środa, 30 grudnia 2009

Top 10 albumów 2009 roku

Rok 2009 był bardzo mocnym, jeśli chodzi o mainstreamowe pozycje, które było dane nam usłyszeć. Przyznam szczerze, że nie sprawdzałem zbyt wiele czysto podziemnych produkcji, ale nie jest to chyba jakaś wielka strata (a może jest?) po tym co pokazali nam artyści z głównej sceny. Oczywiście, był to też rok moich osobistych rozczarowań. Spice 1 nie wydał swojego długo zapowiadanego krążka, Chino XL także, a myślę, że te pozycje jeszcze bardziej umocniłyby ten rok w porównaniu do poprzednich. No nic, oto moje Top 10 albumów wydanych w 2009 roku. Oczywiście starałem się napisać to obiektywnie, ale wiadomo, zawsze jakaś sympatia, czy też uprzedzenie przyczyniła się do takiego a nie innego stanu rzeczy.

1. Chali 2na – Fish Outta Water (9/10)

O tym albumie mówiło się odkąd zacząłem słuchać rapu. Premiera przekładana była wiele razy, Chali wypuścił w międzyczasie mixtape „Fish Market” by w końcu podać, że płyta ukaże się w lipcu 2009 roku. Prawdę mówiąc, nie czekałem z zapartym tchem na ten album, ale od razu po jego odpaleniu czułem, że będzie to solidna pozycja. Nie pomyliłem się. Nie od dziś jest wiadomo, że Chali jest posiadaczem jednego z najoryginalniejszych, basowych głosów oraz porażającej techniki sklejania rymów. Na tym albumie pokazał wszystko to, co ma najlepszego. I choć pytając znajomych, nikt nie podał tego albumu w swoim Top 10 i ten wybór może wydać się nieco kontrowersyjny, to uważam, że ta dopracowana pod każdym względem płyta zasługuje w 100% na pierwsze miejsce na tej liście.

2. Tech N9ne – K.O.D. (King of Darkness) (-9/10)

Druga płyta wydana z pod znaku Tecca Niny w tym roku, okazała się jeszcze lepsza od poprzedniej, co w pierwszej chwili wydawało mi się niemożliwe. Tytułowy król ciemności, pokazał, że można z każdą płytą stawać się lepszym i za każdym razem pokazywać, co innego. Krążek od pierwszego do ostatniego utworu trzyma bardzo wysoki poziom a gospodarz jak zresztą zwykle znakomicie płynie po bicie, co stało się już jego cechą rozpoznawczą. Mamy tutaj śladowe ilości horrocore’u, trochę humorystycznych akcentów a także bardzo dobry storytelling w kilku kawałkach. Gościnnie na krążku udzielili się m.in. Brotha Lynch Hung oraz Three Six Mafia. Niedokończona recenzja mota się gdzieś na moim dysku i może niedługo ją dokończę i opublikuję.

3. Mos Def - The Ecstatic (-9/10)

Płytę usłyszałem stosunkowo niedawno, zachęcony przez mojego dobrego znajomego. I cieszę się niezmiernie, że mi ją polecił, bo gdybym jej nie usłyszał, byłoby to naprawdę dużą stratą dla mnie i moich uszu. Mos Def już dawno pokazał się ze strony znakomitego tekściarza, jednego z najlepszych reprezentantów True Schoolu i człowieka, który posiada duży zasób wiedzy w wielu dziedzinach i umie o tym w świetnym stylu nawinąć. Płyta oprawiona jest w bardzo dobrze dobrane bity a nieliczni goście dorównują poziomem gospodarzowi a nawet go przerastają (Slick Rick). Ricky potwierdził, że wciąż jest jednym z najlepszych (jeśli nie najlepszym) storytellerem w tej grze i naprawdę żałuję, że nie nagrywa nowych projektów.

4. Tech N9ne – Sickology 101 (+8/10)

O tym albumie szerzej rozpisałem się w mojej recenzji, którą możecie przeczytać tutaj. Co można, więc powiedzieć w skrócie? Trzeba mieć bardzo dużo talentu i ogromne umiejętności żeby wydać dwie płyty na bardzo wysokim poziomie w ciągu zaledwie sześciu miesięcy. Album dostałby ode mnie taką samą ocenę jak „K.O.D.” jednak mankament o którym pisałem, czyli masa gości, którzy spychają N9ne’a na drugi plan, oraz przeciętne wykonanie ich zwrotek plasuje ten album troszkę niżej niż następną produkcję rapera z Kansas City. Notę końcową daję inną niż w recenzji, ponieważ po przemyśleniu i porównaniu tych albumów, doszedłem do wniosku że taka właśnie ocena jest adekwatna.

5. Raekwon – Only Built 4 Cuban Linx 2 (+8/10)

Na tę płytę czekali wszyscy (włącznie ze mną) fani rapu ze wschodniego wybrzeża oraz jego podgatunku tzw. mafioso rapu. I chociaż Rae trochę przystopował tutaj z porównaniami do mafijnego świata, to wciąż czuć tę ikrę, której uświadczyliśmy w pierwszej części sagi i wciąż artysta pokazuje się jako jeden z najlepszych w tejże dziedzinie. W przeciwieństwie do debiutu rapera, ten album nie jest wyprodukowany w całości przez RZA, ale producenci znakomicie odwzorowali klimat, za co należy im się duży plus. Do tego dodać znakomite występy gościnne i mamy krążek godny klasyka wydanego 14 lat temu.

6. Jay-Z – Blueprint 3 (8/10)

Trzecia część „Blueprintów” spotkała się z bardzo odchylonymi od siebie ocenami recenzentów. Według niektórych jest to bardzo dobra pozycja, a inni uważają album za produkcję kompletnie nie na poziomie nowojorskiego rapera. Jakie jest moje zdanie na ten temat? Jest to solidny album, bardzo dopracowany szczególnie pod względem lirycznym i chociaż nie może się równać ostatniej płycie rapera „Amiercan Gangster” to w tym kryterium i tak jest bardzo dobrze. Jigga w celu urozmaicenia doznań (i pewnie też w celu większego zarobku) zaprosił wiele gwiazd z poza przemysłu hip hopowego i efekty tego są całkiem niezłe. Można tu przywołać Alicie Keys, która zaśpiewała jeden z najlepszych refrenów w 2009 roku.

