wtorek, 27 kwietnia 2010

Canibus - C True Hollywood Stories (Recenzja)


Tego, że Canibus jest jednym z moich ulubionych mc nie muszę chyba mówić. Ostatnio ponownie przesłuchiwałem sobie całą jego dyskografię. Ostatnio robiłem to chyba w 2008 roku. Wszystkie jego płyty zrobiły na mnie raczej pozytywne wrażenie z małymi tylko odchyłami od normy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po raz kolejny odpaliłem „C True Hollywood Stories”. Ten album to chyba największa wpadka jakiegokolwiek szanującego się rapera w historii. Totalne nieporozumienie. Pomyślicie, jak słaby musi być album jednego z moich ulubieńców, skoro aż tak go krytykuję? Musiałbym użyć tu niecenzuralnych słów.

Mamy rok 2001. Canibus znany był wtedy przede wszystkim z wydania dwóch całkiem dobrych albumów „Can-I-Bus” i „2000 B.C. (Before Canibus)” oraz z beefu z legendą sceny LL Cool J’em. Mówiono, że swoją pierwszą produkcją Canibus zawiódł oczekiwania słuchaczy, ponieważ poziom występów gościnnych był o wiele wyższy niż poziom zwrotek na płycie. Raper przyjął do serca uwagi słuchaczy (bo krytyków nigdy nie słuchał) i nagrał drugi, nieco lepszy album. Teraz powiedźcie mi jedną rzecz. Jak do cholery, można z wysokiego poziomu spaść na tak niski, który zaprezentował na omawianej płycie?

Raper na tym albumie zmienił zupełnie swoje oblicze. Zrezygnował prawie całkowicie z ostrego braggadacio połączonego z naukowymi wywodami i zajął się rzeczami, którymi zajmuje się 90% raperów. Rap bez wyraźnej głębi, który buja masy. A właściwie tylko z założenia ma bujać, bo mnie chciało się rzygać, gdy go słuchałem. Naprawdę. Co więcej, po starym Canibusie ani widu ani słychu. Zamiast ostrego, chropowatego głosu, mamy głos łagodnie mówiącego chłopca. Zamiast agresywnego flow delikatne płynięcie po bicie żeby przypadkiem go nie uszkodzić. Aż ciśnie się na usta (klawiaturę) zdanie Eminema parodiującego ten styl użyte w „Canibitch”: “What happened to the way you was rappin' when you was scandalous? / That Canibus turned into a television evangelist!”.

Oczywiście, na płycie znajdziemy parę dobrych kawałków np. „U Didn’t Care”, który jest kontynuacją historii Stana. który w alternatywnym przebiegu historii zaproponowanym przez Canibusa przeżył katastrofę i zakumplował się z Bisem dissując potem razem z nim Eminema. Moim faworytem na płycie jest „The Rip Off” chociaż Cani bez swojego charakterystycznego flow, to już nie ten sam raper i naprawdę szkoda, że pojechał tam zupełnie inaczej bo mógłby wyjść tego naprawdę ciekawy numer. Wyróżniłbym jeszcze tytułowy track „C True Hollywood Stories”, który opowiada historię artysty, ale też w sposób wołający o pomstę do nieba. Chociaż tu można rozgrzeszyć rapera, ponieważ jest to jakiś tam osobisty kawałek.

O ile nigdy nie rozumiałem przywalania się do Bisa o bity, to tutaj, sam będę głównym oskarżycielem. Zacznijmy od dobrych stron. Wspominane już „The Rip Off” i „C True Hollywood Stories” posiadają bardzo ciekawe, budujące klimat, podkłady. Tzn. ten drugi buduje klimat a pierwszy po prostu jest bardzo dobrym tłem dla (homo) nawijki. Ostatni pozytyw to ciekawy samplowany bit do „R U Lyrically Fit?”. Tyle. Reszta to totalne dno. Producenci chcieli połączyć świeżość LA ze stylem NY. Trochę im to nie wyszło. Elektroniczne bity z samplami z muzyki klasycznej? Co jest do cholery!? Bit żywcem wyciągnięty z konsoli NES w „Hate U 2”? Garbage!

