Moje nastawienie do rapu Eminema nieustannie ewoluowało w nieuchronnym procesie zbliżania się do śmierci eufemistycznie nazywanym dorastaniem. W podstawówce jako dziecko Radia Eska uważałem go za jednego z najlepszych raperów, znając może z 4 single, które pojawiały się często na rotacji. Potem jako prawilny słuchacz Death Row i ulicznych, hardcorowych raperów z QB wyśmiewałem jego pajacowanie, dyskredytując każdy jego skill, nie dopuszczając do siebie argumentów jego zwolenników. Jednak człowiek musi kiedyś zmądrzeć i wyrywa się z kręgów zamkniętych głów i wyrabia sobie własne zdanie. Można powiedzieć że moje podejście zatoczyło koło, bo Slim Shady jest teraz w moim mniemaniu najlepszych technikiem jaki stanął przed mikrofonem, kompletnym raperem, co najmniej top 5 dead or alive.
Eminem jest też tym mc, który z niemałym sukcesem mógłby
kandydować do tytułu rapera z najlepszą dyskografią. Oczywistym jest fakt, że „Encore”
to prawdopodobnie najgorszy album w historii stworzony przez świetnego rapera (o
prym bije się z płytą jego zacnego skądinąd adwersarza Canibusa - „C True
Hollywood Stories”), ale nawet Jay-Z miał swoje wpadki, Kanye nagrał „808’s and
Heartbreak” a Nas też swoje za paznokciami ma. „The Slim Shady LP” to mocno
undergroundowe jeszcze wypłynięcie młodego, głodnego sławy i sukcesu battle
rappera z Detroit na szerokie wody, dzięki któremu biały chudzielec z utlenionymi włosami zwrócił
na siebie uwagę nie tylko szerszej publiczności, która potem nakręcała mu
wyniki sprzedaży, ale także wielu hip-hopowych głów. Jak myślicie, czemu każdy
raper, którego zapytasz o to z kim nie chciałby mieć beefu, wymienia właśnie
Eminema? „The Marshall Mathers LP” to bardziej wszechstronna, bardziej
mainstreamowa wersja poprzedniczki, niemal jednogłośnie uważana za jego
największe dokonanie w karierze. „The Eminem Show”, to krążek zamykający primetime Slima, zawierający mnóstwo pamiętnych i najbardziej charakterystycznych
rzeczy spod jego znaku. „Relapse”? Bardzo dobra lirycznie pozycja, nieco
zepsuta przez monotonną produkcję i denerwujące akcentowanie, którego nawet sam
gospodarz wybaczyć sobie do dzisiaj nie może. Na „Recovery” Em porzucił akcenty
na rzecz nie mniej denerwującego darcia mordy w każdym tracku, ale był to
powrót do najwyższej stricte raperskiej formy. Z jednej strony bardziej
introspektywny, zmiękczony album a z drugiej dalej posiadający tracki typu
„Cold Wind Blows”, „On Fire” czy „Untitled”, które pokazały że z białasem nadal
trzeba się liczyć. Na Bad Meets Evil z Royce’em, mamy za to powrót starego,
dobrego Eminema z czasów „The Slim Shady LP”, choć nutkę „Recovery” przy tracku
„Lighters” też dało się odczuć.
W tym roku Shady przemalował z powrotem włosy na blond i
zapowiedział wydanie sequela do swojej najlepszej płyty. Single dawały nieco
sprzeczne informacje. „Survival” na agresywnym, rockowym bicie mistrza Khalila
to Em at his best. Numer poskładany na wzorowym poziomie, sporo punchy, gier
słownych „To the side of a pump / 0 to 60 hop in and gun it, like G-Unit
without the hyphen, I'm hyping em up”, mimo dość agresywnej nawijki, nie drze
mordy już tak denerwująco jak na „Recovery”. „Berzerk” to konceptowy powrót do
ery Beastie Boys, który mimo nieco kującego w uszy bitu, znów pokazuje że Em nie
zamierza brać jeńców. Pojawiają się jednak w pewnym miejscu akcenty i nutka pajacowania
rodem z „Encore”. Niemniej jednak, kolejny singiel - „Rap God”, uderzył w
rapgrę z taką siłą, że chyba tylko zwrotka Kendricka z „Control” miała taki
hype w tym roku. Em rapuje tam chyba każdym możliwym flow, rymując przy tym
niesamowite ilości sylab, dodając do tego mniej lub bardziej wyszukane
wordplay’e „But for me to rap like a computer must be in my genes, I got a
laptop in my back pocket”. Wrażenie numeru idealnego psują tylko niezbyt dobrze
wykonany syntetyczny bit i niepotrzebne streszczenie konfliktu między Ray J’em
i Fabolousem, na który przecież większość z nas miało wyłożoną faję.