7. Rakim – The Seventh Seal (8/10)

Allah mikrofonu po 10 latach nieobecności powraca z nowym albumem i jak zwykle nie zawodzi. Rakim, jak na artystę, który zrewolucjonizował hip hop przystało, po raz kolejny zajechał tekstami pierwszej klasy, które na długo zapadną w pamięć wszystkim tym, którzy je słyszeli. O ile, do tekstów nie można się przyczepić, to do innych sfer jak najbardziej. Po pierwsze, warstwa muzyczna jest bardzo przeciętna i choć nie wymagam tutaj najwyższej jakości bitów od DJa Premiera, to naprawdę, Rakim mógłby postarać się o lepsze tło dla swoich lirycznych wyczynów. Drugą i ostatnią większą wadą są śpiewane refreny. I chociaż lubię takowych posłuchać, to tylko w umiarkowanej ilości i z bardzo dobrym wykonaniem. Tutaj mamy zupełnie co innego. Duża ilość, słaba jakość. Gdyby nie te dwa mankamenty, płyta w moich oczach stałaby się takim klasykiem jak „The 18th Letter” i „The Master”.

8. Eminem – Relapse (8/10)

Co tu dużo mówić, bardzo udany powrót jednego z najbardziej rozpoznawanych raperów w naszym kraju. O dziwo, po swoim najgorszych krążku, Eminem wydał album, który lirycznie plasuje się na poziomie jego najlepszych płyt (Slim Shady LP, Marshall Mathers LP). Nie ma tu za dużo tej błazenady, której nie lubię, są za to ciekawe, bardzo dobrze sklejone teksty, na ciekawych patentach. Minusem mogą być bity Doktora Dre, który dał tutaj strasznie monotonne i plastikowe podkłady, jakby zupełnie nie na jego poziomie. Suma summarum, bardzo dobra płyta, która była bardzo potrzebna Eminemowi, żeby co nieco niektórym udowodnić.

9. Cormega – Born And Raised (8/10)

Znany ze swoich ulicznych opowieści Cormega wydał w tym roku nową płytę. Nie ma co się oszukiwać, artysta chyba już nigdy nie osiągnie poziomu ze swoich pierwszych dwóch płyt, co nie znaczy, że ta, była zła. Wręcz przeciwnie. Była to jedna z najlepszych ulicznych produkcji tego roku. Mega, który przyzwyczaił nas do swoich świetnych opisów otaczającego go świata, po raz kolejny nie zawiódł i dostarczył nam porcje świeżych, ubranych w znakomite flow gospodarza, tracków prosto z Queensbridge. Warto tu wspomnieć o kawałku "Mega Fresh X”, na którym udziela się cała śmietanka raperów w tym Big Daddy Kane i KRS-One. Powiew brudnej świeżości z QB w najlepszym wykonaniu.

10. Slaughterhouse – Slaughterhouse (-8/10)

Na płytę tej super-grupy czekałem chyba od momentu, w którym zacząłem jarać się twórczością Joella Ortiza. Czy warto było czekać? Na pewno, bo jest to bardzo ciekawa produkcja. Mieszanka styli Crooked I’a, Joe Buddena, Royce’a Da 5’9” i wspomnianego wcześniej Joella Ortiza stworzyła świetny klimat, jednak przyczepić się można do paru rzeczy. Po pierwsze, chłopaki nie wykorzystali potencjału ukrytego w tworze nazwanym Slaughterhouse, przez co czujemy pewien niedosyt po przesłuchaniu albumu. Po drugie, Joe Budden znacznie odstaje poziomem od reszty i naprawdę, gdyby zastąpili go kimś o trochę lepszych umiejętnościach czysto raperskich byłoby znacznie lepiej. Myślę jednak, że i tak dostaliśmy tykającą bombę, która tylko czeka żeby wybuchnąć w naszych głośnikach.

Piątka poza dziesiątką: 50 Cent – Before I Self Destruct, Mobb Deep – The Safe Is Cracked, DJ Quik & Kurupt – Blaqkout, Havoc – Hidden Files, Rick Ross – Deeper Than Rap

Na koniec chcę zaznaczyć, że kilku produkcji po prostu nie słyszałem, a przecież nie dodam ich do rankingu tylko dlatego, że zgarnęły dobre oceny i mają świetne opinie. Może, gdy uda mi się posłuchać ich po nowym roku, zrobię jakąś erratę do notowania i jeśli okażą się takie dobre, na jakie je się kreuje, pozmieniam co nieco. Na razie, publikuję tę dziesiątkę jako moim zdaniem najlepsze płyty 2009 roku. Pozostaje mieć nadzieje, że następne lata będą tak wypchane dobrymi produkcjami jak ten.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

2Pac - Me Against The World (Recenzja)


Tupac Shakur w przerwie pomiędzy wydaniem albumu „Strictly 4 My N.I.G.G.A.Z.” a recenzowanym tutaj „Me Against The World”, poświęcił swój czas działalności społecznej oraz świeżo utworzonej grupie Thug Life, z którą wydał płytę o tym samym tytule. Następny krążek nagrywany był, kilka tygodni przed zapadnięciem wyroku w sprawie domniemanego gwałtu oraz po sławnej strzelaninie w Nowojorskim studio w listopadzie 1994 roku.

Wszystkie te wydarzenia doprowadziły artystę do stanu, w którym nagrał właśnie taki album, jaki mamy przyjemność dzisiaj słyszeć.

Płyta prezentuje się zupełnie inaczej niż dwie poprzednie. Praktycznie brak już tu tego rewolucjonisty z wcześniejszych produkcji (o wyjątku przeczytacie poniżej) a także, co też jest plusem, brak przesadnego kreowania się na największego gangstera ameryki. Nie bez powodu album nazywany jest najbardziej osobistym w dyskografii rapera. To właśnie tutaj Tupac potrafi zwierzyć nam się z całego swojego życia, przelać na papier swoje emocje oraz przedstawić poglądy w innym stylu niż na poprzednich krążkach.