Jeśli przesłuchałbym tylko tę płytę Canibusa, pomyślałbym o nim, że jest wieśniakiem jak Asher Roth, tyle że miewa przebłyski geniuszu. Nie, zaraz. Może naprawdę trochę przesadzam? Po prostu bardzo irytuje mnie, że taki mc jak Canibus, dopuścił się takiej profanacji swojej ksywy i swojego stylu. Wprawdzie na „Mic Club” w kawałku „Rip vs. Bis” próbuje wybronić się ze swojego „soft (gay) voice” za pomocą bardzo ciekawego patentu, ale wszyscy wiemy, że jest to tylko łatanie dziur. Bis dał plamę, której nie spierze nawet Vizir (cytując pewnego rapera). Plama na iście genialnej twórczości. No cóż, bywa…

Ocena: 6/10 (Obiektywna ocena jak cholera można powiedzieć. Z całego serca chciałbym dać 1.)

piątek, 23 kwietnia 2010

Canibus - Melatonin Magik (Recenzja)

Miałem w przygotowaniu recenzję najlepszej do tej pory płyty Bisa „Rip The Jacker”, ale zajawka zrobiła swoje. Album wydany stosunkowo niedawno, bo w lutym, już po pierwszym przesłuchaniu zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Wprawdzie nie słyszałem na razie żadnej innej produkcji z tego roku, ale płyta Canibusa na pewno będzie w mojej czołówce albumów 2010. Krążek tytułowany nazwą najważniejszego hormonu regulującego działanie organizmu człowieka, nie jest może jakąś rewolucją, ale jest bardzo mocną produkcją, która wgniata w ziemię w sposób, do jakiego artysta dawno nas przyzwyczaił.

Canibus jest jednym z tych nielicznych artystów, którzy stawiają teksty ponad wszystko inne. Mimo to, nie możemy narzekać na jego braki wokalne, czy też umiejętności techniczne. Cani kładzie na podkładzie genialnie poskładane wersy swoim agresywnym flow połączonym z ostrym głosem. Człowiek, który chyba wchłonął słowniki i uczył się na pamięć biologiczno-chemiczno-fizyczno-matematyczno-religijnych terminów, po raz kolejny uderza nas ogromem fraz, których nie możemy ogarnąć naszym umysłem za pierwszym przesłuchaniem.

Zabawne jest też to, że mimo tego, że Canibus nie ma wielu patentów na kawałki i praktycznie cały czas powiela te same schematy, ciągle potrafi zaskoczyć słuchaczy czymś nowym w tej starej jak świat konwencji. Album po raz kolejny jest zbiorem kawałków w którym filozoficzne wywody o bogatym słownictwie przeplatają się z bitewnymi wersami i teoriami spiskowymi. Powinno nam się to już znudzić. No właśnie powinno. Czemu tak nie jest? To tak jak pytać, czemu nie nudzi nam się Chino XL.

Zasadniczo, sprawa ma się tak, że pierwsza połowa płyty, jest przynajmniej w moim odczuciu o wiele lepsza od drugiej. Gdyby Bis wydał epkę zawierającą pierwsze 9 utworów, płyta otrzymałaby ode mnie ocenę -10/10. Może to dlatego, że pod koniec mamy już tylko paradę gości, która miażdży ilością (nigdy jakością) Canibusa? A może to przez to, że pierwsza dziesiątka kawałków jest tak genialna? „Melatonin Magik”, w którym usłyszymy ten sam sampel, którego użył LL Cool J dissując Canibusa w „Ripper Strikes Back”, „Kriminal Kindness” czy „Dead By Design” są potwierdzeniem ogromnej klasy rapera i szkoda, że druga część nie zostaje w pamięci tak jak pierwsza.