I tak dobrze nastawiony na album kilka tygodni później dostałem
„Monster” z okropnym hookiem Rihanny i cukierkowatym, kiczowatym bitem
Frequency’ego (którzy przecież produkował naprawdę dobre bity dla m.in.
Slaughterhouse) rodem z płyt Katy Perry. Wiem, radioplay musi się zgadzać, ale założę
się że Em zdobyłby platynę bez ani jednego radio friendly single, dissując
wszystkie stacje i wszystkie sklepy dystrybuujące muzykę. Powiem więcej, dawny
Eminem dissowałby tego dzisiejszego za takie numery. Ale, jak na ironię, nawet
na tym tracku Shady rapowo morduje konkurencję.
Jak więc prezentuje się całość? Raper z Detroit dał nam
pewnego rodzaju przekrój swojej kariery. Na płycie znalazły się numery, które
bardzo łatwo można by przypisać konkretnym pozycjom w jego dyskografii. Czy to
brzmieniowo, czy to tematycznie. A to wszystko na bardzo wysokim poziomie. Cóż więcej
mówić, Em did it again. Przez cały album udowadnia, że mimo zbicia milionów na
muzyce, mimo ogromnej rozpoznawalności na całym świecie, wciąż jest tym głodnym mc, wynoszącym każdy element rapowego rzemiosła na piedestał.
Mamy tu typowe dla Shady’ego przeplatanie bardziej ambitnych
i głębszych numerów z szowinistycznymi i humorystycznymi braggami. Znakomity
sequel jednego z najbardziej rozpoznawalnych hitów rapera - „Stan” pt. „Bad
Guy”, który z nienagannie napisanego storytellingu zmienia się w swego rodzaju
konfrontację z własnym sumieniem, „Legacy”, kolejny highlight płyty, który po
raz kolejny i z trochę z innej perspektywy opisuje trudności młodego Marshalla w
życiu społecznym oraz tego jak jego talent pomógł mu je przezwyciężyć i jak na sam
koniec jest dumny z tego, że jest inny niż wszyscy. Warto dodać, że wszystkie
trzy zwrotki stworzone są na jednej strukturze rymowej (oczywiście nie muszę mówić
że struktury wewnętrzne też są obecne). Em zmienia też trochę front ataków gdy
rapuje o swoim dzieciństwie, przepraszając matkę w pięknym, chwytającym za
serce utworze „Headlights”. Przez całą płytę dostaje się za to ojcu, jest nawet
kawałek specjalnie mu poświęcony - „Rhyme & Reason”. „Evil Twin” to bardzo
udany powrót mrocznego alter-ego rapera, hołd dla miasta Em
zawiera w pokrętnym „So Far”, a ballada „Stronger Than I Was” miała chyba być nawiązaniem
do „Hailie’s Song”, ale wycie M&Ma jest tak nieznośne, że nawet bardzo
dobra zwrotka pod koniec nie potrafiła uratować tego kawałka w moich oczach. Jest
też bardzo dobrze napisane „Love Game” gdzie zarówno gospodarz jak i gość –
Kendrick Lamar wypluwają bardzo zabawne, techniczne zwrotki. O technice zresztą
nie będę więcej mówił. Popatrzcie tylko na to:
Still in my
skulls a vacant, empty void
Been using
it more as a bin for storage
Take some
inventory, in this gorge there's a Ford engine, door hinge
Syringe, an
orange, an extension cord, and a Ninja sword
Not to
mention four lynch pins and a stringent stored
Ironing
board a bench a wrench or winch and an attention whore
Eminem takie konstrukcje rzuca niemal na każdym kroku. Tylko
na tym albumie rymuje więcej sylab niż większość raperów przez całe swoje
kariery. Do tego łączy to ze swoim typowym Eminemowym flow, do którego równać
się może się bardzo niewielu raperów. Co jeszcze cieszy, Em jest w najlepszej
formie wokalnej od „The Eminem Show”. Swoboda operowania głosem wreszcie jest
tym czego od niego oczekiwałem. Nawet jak podnosi głos, brzmi to świetnie a
akcenty nie denerwują i służą podkreśleniu specyficznych zabiegów. Krótko
mówiąc, Slim Shady is rappin his ass off i każdy fan rapu, powinien docenić
jego warsztat. Jednakże, może tak jak ja mieć mieszane uczucia bo…
…album to nie tylko rap, ale też produkcja. Slim mimo, że
nigdy nie miał jakiegoś wybitnego ucha do bitów to zawsze jego płyty
wyprodukowane były co najmniej OK. Ja np. nigdy nie rozumiałem narzekań nawet na
warstwę muzyczną „Recovery”. Co prawda, niektóre podkłady rzeczywiście były nieco
cukierkowate, ale większość trzymała bardzo wysoki poziom. Just Blaze dał bomby
w postaci „Cold Wind Blows” i „No Love”, Khalil świetnie poradził sobie w „Talkin’
To Myself” i „Won’t Back Down” a inni producenci bardzo sprawnie trzymali się
konceptu albumu. „Relapse” było nieco monotonne, ale brzmienie wypracowane
przez Dr. Dre nieco je ratowało. Tej płyty pod względem muzycznym niestety nic
nie uratuje.