Tematyka i różnorodność utworów jest tu chyba największym plusem. Artysta wykazał się dużą kreatywnością i z jednej strony nagrał luźne utwory nadające się na imprezę takie jak „Heavy In The Game” czy „Old School”, w którym wspomina i podkreśla rolę wykonawców z tak zwanej starej szkoły a z drugiej pokazuje nutkę siebie z poprzednich płyt w energicznym numerze „Fuck The World” oraz dedykuje sentymentalny, uczuciowy kawałek „Dear Mama” swoje matce. Usłyszymy także refleksyjne „So Many Teras” i „Temptations”, typowy kawałek o kobietach „Can U Get Away” i zainspirowane strzelaniną „If I Die 2Nite”.

Nie można mieć też zastrzeżeń do warstwy muzycznej. Jest to, jak do tej pory, najlepiej wyprodukowana płyta 2Paca. Artysta nie zmarnował bitów od takich sław jak Easy Mo Bee, pochodzącego z Danii Soulshocka, swojego mentora Shocka G, oraz człowieka, który potem wyprodukuje mu prawie połowę płyty Johnny’ego J. Podkłady są różnorodne i z jednej strony producenci wysmażyli bujające bangery podchodzące pod G-Funk a z drugiej ciekawe, mroczne bity w stylu Nowego Jorku. Gospodarz odnalazł się w nich świetnie i mieliśmy przyjemność słuchać chyba najlepszego albumu od strony techniczno-wokalnej w jego karierze.

Jak to do tej pory bywało z albumami Tupaca, na płycie również nie znalazło się wielu gości. Oprócz założonej przez niego grupy Dramacydal, z bardziej znanych w rapgrze usłyszymy tylko kumpla Shakura z Zatoki Richie’ego Richa oraz Shocka G, którego nazwisko gdzieś tam przewinęło się w książeczce dołączonej do płyty. Nie można też nie wspomnieć o klimatycznym i znakomicie zagranym przez aktorów intro do płyty, które w iście dziennikarskim stylu wyjaśnia okoliczności słynnej strzelaniny w Nowym Jorku.

Jedyny mankament tego albumu paradoksalnie nie wiąże się nawet z nim samym. Płyta zawsze ginie gdzieś w dyskusjach fanów, zaćmiona przez dobrze rozreklamowane żeby nie powiedzieć przereklamowane „All Eyez On Me”. Jakoś w umysłach ludzi utrwaliło się, że to właśnie pierwszy album Paca z Death Row jest najbardziej wartym uwagi i (moim zdaniem) niesłusznie został okrzyknięty klasykiem. To chyba przez to płyta jest tak niedoceniana publicznie a chwalona w wąskim kręgu krytyków i recenzentów. Tym jednak zajmę się w następnej recenzji z mojego cyklu.

Pozostaje tylko to wszystko ładnie podsumować. „Me Against The World” jest najlepszą płytą (stan na rok 1995) oraz na pewno jedną z najlepszych płyt w dyskografii 2Paca. Jest to także mój ulubiony album tego artysty, ale nie mam zamiaru oceniać jej wyżej niż powinienem. Bardzo dobre, czasem refleksyjne, czasem luźne teksty, znakomita warstwa muzyczna czyni tę płytę obowiązkową dla wszystkich fanów Paca jak i słuchaczy rapu. Jakby nie mówić, to jedyna płyta tego artysty w takim stylu. A szkoda, bo bardzo dobrze mu to wyszło.

Ocena +8/10 (Problem w tym, że płyta zasługuje na -9, ale porównując do innych płyt, którym dałbym taką ocenę, minus byłby o wiele większy. Nie można, powtarzam, nie można jednak dać tej płycie mniej niż proponowane +8. To byłoby niedorzeczne.)

Recenzja napisana dla: pacslife.pl

poniedziałek, 14 grudnia 2009

2Pac - Strictly 4 My N.I.G.G.A.Z. (Recenzja)


Po szeroko omawianej 2Pacalypse Now, 2Pac miał zapewnioną najlepszą formę promocji, sam nawet nie zdając sobie z tego sprawy. I chociaż to m.in. przez niego politycy uważnie śledzili ruchy w środowisku hip-hopowym i uważali tę muzykę za narzędzie służące do nawoływania do przemocy oraz przekazywania treści niepoprawnych politycznie, to niezależni recenzenci, krytycy a nawet sami artyści wyrażali się pozytywne o debiucie rapera z Oakland. Już od początku było wiadomo, że na tym się nie skończy.

W lutym 1993 roku wychodzi „Strictly 4 My N.I.G.G.A.Z.” poprzedzone wypuszczeniem dwa tygodnie wcześniej singla „Holler If Ya Hear Me”. Burza medialna sprzyjała promocji a album, według oficjalnych źródeł, sprzedał się w milionie egzemplarzy, czyli osiągnął dwa razy lepszy wynik niż poprzedni krążek. Jak więc prezentuje się płyta, za którą młody raper zdobył pierwszą platynę w karierze?

Bardzo podobnie jak poprzednia, tyle że proporcje są nieco inaczej wyważone. Z jednej strony dalej mamy przepełnione politycznymi wywodami teksty, ale z drugiej, więcej niż na pierwszym albumie mamy treści ulicznych. I chociaż Pac nigdy nie tworzył stricte gangsta-rapu, to chyba tutaj możemy zaobserwować początek zmian z rewolucjonisty na jednego z wielu ulicznych bandytów, która dokonała się na dobre po wstąpieniu do Death Row. Nadal jednak płyta podchodzi bardziej pod rap polityczny niż gangsterski i taką etykietę należy do niej przypiąć.

Skupmy się najpierw na tej politycznej stronie. Pac kontynuuje słowną walkę o prawa czarnej mniejszości w Ameryce, wzorując się na „Czarnych Panterach”, do których należała jego matka. Raper jest przepełniony złością jeszcze bardziej niż na swoim debiucie i nie boi się wyrażać krytycznie o systemie, rządzie, lokalnych ośrodkach władzy oraz znienawidzonej policji. Wspomina także inne zespoły, które wcześniej poruszały te tematy (m.in. Public Enemy) i uważa się za kontynuatora ich dzieła. Trudno się z tym nie zgodzić, bo nikt nie wyzwolił w ludziach takich emocji jak on i potem przez całą swoja karierę Shakur miał za sobą masę ludzi, gotowych nawet za niego zginąć.