Bis na tym albumie postanowił wyrównać rachunki z dwoma raperami. Pierwszym z nim jest Eminem, któremu obrywa się w kawałku „Air Strike (Popkiller)”, w którym gościnnie występują… raperzy z D12! Cani wykorzystał i trochę udoskonalił trick swojego starego „przyjaciela” LL Cool J’a. Zapłacił D12 za bitewne zwrotki a potem, jak gdyby nigdy nic, zdissował na wspólnym tracku ich i ich lidera. Oskarża go o m.in. o żenujące dissowanie swojej byłej dziewczyny „You ain't no Hip Hop messiah, you a bitch 'cos you dissed Mariah / Shit like that is supposed to be private” oraz splamienie swoją obecnością kawałka „Dead Wrong” Notoriousa B.I.G. “The Greatest Rapper Of All Time was dead right you 'dead wrong', you shouldn't have even been on that song”. W „Kriminal Kindness” za to dostaje się KRS’owi, który od początku kariery Canibusa, nie był do niego przyjacielsko nastawiony, można nawet powiedzieć, że rzucał mu kłody pod nogi. Bis wyśmiewa jego filozoficzne wywody “Fuckin’ comedy, speakin’ on flawed philosophies” oraz relacje z wytwórnią Def Jam „Why you dickride Def Jam, they’not your friend” / Made your mind up I thought you was not with them” a wszystko zaczyna genialnym follow upem „How many emcees must get dissed / before somebody whispers don’t fuck with Bis”.

Drugim ciekawym patentem jest poruszanie tematu teorii spiskowych, zapoczątkowane już na debiucie rapera. Pamiętacie kawałek „Channel Zero” oparty na łagodnym G-Funkowym bicie? Cani wciąż porusza te kwestie a w jednym momencie nawet wspomina, od czego to się zaczęło: „You should’ve took Channel Zero more seriously”. Bis przytacza tutaj teorie m.in. o istnieniu organizacji zwanej Illuminati, która posiada kontrole nad wszystkimi strukturami rządowymi w USA i Wielkiej Brytanii i wszystkimi możliwymi sposobami próbuje ukryć swoją działalność. Nie boi się mówić o powiązaniu prezydenta Obamy z NWO, „They put black family in the White House” a także zatajaniu przez rząd informacji o obcych, kierując nawet w ich stronę apostrofę: „There’s no need to fear us / Just come down and help us”. Uważa nawet, że za teorie, które wysnuwa na tej płycie, zostanie wkrótce zamordowany „The Illuminati just gon’ kill me like Pac”. W tym wszystkim pomaga mu znany wszystkim słuchaczom Proffesor Griff, znany ze swoich konspiracyjnych wywodów. Jego podsumowania będzie dane nam usłyszeć w kilku kulminacyjnych momentach na płycie.

Bity od zawsze były bolączką Canibusa. Ciągle był oskarżany o to, że nie może znaleźć odpowiedniej warstwy muzycznej do swoich kawałków. Jedynym, który dorównał poziomem swoich podkładów poziomowi lirycznemu Bisa był, najbardziej niedoceniany producent z USA - Stoupe. Jak jest w tym przypadku? Bardzo dobrze aczkolwiek nie tak jak w przypadku „Rip The Jacker”. Canibus dostał bity o odpowiednim klimacie, wpasowujące się w treść przekazywaną przez rapera oraz na wysokim poziomie czysto producenckim. Tracki wyprodukowali m.in. Blastah Beatz, Sicknature i Engineer.

Suma sumarum dostaliśmy bardzo mocną produkcję, której zresztą można było się spodziewać. Dopełnieniem tego albumu, jest mixtape, który wyszedł miesiąc wcześniej pt. „Deathwish”, w którym Canibus większość czasu poświęca teoriom spiskowym, numerologii oraz interpretacji przepowiedni wielkich proroków. Wracając do „Melatonin Magik”, pozycja obowiązkowa dla każdego fana rapu, kładącego nacisk na lirykę. Can-I-Bus po raz kolejny dostarcza nam to, z czego jest znany i jeszcze bardziej ugruntowuje swoją pozycję w branży.

