody co na trójce dalej bardzo dobrze składa punche, gry słowne, pisze niezłe storytellingi jak i przedstawia swoje poglądy czy pokazuje świat takim jakim on widzi. Produkcja też nie zdołała zagrozić trzeciej części, jednak wciąż prezentuje ona bardzo wysoki poziom.

4. Jay-Z & Kanye West – Watch The Throne (-5)

“Ye is chillin’, Jay is chillin’ what more can I say, we killin’ em”. Tak samo jak w przypadku płyty Royce’a po usłyszeniu pierwszego singla obawiałem się trochę o produkcję ale jak znowu się okazało – niesłusznie. Od chwili gdy zacząłem słuchać rapu, Jay-Z jeszcze nigdy mnie nie zawiódł, tak samo stało się i teraz. Masa charyzmatycznych linijek, skomplikowanych punchy, fajne pomysły na zwrotki i idealne flow – to od zawsze charakteryzowało głowę Roc-A-Fella Records. Kanye za to dał chyba najlepsze rapsy w swoim życiu i chociaż odstawał wyraźnie od swojego kolegi to i tak wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Dodatkowo to właśnie Ye jest współodpowiedzialny za większą część bitów na płycie za co należy mu się medal. Produkcja niemalże wyprzedza swoją epokę, jest bardzo oryginalna a panowie odnajdują się w niej znakomicie.

5. Canibus - Lyrical Law (+4)

Canibusowi po wydaniu tej płyty odjebało. Zresztą już na tej płycie nie było szumnie zapowiadanego dissa na Royce’a, który wyciekł dopiero niedawno. Ale to i tak nic przy fatalnym dissie na J. Cole’a i po żenującej próbie przeprosin dzień potem. Jeśli nie wiecie o co chodzi wygooglujcie, zapewniam, że takiego stężenia żenady dawno w rapie nie było. Ale co jak co ta płyta mu się udała. Fajne pomysły, mocne linijki, featuringi na bardzo wysokim poziomie i w końcu bardzo dobra produkcja sprawiły, że jest to płyta, która może się równać do jego najlepszych. Pełna recenzja tutaj.

6. K-Rino - Alien Baby (+4)

K-Rino nikomu nie trzeba przedstawiać. Geniusz liryczny z Houston wyrobił sobie już w podziemiu markę, którą ma niewielu. Człowiek ten potrafi wydać 4 płyty w rok a co najważniejsze ciągle utrzymuje najwyższy poziom. Tak samo było i w tym, wydał dwa krążki, które trafiły do mojego Top 10. Pierwszy z nich „Alien Baby” oceniłem trochę wyżej niż drugi, ale nie między nimi jakiejś dużej różnicy. Na tym albumie Rino poświęcił się trochę bardziej konceptom, bardzo ciekawym zresztą. „Perfect Word”, „Alien Baby” czy „Feather Of The Flame” to numery, które najbardziej zaskoczyły mnie pomysłowością tego człowieka, który w rapgrze jest już ponad 20 lat. Znajdziemy tu też track, który spowodował, że oceniłem ten album wyżej niż drugi - „Lifting The Veil” opisujący pogańskie pochodzenie chrześcijańskich rytuałów (trzeba w końcu szerzyć prawdę). Wszystko to okraszone bardzo dobrym flow gospodarza oraz naprawdę niezłą produkcją, co u Rino niestety nie jest na porządku dziennym.

7. Game – The R.E.D. Album (4)

Już nie The Game, tylko Game, w końcu wydał przekładany mnóstwo razy Czerwony Album (choć z czerwoną hołotą nie ma to nic wspólnego). Jest to zdecydowanie najdojrzalsza płyta rapera z Compton i choć wiemy, że nie jest on ani geniuszem lirycznym, ani geniuszem techniczno-wokalnym to nie można mu odmówić serca, które wkłada w muzykę. Album jest dosyć różnorodny, jest trochę gangsterskich przechwałek (jak zwykle zresztą u niego) są też ciekawe koncepty „Born In The Trap”, „Ricky” a nawet kawałki motywacyjne „Pot Of Gold”. Jak też zawsze u Game’a produkcja podnosi ocenę pół punktu/punkt do góry. Podobnie jak jego rywal 50 Cent, Gracz ma wyjątkowo dobre ucho do bitów i pozwala mu wybierać największe perełki nawet na mixtape’ach. Khalil? Premier? Zdecydowana czołówka beatmakerów.