Druga strona albumu, to ta bardziej uliczna. I tutaj Pac okazuje się być w swoim żywiole. Występuje w kreacjach dilera, który kiedyś żył z rozprowadzenia towaru, osoby mogącej zabić za swoje racje a także lubiącego kobiety, konsekwentnego w swoich krokach gracza. Trzeba nadmienić, że do pomocy zaprosił nie byle, kogo bo jednego z ojców gangsta rapu Ice-T, oraz znanego też ze swoich politycznych ruchów Ice Cube’a. Z drugiej jednak strony, artysta wyraża szacunek dla czarnoskórych kobiet, szczególnie matek samotnie wychowujących dzieci w kawałku „Keep Ya Head Up”, który stał się chyba największym hitem z tej płyty.

Wśród gości znajdziemy między innymi dwa sławne w tych czasach nazwiska, wspomnianych już raperów z Los Angeles, czyli Ice-T i Ice Cube’a którzy udzielili się w kawałku „Last Wordz”. Poza nimi usłyszy znanego z pierwszego albumu Stretcha i jego Live Squad oraz głównego promotora 2Paca za czasów 2Pacalypse Now Shocka G wraz z całym Digital Underground w singlowym kawałku „I Get Around”. Mamy też piosenkarza Dave’a Hollistera oraz powiązanych z Naught By Nature Treach’a który był liderem grupy, oraz jego bliskiego współpracownika Apache’a.

Warstwa muzyczna, nie wyróżnia na tle innych produkcji z tego okresu. O ile na pierwszej płycie mogliśmy mówić, że bity budują klimat, to tutaj tylko go podtrzymują. Nie ma tego „czegoś”, tej ikry, która sprawia, że podkłady nie są tłem a częścią kompozycji. Oprócz Bobby’ego Erwina, który dał na album 3 bity, znajdziemy tam Stretcha i jego grupę, oraz znanych również z 2Pacalypse Now Big D-a The Impossible oraz The Underground Railroad.

Jak więc można podsumować drugi krążek w dyskografii 2Paca? Dobra, solidna produkcja, jednak nie aż tak, żeby wznieść się na poziom poprzedniej płyty. Mamy tu miszmasz treści politycznych i ulicznych, który nie wyszedł tak dobrze jak na pierwszej produkcji. Pojawia się też bardziej uciążliwe, niż na poprzednim krążku, off-beatowanie gospodarza, ale i tak przy tym konkretnym raperze trzeba to odstawić na drugi plan. Ważne jest też to, że to właśnie na tej płycie Pac wykrzyczał głośno swoje wszystkie emocje i na następnych krążkach jest tego zdecydowanie mniej.

Ocena: +7/10

Recenzja napisana dla: pacslife.pl

sobota, 12 grudnia 2009

Dikembe Mutombo czyli człowiek wielki nie tylko ze względu na wzrost

Dikembe Mutombo Mpolondo Mukamba Jean-Jacques Wamutombo znany powszechnie jako Dikembe Mutombo to czterokrotny najlepszy obrońca sezonu, ośmiokrotny uczestnik Meczu Gwiazd oraz zajmujący drugie miejsce w klasyfikacji bloków (tuż za Hakeemem Olajuwonem i przed Kareemem Abdul-Jabbarem) emerytowany już center, pochodzący z Demokratycznej Republiki Konga. Znany jest ze swojego słynnego ruchu palcem, który wykonywał za każdym razem, gdy zablokował rzut przeciwnika. W 2009 roku został najstarszym graczem, który kiedykolwiek grał w NBA. W chwili swojego ostatniego meczu na parkietach ligi, miał 42 lata. Znany fanom koszykówki na całym świecie, uważany za jednego z najlepszych defensorów wszechczasów, zasłynął nie tylko przez wyczyny na boisku, ale i przez działalność charytatywną na terenie swojej ojczyzny.

Dikembe dorastał w trudnych, afrykańskich warunkach w Zaire (ówczesna nazwa Demokratycznej Republiki Konga). Miał dużo szczęścia, bo jak wiadomo jego wzrost (218cm) nie jest niczym niezwykłym w jego rodzinnych stronach. Udało mu się wylecieć do Ameryki i dostać się na uniwersytet Georgetown. Na początku Dikembe poświęcił swój czas na studiowanie medycyny, ale potem legendarny trener John Thompson zmienia jego priorytety i werbuje go do szkolnej drużyny, widząc ogromny talent drzemiący w tym 22-letnim studencie. Razem z nim ciężko pracuje nad jego grą, aż w końcu formuje z niego podkoszową bestię, postrach parkietów NCAA. Mutombo zaliczał widoczny progres z każdym rozegranym sezonem i gdy zgłosił się do draftu w 1991 roku, wiadome było, że znajdzie się w pierwszej piątce wyborów.

Tak też się stało. Dikembe zostaje wybrany z numerem czwartym przez Denver Nuggets i już w pierwszym sezonie udowadnia, że wybór ten nie poszedł na marne. Pokazał się ze strony bardzo dobrego, inteligentnego defensora, który siał postrach swoim wyczuciem, przez które blokowanie rzutów przychodziło mu z niebywałą łatwością. Niestety, dwa znakomite indywidualne sezony afrykańskiego gracza, nie szły w parze z osiągnięciami drużynowymi. Przełom przyniósł sezon 93/94, gdzie „Bryłki” nie tylko awansowały do Playoffs, ale i sprawiły nie lada niespodziankę pokonując w pierwszej rundzie rewelacyjny w sezonie zasadniczym zespół Seattle Supersonics. Po przegranej w pierwszych dwóch meczach, drużyna Dikembe wygrała trzy spotkania z rzędu, pokonując tym samym po niesamowicie zaciętym piątym spotkaniu zespół George’a Karla. Niestety, kolejna emocjonująca seria zakończyła się porażką z Utah Jazz dowodzonymi przez znakomicie rozumiejący się duet Stockton-Malone stosunkiem meczów 3-4.