Rozumiem zamysł Eminema. Rozumiem jaki klimat chciał
stworzyć. Surowe bity z bębnami na pierwszym planie i prostym samplem lub
pianinkiem w tle. Niestety, mamy 2013 rok i jak na tę epokę podkłady wypadają
bardzo mizernie w starciu z innymi mainstreamowymi produkcjami. „Yeezus”
wyznaczył nowy poziom minimalizmu a i „Magna Carta… Holy Grail” zdaje się być o
wiele lepiej wyprodukowana bo ma MOMENTY. A produkcja na MMLP2 nie ma ani
jednego. Nurtuje przede wszystkim fakt, że Eminem ma wszystkie możliwości ku
temu żeby otoczyć się najlepszymi producentami w rapgrze,. Zamiast tego otacza
się jedynie swoimi yes manami, którzy ugrzęźli na jego knadze tak bardzo, że nie są w
stanie powiedzieć mu złego słowa. Jest tylu raperów, których ratują wyłącznie dobre
podkłady. Wyobrażacie sobie Ema na takich podkładach? No właśnie, parafrazując samego rapera „picture
that, now draw a circle around it and put a line through it, slut”. Czy
albumu mimo wszystko da się słuchać? Oczywiście. Muzyka na albumie jest znośna
a Eminem swoją błyskotliwością ratuje nawet taki bit jak w „Asshole”
znienawidzonego przez wielu Alexa da Kida. Znajdą się też bity, które są
naprawdę OK. Wspomniany DJ Khalil dał najlepszy podkład na płycie, mimo że do
jego najlepszych mu bardzo daleko, Emile dał niezły bit do „Legacy” a Rubinowi
udało się stworzyć fajny klimat dwóch numerów.
Płyta kuleje też jeśli chodzi o refreny. W większości
okropnie zaśpiewane, zajeżdżające popem hooki, potrafią zepsuć nawet najlepszy
numer na płycie, czyli wielokrotnie już wspominane „Legacy”. Ale ostatnio
naszła mnie następująca myśl. Może naprawdę Eminem nie rzucił singla „Monster”
żeby podbić wyniki sprzedaży? Może mówi całkiem serio, że Rihanna jest
wyśmienitą wokalistką? To wyjaśniałoby jego całkowity brak słuchu i
zatrudnienie innych paździerzowych gości na refreny. Polina? Really? O Skylar
Grey nawet nie wspomnę, bo nawet na „Welcome to: Our House” do którego pasowała
jak „two dicks and no bitch” nie zaśpiewała tak okropnie jak tutaj. Najlepiej
spisała się Liz Rodriguez w „Survival” i niejaka Sia w „Beautiful Pain” z
wersji deluxe albumu. Ogólnie odniosłem wrażenie, że i hooki i bity na deluxe
edition są nieco lepsze. Refreny Eminema są… takie jak zawsze. Eminem nigdy nie
był dobrym wokalistą. Bywał znośny, bywał okropny. Tutaj usłyszymy go w obu
wersjach.
Cóż więc mi zostaje na koniec? Po pierwsze, stwierdzić, że
Eminem dalej morduje każdego majka, przy którym dane jest mu stanąć, dalej
liczy się w dyskusji, która miałaby wyłonić najlepszego rapera wszech czasów i
dalej najprawdopodobniej będzie stał na szczycie rapgry, pomimo głosów rapowych
ignorantów, którzy w sumie od początku powtarzają „Em się sprzedau, to jusz nie prawdziwy
hib hob”. Płyta z jego strony jest niemalże idealna (jeśli nie liczyć wpadki w „Stronger
Than I Was”). Z drugiej strony trzeba stwierdzić, że Em coraz bardziej traci
słuch, bity na płycie są bardzo przeciętne a okropne refreny niszczą ją jeszcze
bardziej. Mimo wszystko dam jej 4, bo jestem wielkim fanem rappity, rappity,
lyrical miracle spiritual rap i mi osobiście te wady aż tak bardzo nie
przeszkadzają. Ale nie zdziwiłbym się gdyby ktoś całkowicie zniechęcił się do
albumu właśnie przez nie.