8. J. Cole - Cole Word (4)

Nowy (choć w sumie już nie tak bardzo) nabytek Roc Nation w końcu wydał swój długo wyczekiwany debiutancki krążek. Wielu słuchaczy, pewnie znudzonych czekaniem, już na początku stwierdziło, że Cole nie zdoła wyjść z szufladki „mixtape rapper” i nie dorówna na płycie swoim mixtape’om. Czy tak było? Zdecydowanie nie. Mixtejpy były workiem w które Cole wrzucił tracki o ruchaniu i braggi (także o ruchaniu). Za to tu cała płyta jest różnorodna, zarówno pod względem lirycznym jak i pod względem produkcji. Mamy np. genialne „Dollar & The Dream III”, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie, kilka głębszych poruszających wiele tematów tracków i wcale nie tak dużo bragg. Chociaż „Mr. Nice Watch” z Jay’em jest zacne. Oczywiście numerów o seksie (w wielu zresztą spojrzeniach na tę sprawę) też nie zabrakło. Zdecydowanie bardzo udany debiut, miejmy nadzieje, że od tego momentu J będzie się tylko rozwijał.

9. K-Rino - The Day Of The Storm (4)

Druga płyta K-Rino, to płyta bardziej braggowa niż konceptowa, choć konceptów jest tam i tak więcej niż na płycie przeciętnego rapera. W aż 19 utworach znajdziemy to z czego znamy K-Rino – punche, metafory, świetne pomysły na wersy i skomplikowane konstrukcje rymowe. Znalazł się tu też kawałek, który zawładnął moją playlistą na kilka dni pt. „Flow Session Number 4”. Tak dobrego battle tracka jak ten w tym roku nie było. Wszystko to położone jest na bitach nieco lepszych niż w „Alien Baby”. Mimo wszystko czemu jest niżej? Jest na niej mniej zapadających w pamięć (przynajmniej moją) utworów niż w przypadku płyty wydanej w lutym. No i ten jeden śpiewany kawałek, który w ogóle tutaj nie pasuje i przez niego pierwszy raz w życiu Rino stał się w moich oczach kimś z kogo można się śmiać. Nie licząc oczywiście obśmiewania okładek, które co album dostarczają dobrą porcję śmiechu.

10. Vakill - Armor Of God (4)

Miałem ogromne problemy z opisaniem tej płyty w tym zestawieniu. Może dlatego, że fraza „płyta obfituje w ogrom punchy, metafor, porównania i ciekawe koncepty” przewinęła się już za dużo razy w artykule. No, ale co mam innego napisać? Vakill powrócił, drodzy państwo. A jeśli powraca Vakill, razem z nim powraca cały warsztat umiejętności lirycznych. Dlatego właśnie to tę płytę usytuowałem na miejscu dziesiątym, a konkurowała z trzema następnymi, które widzicie poniżej. Raper z Chicago przypomniał o sobie świetnie napisanym, dobrze wyprodukowanym i zapadającym w pamięć materiałem. Nic więcej nie muszę dodawać. Sam fakt, że wygrał konkurencję z tak mocnymi zawodnikami jak Apathy czy Faraon Monch mówi samo za siebie.

Piątka poza dziesiątką:

Apathy - Honkey Kong

Pharaohe Monch - W.A.R.

Reks - Rhythmatic Eternal King Supreme

Classified - Hand Shakes And Middle Fingers

WC - Revenge Of The Barrakuda

EP Roku:

1. Bad Meets Evil – Hell: The Sequel (+4)

Duet mający potencjał na bycie najlepszym w historii tego gatunku muzycznego w końcu uporał się ze swoimi problemami i stworzył po 10 latach nowy projekt. Na początku EPka nieco mnie zawiodła, ale z czasem zaczęła mnie coraz bardziej jarać i przesłuchałem ją już naprawdę wiele razy. Choć krótka, jest dosyć różnorodna lirycznie a raperzy pokazali na niej pełny zestaw swoich umiejętności. I chociaż Eminem nie jest już tym samym Eminemem co kiedyś to dalej dobrze się go słucha. Dobre braggi, fajne koncepty i idealni moim zdaniem technicznie raperzy do gwarancja udanej płyty. Pełna recenzja tutaj.

2. Slaughterhouse – Slaughterhouse EP (+4)

„Slaughterhouse family, ridin’ like a taxi”. Supergrupa złożona z Royce’a, Joe’ego Buddena, Joella Ortiza i Crooked I’a powróciła w tym roku z EPką, która miała być dopełnieniem kontraktu z wytwórnią E1. Tak jest, Eminem w końcu przyjął ich do swojej wytwórni gdzie aktualnie pracują nad drugim longplay’em. Chociaż EP zawiera tylko cztery nowe numery i dwa remixy (a właściwie trzy nowe numery i trzy remixy, bo „Put Some Money On It” z The LOX pojawiło się na płycie Joella) jest bardzo dobrym obrazem tego, co ci goście potrafią zrobić na majku. Dużo dobrych punchy i przede wszystkim świeżości, mimo (co jak co dobrych) remixów.