W następnym sezonie Mutombo otrzymuje swoją pierwszą nagrodę dla najlepszego obrońcy NBA, którą wcześniej, dwa razy sprzed nosa sprzątnął mu Hakeem Olajuwon. Playoffs jednak nie przebiegły po myśli zespołu z Denver, gdzie ulegli w pierwszej rundzie San Antonio Spurs, nie wygrywając ani jednego spotkania. Kolejny rok też przemija pod passą bardzo dobrej indywidualnej gry Afrykańczyka, który notuje swoją najwyższą średnią bloków na mecz w karierze, lecz „Bryłkom” nie udało się uzyskać odpowiedniego bilansu na to, by dostać się do Playoffs.

Po sezonie 95/96 przyszedł czas na zmianę. Dikembe jako wolny agent podpisuje kontrakt z Atlantą Hawks, która w wcześniej dzielnie walczyła w drugiej rundzie Playoffs z Orlando Magic. Razem ze swoim nowym nabytkiem „Jastrzębie” poprawiły swój bilans o 10 zwycięstw i bez problemu awansowały do rozgrywek po sezonowych z drugiego miejsca w Dywizji Centralnej. Dikembe zaś otrzymał swoją drugą w karierze nagrodę dla najlepszego obrońcy. Pozostał zaś bez większego sukcesu w Playoffs. Atlanta uległa w drugiej rundzie znakomitym „Bykom” z Chicago w pięcio-meczowej serii. Następny sezon zapowiadał się równie ciekawie. Mutombo otrzymał drugą z rzędu a trzecią w karierze nagrodę defensywnego gracza roku. Najważniejsza faza rozgrywek skończyła się jednak jeszcze szybciej, ponieważ „Jastrzębie” odpadają w pierwszej rundzie za sprawą Charlotte Hornets.

Dikembe wciąż nie mógł pokonać tej, wydawałoby się magicznej, bariery drugiej rundy. W sezonie 98/99 „Jastrzębie” znowu poległy właśnie na tym etapie rozgrywek. Egzekutorem była drużyna New York Knicks, która wygrała serię sweepem 4-0. W następnym sezonie Mutombo notuje swoją najlepszą średnią zbiórek, lecz to nie pomaga jego drużynie nawet w dojściu do Playoffs.

Sezon 00/01 był przełomem. Dikembe grał bardzo dobrze w barwach swojego klubu, aż tu nagle, właściciele podjęli decyzję o wymienieniu swojego najlepszego defensora. Wybór padł na Philadelphię 76ers i ich, kontuzjowanego wtedy, środkowego Theo Ratliffa, uważanego za „młodszego, gorzej zbierającego Mutombo”. Dikembe świetnie odnalazł się wśród nowych kolegów, stając się drugim liderem drużyny po Allenie Iversonie i zdobywając swoją czwartą nagrodę dla najlepszego obrońcy sezonu, prowadząc drużynę do najlepszego bilansu na wschodzie. Nie można zapomnieć też o trzech innych nagrodach, które dostała organizacja. Allen Iverson został MVP sezonu zasadniczego, Aaron McKie najlepszym rezerwowym a Larry Brown trenerem roku.

Mutombo rozegrał swoje najlepsze Playoffs, będąc członkiem znakomicie funkcjonującego systemu obronnego Sixers, który nie raz ratował drużynie skórę przy słabych występach Iversona i reszty ekipy w ataku. W końcu przeszedł przez tą nieszczęsną drugą rundę dochodząc aż do finałów NBA, gdzie przyszło mu bronić znakomicie dysponowanego w tym czasie Shaquille’a O’Neala. Nawet Dikembe nie mógł sobie z nim poradzić i chociaż ograniczał go jak tylko mógł, to Shaq i tak zdobywał średnio 33 punkty na wysokim procencie rzutów z gry. Philadelphia oddała zwycięstwo klubowi z Los Angeles w pięciu meczach.

Wydawało się, że wszystko będzie dobrze. 76ers stali mocno na nogach w nadziei na dalsze sukcesy. Mutombo podpisał przedłużenie obowiązującej umowy na 5 następnych lat. W sezonie 01/02 nieznacznie spadła jego średnia bloków i prawie o 3 punkty średnia zbiórek. To mocno zaniepokoiło właściciela klubu i po przegranej w pierwszej rundzie Playoffs z Bostonem postanowił wymienić Afrykańskiego centra. Dikembe razem z Mattem Harpringiem powędrował do New Jersey Nets w zamian za skrzydłowego Keitha Van Horna oraz centra Todda MacCulluoha.

Zespół z New Jersey miał pecha. Mutombo złapał dokuczliwą kontuzję, którą ograniczyła jego sezon zasadniczy do jedynie 24 spotkań. Wbrew zaleceniom lekarzy, starał się pomóc swojej drużynie wychodząc z ławki rezerwowych i razem z nią doszedł do drugich w swojej karierze finałów ligi, gdzie Nets ulegli w serii sześciu spotkań San Antonio Spurs. W lecie klub wykupił jego kontrakt, a Dikembe podpisał dwuletnią umowę z New York Knciks. Rozegrał tam 65 meczów na słabszych statystykach niż zwykle a zespół z Nowego Jorku odpadł w pierwszej rundzie Playoffs, po czym wymienił afrykańskiego centra na Jamala Crawforda z Chicago Bulls.

Mutombo zagrzał na dłużej miejsce dopiero w Houston, gdzie przyszedł tego samego lata oddany w wymianie zaaranżowanej przez „Byki”. Przez trzy sezony był solidnym rezerwowym, wsparciem dla Yao Minga, by później powoli odchodzić w głębokie rezerwy i grać epizodycznie. To właśnie w trykocie „Rakiet” prześcignął Kareema Abdul-Jabarra na liście najlepszych blokujących i rozegrał najlepszy mecz, jaki kiedykolwiek rozegrał czterdziestolatek w NBA. To będąc członkiem właśnie tego zespołu stał się najstarszym graczem kroczącym po parkietach ligi.

Jego wielka kariera zakończyła się bardzo niefortunnie. Podczas meczu z Portland Trail-Blazers w 2009 roku, po próbie zdobycia zbiórki, wylądował nienaturalnie na nogę i wykręcił ją w kolanie. Dikembe długo nie podnosił się z parkietu, lekarze zmuszeni byli wynieść go na noszach. Gdy ten w bólu opuszczał boisko, publiczność zgromadzona w Rose Garden wyraziła swój szacunek gromkimi owacjami na stojąco. Kilka dni później Mutombo poinformował wszystkich, że w wieku 42 lat kończy koszykarską karierę.