Ocena: -9/10

środa, 14 kwietnia 2010

Beefy/Dissy Volume 0: Prolog

Pete Clemenza w jednej ze scen z „Ojca Chrzestnego” streścił przygotowującemu się do zabójstwa Virgila Sollozo Michaelowi sens wojen rodzin mafijnych. Mówił wtedy o potrzebie przelania złej krwi i rozładowaniu konfliktów między familiami raz na 5-10 lat, by potem wszystko mogło grać jak należy. Czemu przywołuję tę teorię? Jakoś tak pomyślałem, że to samo można powiedzieć o konfliktach w rapgrze, o których chcę zacząć serie artykułów.

Czym w ogóle jest beef? W wolnym tłumaczeniu jest to rzucanie mięsem oraz specjalistyczne określenie na konflikt dwóch raperów, rozgrywany na kilku płaszczyznach. Podstawową z nich są oczywiście dissy (nie będę tłumaczyć, co to jest, bo piszę raczej dla ludzi zorientowanych w hip-hopie), ale nikt nie zabrania raperowi zupełnie przypadkowo wpaść na przeciwnika z ekipą i wymienić się argumentami z innej beczki. Teraz beefy zmieniły nieco swoje oblicze po feralnych, zakończonych śmiercią rywalizujących ze sobą MC, konfliktach 2Paca z Biggie Smallsem oraz Mac Dre z Fat Tone’m.

Tracki dissujące polegają na ubliżaniu przeciwnikowi w każdy możliwy sposób. Wiadomo, bezsensowne bluzganie jak to 2Paca w „Hit ‘Em Up” też jest dozwolone, ale raczej nie o to tu chodzi. Raper za pomocą argumentów, trafnych punchy i zabawnych anegdot, próbuję zrównać przeciwnika z ziemią i pokazać swoją wyższość. Na przełomie lat usłyszeliśmy już wiele ciekawych patentów np. przekręcanie ksyw: Eminem w „Can I Bitch”, nadanie nowego znaczenia akronimom: Kool Moe Dee w „Let’s Blow”, czy nawijka na skradzionym bicie przeciwnika: Canibus w „Rip The Jacker”. Wszystko zależy tylko od kreatywności raperów i ich wizji twórczej.

Kto się pojedynkuje? Raperzy, którzy mają do siebie jakiś problem. Przyczyn startu konfliktów jest bardzo wiele i nie chce mi się tutaj tego streszczać. Czasem jest to wyraźne zaczepienie jednego rapera przez drugiego: Chino XL w „Riiiot”, czasem nieporozumienie związane z jakąś sytuacją: początek beefu Paca z Notoriousem. Nie można też ukrywać faktu, że tzw. battle-raperzy, mają stosunkowo łatwiejsze zadanie, gdyż z kawałkami w stylu dissów mają do czynienia na co dzień. Tacy też są rzadziej atakowani przez innych ze względu na swoją pozycję i reputację.

Kto wygrywa beef? Raper który nagrał lepsze dissy? Powinno tak być, ale niestety tak nie jest. Ostatnio przeglądając komentarze pod jednym z dissów, zobaczyłem ciekawy komentarz. Chodziło w nim mniej więcej o to, że beefy są jak wybory prezydenckie. Nie chodzi o to, co zawrzesz w kawałkach atakujących przeciwnika, ważne, czy zjednasz sobie ludzi, którzy będą stać za tobą. Było kilka beefów zdecydowanie wygranych lirycznie przez danego rapera, ale ze względu na jego pozycję w stosunku do przeciwnika, nie został doceniony tak, jak powinien.

Sam nie wiem, ile artykułów z tego cyklu powstanie. Znając moje lenistwo nie będzie ich dużo i będą się pojawiać w dużych odstępach czasu. Już mam w głowie pierwszy koncept i pierwszy właściwy artykuł na pewno pojawi się w przeciągu kilku dni. Albo tygodni. Końcowe oceny, nie będą miały związku z tym, o czym mówiłem akapit wyżej. Każdy raper jest oceniany przez pryzmat dissów a nie pozycji, z jakiej startował.

W następnym odcinku: LL Cool J vs. Canibus