3. Crooked I – In None We Trust: Prelude (+4)

Crooked I to kolejny raper, który swoich fanów traktuje jak Dr. Dre. Płytę wydaje już od trzech lat i dalej nie ma po niej śladu. W tym roku chciał trochę poprawić swój wizerunek i rzucił do neta dwie EPki, „In None We Trust: Prelude” oraz „The Million Story EP”. Ta pierwsza była nieco dłuższa i stała na nieco wyższym poziomie. Crooked po Royce’ie to najlepszy MC ze Slaughterhouse i to zdecydowanie słychać. Raper z Long Beach dobrał bardzo dobre bity (Khalil!), napisał świetne teksty i zaprosił ciekawych gości (Mistah FAB odzyskał swoja zwrotką mój szacunek).

Mixtape roku:

Fabolous – There Is No Competition 3: Death Comes In 3’s (4)

Długo zastanawiałem się jaki mixtape zdobędzie w tym roku tytuł najlepszego. Jako, że nie było kontynuacji serii „The Bar Exam” od Royce’a, który z góry byłby na pierwszej pozycji o wyróżnienie walczyły w sumie tylko dwa. I oba mixtape’y były autorstwa Fabolousa. Wybrałem trzecią część sagi „There’s No Competition” tylko dlatego, że wolę bardziej bragga i ostry bitewny klimat od rozkmin na bardziej jazzowych bitach na „The S.O.U.L. Tape”. Chociaż tamta mixtaśma też była zacna. Co jednak mamy tu? To z czego Loso jest znany – z punchy, gier słownych i zajebistego, wyróżniającego się slow flow. Były może dwa kawałki, które były bezpłciowe no i szczerze przyznam, że trójka mimo wszystko nie może dorównać dwójce. Poza tym, jest dobrze.

Raper roku:

Royce Da 5’9”

Tym razem nie jest to jakaś bardzo subiektywna ocena. Royce zdominował ten rok. Wydał album roku, był współtwórcą EPki roku, nawinął zwrotkę roku, zaliczył gościnny występ roku oraz napisał punch roku. Dużo tego prawda? Dodatkowo, był to rok bardzo przełomowy dla Ryana, ponieważ od czasu wznowienia współpracy z Eminemem zaczął być coraz lepiej rozpoznawalny i powoli zgarnia fame na jaki zasługiwał od wielu, wielu lat. Słowa „Hi Rihanna” z tegorocznego BET Cypher powtarzali nie tylko fani rapu z wytwórni Shady Records ale także i słuchacze popu, R’n’B i innych bardziej lubianych przez amerykanów gatunków. Doszło nawet do tego, że serwisy plotkarskie podchwyciły zdjęcie gołych, zwisających jaj rapera (ble), który jeszcze nie tak dawno nie mógł nawet ruszyć się ze swojej dzielnicy i pił jak smok wawelski. Sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Oby tak dalej Royce (tylko mniej jaj na zdjęciach)!

Porażka roku:

Jedi Mind Tricks - Violence Begets Violence (-2)

"Violent by Design" to arcydzieło tekstowe, "Visions of Gandhi" to arcydzieło muzyczne (moim zdaniem najlepiej wyprodukowana płyta w historii) a ostatnia płyta grupy (niestety już tylko duetu) jest porażką w każdym tego słowa znaczeniu. Vinnie zaliczył olbrzymi regres, nawet jeśli spojrzeć na jego niedawny solowy krążek a Jus Allah to teraz kompletny inwalida. Koleś, który na wspomnianym "Violent by Design" pokazał się z bardzo dobrej strony teraz obrócił się do nas osraną dupą i pokazał się z najgorszej strony z jakiej mógł. Jest tak fatalny, że aż żal słuchać. Dodatkowo, kiedyś powiedziałem, że Jedi Mind bez Stoupe’a nie będzie istniało. Moje obawy się w pełni sprawdziły. Nie polecam tej płyty nikomu, lepiej odpalić sobie „Season of the Assassin”.

Żenada roku:

Chino XL i The RICANstruction/The Black Rosary

Miałem nadzieję, że w końcu będzie mi dane zrecenzować płytę najlepszego panczlajnera w historii. Ale nie, nie mogło tak być. Sam Chino był zajęty siedzeniem na twitterze i pomaganiem lewakom w obronie twierdzy na Wall Street, więc na wydanie albumu nie miał po prostu czasu. Co z tego, że podawał pięć (!) różnych dat premiery (marzec, lipiec, sierpień, październik, grudzień) skoro i tak skończyło się na jednym, tylko niezłym singlu. Kiedyś Chino nawinął „By This industry I’m trying not to get fucked like 2Pac In jail”. Teraz ktoś powinien ułożyć punch: “By this industry I’m trying not to get fucked like Chino’s fans”.

No i to by było na tyle. Sądząc po tym jak opornie mi szło złożenie się do napisania tego artykułu (bo samo napisanie nie było zbytnio czasochłonne i trudne) następne podsumowanie może już nie powstać. W sumie nie wiem czy w ogóle coś jeszcze tu powstanie. Wiem, że nawet sieah (shot out) dopomina się o recenzje, ale trudno robić coś na co nie ma się ochoty. Tak czy inaczej czekajcie, możliwe, że coś się pojawi jak najdzie mnie jakaś chęć na napisanie czegoś.