Poza licznymi osiągnięciami sportowymi, Dikembe od początku swojej kariery angażował się w działalność charytatywną w Afryce a w szczególności w swojej ojczyźnie - Demokratycznej Republice Konga. Zawodnik wielokrotnie mówił z dumą o swoich korzeniach oraz podkreślał, jakie dla niego znaczenie ma to, by jego bracia prowadzili w końcu normalne życie, takie, jakie dane mu było przeżyć w Ameryce. Po kilku latach działania na własną rękę, założył Dikembe Mutombo Foundation, która do dziś prowadzi działania mające na celu poprawę warunków życia w afrykańskich wioskach. Przeznaczyła 29 milionów dolarów na budowę „Biamba Marie Mutombo Hospital”, który, po latach załatwiania formalności i po wielu uporczywych pracach, został otwarty w 2007 roku. W październiku tego roku Dikembe razem z Taco Bell rozpoczął akcję dożywiania biednych rodzin z Afryki. Akcja trwa do dzisiaj i wpłacając jednego dolara przy każdej wizycie w Taco Bell, możecie przyczynić się do polepszenia sytuacji głodującej ludności.

Przedstawiłem Wam w tym artykule sylwetkę Dikembe Mutombo, wielkiego koszykarza, ze znakomitym dorobkiem, uznawanego za jednego z najlepszych obrońców wszechczasów, ale też człowieka, który próbuje zmienić świat i uczynić go lepszym miejscem. Na pewno będziemy pamiętać o jego efektownych blokach w trybuny, przerażonych przeciwnikach wkraczających w pole trzech sekund oraz o nieprzeciętnej grze na tablicach. I chociaż Mutombo nigdy nie był geniuszem w ataku, to graczem kompletnym nie można go nie nazwać. Został okrzyknięty legendą już za czasów jego ostatnich lat gry i na pewno w przyszłości zostanie członkiem Galerii Sław, ale z drugiej strony pozostaje też jednym z wielu wielkich graczy, którym nigdy nie udało się zdobyć mistrzostwa.

Artykuł napisany został na konkurs organizowany przez koszykarski magazyn MVP

środa, 9 grudnia 2009

2Pac - 2Pacalypse Now (Recenzja)


Na długo przed tym jak 2Pac stał się obiektem powszechnego uwielbienia, ulubionym tematem brukowców oraz gościł na pierwszych miejscach list przebojów znany był jako członek grupy Digital Underground. To jej lider - Shock G – wskazał mu dalszą drogę i w pewien sposób załatwił mu kontrakt na wydanie pierwszej solowej płyty, która, jak potem się okazało, otworzyła mu wrota do wielkiej kariery. To tak naprawdę tu zaczyna się historia rapera, który znany jest w wielu różnych kręgach i który uważany jest przez niektórych za najlepszego rapera wszechczasów.

Mowa tu oczywiście o wydanej w 1991 roku płycie „2Pacalypse Now”, która szybko przyćmiła resztę innych płyt wydanych w tym roku, nie przez to, że okazała się w mniemaniu recenzentów genialna a przez to, jakie treści były w niej zawarte. Po raz kolejny rozpoczęła się debata nad szkodliwością społeczną rapu, a sytuacje podsycały incydenty związane bezpośrednio z Paciem i rzeczami, które słuchacze robili pod wpływem jego muzyki. Ostatni raz tak mocne kontrowersje wzbudził chyba tylko utwory „Cop Killer” Ice-T oraz „Fuck Tha Police” N.W.A..

2Pac na płycie pokazuje się ze strony agresywnego, młodego człowieka, rewolucjonisty, który chce zmienić świat, nie zapominając o swoich korzeniach i o życiowych przejściach. Teksty aż tętnią nienawiścią do systemu i szeroko wtedy omawianych problemach czarnych - wszechobecnym rasizmie i brutalności policji. Można by płytę podpiąć pod political-rap ale nie w takim stopniu, co ówczesne produkcje Ice Cube’a czy Public Enemy. Nie można zapomnieć także, o treściach, które podchodzą pod gangsta rap, chodź jest ich trochę mniej niż politycznych wywodów rapera.

Chociaż tematyka tekstów jest raczej jednolita nie możemy narzekać na monotematyczność a tym bardziej nudę. Każdy kawałek jest inny, opowiada o czym innym i stwarza pozór innego klimatu, chociaż tak naprawdę płyta wypada znakomicie jako całość. 2Pac całkiem nieźle prowadzi storytelling w „Soulja’s Story” i „Brenda’s Got A Baby”, wypluwa ciężkie emocje w „I Don’t Give A Fuck” ale pokazuje, też, że całkiem dobrze czuje się w luźniejszych klimatach przy okazji „If My Homies Call” i „Part Time Mutha” ze znakomitym, melodyjnym samplem Stevie’go Wondera. Raper w swoich tekstach wspomina także wpływ na społeczeństwo poprzednich podobnych jemu artystów m.in. wymienioną przeze mnie już grupę Public Enemy.

Jedynym mankamentem w nawijce Shakura jest jego częste, ale nie aż tak rażące w uszy, wypadanie z bitu, które będzie mu towarzyszyć przez całą jego karierę. Wielu może się tu ze mną oczywiście nie zgodzić i prawdą jest, że na tej płycie jest to słyszalne w mniejszym stopniu niż na kolejnych produkcjach, ale dalej jest słyszalne.

Za warstwę muzyczną odpowiadają w głównej mierze producenci z Interscope, lecz nie zabrakło też bliskich znajomych Paca, takich jak Stretch i jego Live Squad oraz lider Digital Underground – Shock G. Bity są charakterystyczne dla epoki, w której album był nagrywany. Surowe, minimalistyczne bity z głębokim basem, które są znakomitym tłem do tego, co artysta chciał przekazać. Odbioru też nie zakłócają goście, których prawie nie uświadczymy na tej płycie. Oprócz podpisanych Stretcha i Angelique (kimkolwiek ona nie jest) w tle usłyszymy też pośród garstki mi nieznanych ludzi m.in. Shocka G i kilka osób z jego formacji.

2Pacalypse Now okazał się, jak już wspominałem, bardzo dobrym albumem na nadanie tępa kariery Tupaca, która potem miała się z hukiem zakończyć. Nie jest to album wybitny, ale na pewno dobry i moim zdaniem jeden z najlepszych, jakie ujrzały światło dzienne w 1991 roku. Agresywne, pełne bolesnej prawdy teksty chodź nie są już aktualne, wciąż skłaniają do refleksji nad pewnymi sprawami i świetnie pokazują rzeczywistość afro-amerykańskiej społeczności przełomu lat 80 i 90. To wszystko w przyzwoitej oprawie muzycznej i z niewielką, ale za to porządną asystą gości.

Ocena -8 (Miałem pewne problemy z podjęciem decyzji. Najpierw chciałem dać płycie +7, lecz później, porównałem ten album do innych i wystawiłem wyższą o stopień (a właściwie o pół) końcową ocenę.)

Recenzja napisana dla: pacslife.pl

Pono Feat. Sokół - To Prawdziwa Wolność Człowieka (Recenzja)


Po dwóch albumach, w których to Sokół był gospodarzem. przyszedł czas na oczekiwaną zmianę miejsc. Płyta „To Prawdziwa Wolność Człowieka” została wydana prawie rok po ukazaniu się na rynku poprzedniego projektu obu panów. Wcześniejsze krążki wzbudziły masę kontrowersji wśród słuchaczy, a singiel „W Aucie” stał się hitem, nie tylko hip-hopowych, list przebojów i podśpiewywali go nawet politycy. Chłopaki kontynuują swój projekt TPWC i wypuszczają trzecią płytę z pod tego znaku. Jak się ona prezentuje?

Nie mniej kontrowersyjnie niż pierwsza część „Teraz Pieniądz W Cenie” a można by nawet powiedzieć, że jeszcze bardziej. Już pierwszy singiel „Nic na siłę” pokazał, że projekt ponownie będzie opierał się na szeroko pojętej elektronice. Nie powiem, że nie obawiałem się o płytę po usłyszeniu tego kawałka. Były to jednak obawy bezpodstawne, ponieważ brzmi tak zdecydowana mniejszość tracków. Co pierwsze rzuca się w uszy, to to, że utrzymana jest w zupełnie innym klimacie niż pierwszy wspólny krążek Sokoła i Pono. Jedno jest pewne – takiego krążka jeszcze nie słyszałem w wykonaniu jakiegokolwiek polskiego rapera. Ciekawe, nowoczesne bity o niecodziennym brzmieniu oraz dużo refrenów z użyciem auto-tune’a, które nienajgorzej budują nastrój płyty.

Artyści jak zwykle maja parę rzeczy do przekazania w swoich tekstach. Usłyszymy tutaj wiele rad, pouczających zwrotek oraz historie wyjęte prosto z ich życiorysu. Nie wiem czy tylko ja mam takie odczucia, ale moim zdaniem raperzy za dużo smęcą o swoim nowym stylu. Wiele razy w tekstach przewija się to, że robią to, co chcą i jak się komuś to nie podoba niech tej płyty po prostu nie słucha. Jakby było to użyte, raz albo dwa nie miałbym z tym problemu. Ale żeby zapełniona tym była cała płyta? Wystarczającą ilość takich zdań usłyszeliśmy na dwóch pierwszych płytach. Przewijało się to przez pierwszą produkcję, gdzie chłopaki jakby przewidzieli, że po jej wydaniu krytycy nie zamilkną, mamy to także na drugim albumie, gdzie raperzy bronili się od zarzutów skierowanych w ich stronę, a teraz znowu na trzecim, gdzie po raz kolejny próbują pokazać, że będą nagrywać to, co będą chcieli. Potwierdzają to oczywiście w czynach dość skrupulatnie, ale, po co o tym aż tyle mówić?

Zauważyłem bardzo dziwną zależność w płytach warszawskiego duetu. Zawsze gospodarz jest na nieco niższym poziomie, niż raper występujący na tytułowym featuringu. W pierwszej części, chociaż Sokół skleił bardzo dobre linijki, Pono pokazał się z jeszcze lepszej strony. Na drugiej płycie zachowany był trochę większy balans. Na tej zaś, Sokół moim zdaniem przyćmił Pona, który nie sprostał zadaniu bycia osobą pierwszoplanową. Bardzo możliwe, że to tylko złudzenie, bo plus minus wychodzi na to, że gdy ktoś nawija więcej, choć proporcje tutaj są dosyć równe, robi to po prostu gorzej i na myśl przychodzi fakt, że ilość jest ważniejsza od jakości.

Gościnne występy na poprzedniej płycie „Ty Przecież Wiesz Co” były zdominowane przez śpiewające w refrenach kobiety. Na tym albumie jest ich o wiele mniej a właściwie, mamy tylko jeden damski refren, w którym udzieliła się Hanna Banaszak. Nie zabrakło też oczywiście wykonawców z bliskiego otoczenia artystów. Usłyszymy tutaj grupy Ko1Fu i Fundację oraz partner Sokoła z grupy WWO Jędkera. Poza nimi na płycie pojawił się Ostry w kawałku „Błędne Koło”, który, jak dla mnie, jest jednym z najlepszych nie tylko na krążku, ale i w całej serii z pod znaku TPWC

Jak więc można podsumować cały album? Bardzo ciekawy, innowacyjny, wprowadzający na rynek powiew świeżości, ale nie aż tak jak pierwsze TPWC. Chłopaki radzą sobie z nawijką całkiem nieźle i pomimo zniesławionych czasownikowych, teksty są całkiem dobrze złożone. Tak jak mówiłem, Sokół wypada nieco lepiej niż kolega a płyta plasuje się za pierwszą a na poziomie zbliżonym do drugiej płyty. Widać, że artyści nie boją się eksperymentować i za to mają u mnie duży plus. Mamy na scenie aż nadto hipokrytów, którzy dorobili się dużych pieniędzy a nadal siedzą pod blokiem wyrażając swoją głęboką nienawiść do policji.

Ocena: 7/10

sobota, 5 grudnia 2009

Historia beefu 2Pac vs. Chino XL

Pierwsza połowa 1996 roku, zapadnie w pamięć słuchaczy rapu jako zdominowana przez konflikty wywołane przez nowego członka Death Row Records - Tupaca Shakura. O ile można dyskutować nad sensem i celem niektórych z nich, nad tym czy artysta miał w swoich sądach rację czy jej nie miał, to niektóre nie są aż tak zawiłe jak inne. Tak też jest z konfliktem z raperem pochodzącym z New Jersey – Chino XL’em. Bardzo mało się o nim mówi nawet w kręgach fanów obydwu raperów, ponieważ po prostu niewiele na ten temat wiadomo. W tym artykule postanowiłem Wam przybliżyć okoliczności wybuchu sporu, oraz jego przebieg.

W kwietniu 1996 roku, Chino XL wydaje płytę „Here To Save You All”, gdzie nie zostawia suchej nitki na przemyśle muzycznym. W jednym z tekstów, dostaje się też 2Pacowi. Chino, który najwidoczniej usłyszał rozpowszechnione przez Wendy Williams plotki o gwałcie na Tupacu w więzieniu, postanowił wpleść to, w jedno ze swoich dwuznacznych porównań: „by this industry I’m trying not to get fucked like 2Pac in jail”[1]. Trudno powiedzieć, czy ten wers miał być atakiem na rapera, który jest w centrum uwagi, w celu auto-promocji czy „tylko” kontrowersyjnym nawiązaniem. Tego raczej się już nie dowiemy. Na płycie pojawiło się jeszcze jedno porównanie traktujące o raperze z Death Row, ale to nie był już żaden z rodzajów ataku.

Jak wszystkim wiadomo Shakur odpowiedział latynoskiemu raperowi krótkim wyzwiskiem w świetnie znanym, owianym zła sławą „Hit ‘Em Up”: „Chino XL, fuck you too”. Czemu nie rozpoczął dłuższej polemiki? Możliwe, że uznał Chino za niewartego większego wysiłku chłystka i po prostu nie poświęcił mu tyle czasu, co innym swoim przeciwnikom. Tak pewnie było i nie ma co się tutaj rozmieniać na drobne i szukać innych przyczyn i dyskutować czy bał się go ze względu na jego umiejętności, bo to mijało by się z celem. Tak jak już pisałem, te fakty są znane wszystkim. Gorzej jednak z późniejszymi ruchami obu stron.

Chino, po wypłynięciu na rynek „Hit ‘Em Up”, jak sam powiedział w wywiadzie, był bardzo wzburzony. I nie chodzi tu o to jedno zdanie. Jak sam mówił, chodziło o wers „My four four make sure all your kids don't grow”. Portorykańczyk, jako ojciec trzech malutkich córeczek wziął sobie te słowa do serca i kilka dni później jako gość w audycji „Wake-Up Show” pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz bezpośrednio odpowiedział na diss 2Paca[2]. Cały kawałek nagrany był w formie freestyle’u, chociaż słychać, że Chino musiał wcześniej mieć przyszykowanych przynajmniej kilka linijek. Zarzucił tam swojemu przeciwnikowi między innymi, udawanie gangstera, po raz kolejny nawiązuje do gwałtu w więzieniu tworząc kilka śmiesznych linijek i porównań, przywołuje strzelaninę z ’94 parodiując refren „Hit ‘Em Up” oraz utwór „Dear Mamma”.

Później sytuacja jakby ucichła. Chino na koncertach wiele razy rapował ten kawałek, dokładał nowe linijki, choć sam mówił na końcu audycji, że żadnego beefu nie ma. W internecie krąży jeszcze inny diss zatytułowany „When Tugz Cry” ale niestety, nie mam większej wiedzy na ten temat[3]. Rzucić się w uszy może tylko to, że liczba nawiązań do rywala jest znikoma. 2Pac natomiast dissował latynoskiego rapera w wywiadach, przekręcając jego ksywkę na „Queen-O XL” oraz nazywając go transwestytą[4]. O kolejnych kawałkach nie było ani widu ani słychu, sytuacja się uspokoiła a wszystko definitywnie zakończyła śmierć Tupaca we wrześniu 1996 roku.

Chino w późniejszych wywiadach mówił, że zawsze szanował Paca i żałuje, że wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło. Twierdził też, że jeszcze przed śmiercią Shakura, spotkał się z nim i oficjalnie załagodził spór. Nagrał też kawałek „Jesus” wydany na singlu „Rise”, w którym, jak to wykonawca braggadacio, nie szczędzi wychwalania swoich umiejętności, ale jednocześnie, w pewien sposób złożył hołd Tupacowi[5]. Kawałek ten był różnie przyjmowany – jedni uważali to za pośmiertną obrazę a inni wręcz przeciwnie. Tylko od was zależy jak zinterpretujecie wers: „Pac died and I cried but I'mma represent it / When it comes to dissing my shit make Makaveli sound like Macarena”. W około rok po śmierci Paca, zostaje zaaranżowany zamach na życie Chino, z którego on sam ledwie uchodzi z życiem. Mówi się, że zamachowcem był jeden z kumpli 2Paca, który nie wiedział, że beef został zakończony. W 2001 roku wychodzi drugi album rapera „I Tyld You So”, a w jednym kawałku Chino kolejny raz powtarza, że załagodził sytuację z 1996: „Squash beef with 'Pac and 'em / Cus I was too busy studying pimping under Ice-T and Freddie Foxxx and 'em”[6]. Teraz Chino unika w wywiadach odpowiedzi na pytania o słynny beef. Słusznie, bo po co cały czas odkopywać przeszłość?

Odnośniki:
[1] http://www.youtube.com/watch?v=G2q7aY-4Yaw – Chino XL – Riiiot (Feat. Ras Kass)
[2] http://www.youtube.com/watch?v=N3EFtkabXmM – Freestyle Chino w „Wake Up Show”
[3] http://www.youtube.com/watch?v=5dZjVTzLZRE - Chino XL – When Thugz Cry
[4] http://www.youtube.com/watch?v=FrCiv3jABJQ – 2Pac dissuje Chino w wywiadzie
[5] http://www.youtube.com/watch?v=zjOY8C83k38 – Chino XL – Lyrical Jesus
[6] http://www.youtube.com/watch?v=eJJZvvTp5bE – Chino XL – Chianardo di Caprio


Artykuł napisany dla: pacslife.pl