poniedziałek, 25 października 2010

Royce da 5'9" - Death Is Certain (Recenzja)

Beefy i ich specyficzna atmosfera bardzo często potrafią wyzwolić w raperze pokłady umiejętności i pomysłów, których oni sami i ich słuchacze nigdy by się nie spodziewali. Bardzo często idzie to niestety w złą stronę jak podczas konfliktu 2Paca z Notoriousem i późniejszych poczynań tego pierwszego. Niekiedy jednak beef potrafi mieć pozytywny wpływ na twórczość rapera. Najlepszym przykładem na to jest Royce Da 5’9” i jego drugi solowy krążek „Death Is Certain”. Ryan podczas nagrywania płyty był w stanie wojny ze swoimi byłymi przyjaciółmi z D12. Podczas gdy beef trząsł miastem a główne dissy były już dawno napisane raper postanowił dalej robić swoje i wskoczyć na wyższy poziom.

Na samym początku trzeba zaznaczyć, że na albumie słyszymy zupełnie innego Royce’a niż na innych jego wydawnictwach. Mimo tego technicznie jest to ten sam gościu, który potrafi wkleić w tekst mnóstwo skomplikowanych rymów jakby od niechcenia. Można nawet powiedzieć, że ta płyta jest jego najlepszą w karierze pod tym względem. Jego skillsy są piorunujące i nie ma co do tego ani krztyny wątpliwości. Takie wersy jak: “Raps wolf is back, to attack crooks is back / The slap snares, and clap at the tracks foot” czy “The ski mask, the beef with the street trash / The leafs the trees the grass, at ya pad, he's mastered / Squeeze faster, instead of beatin’ his ass” same obronią się nawet przed najwiekszym hejterem z Detroit. Na “Death Is Certain” Ryan zrobił także kolejny krok ku rozwinięciu swoich umiejętności wokalnych. Jak wiemy, już na debiucie dysponował jednymi z najlepszych umiejętności płynięcia po bicie w kraju i jak sami widzimy, z czasem jeszcze bardziej się rozwinął. I co najważniejsze, dalej nie przestaje tego robić i z roku na rok jego flow staje się coraz bardziej niesamowite. Jednak to, co zmieniło się najbardziej, to warstwa liryczna.

Zawszę lubię dzielić analizowanie tekstów na dwie części i tutaj zrobię to samo. Gdybym tego nie zrobił, popełniłbym zbrodnię, za którą groziłaby mi kara śmierci. Jak się zapewne domyślacie, pierwszym obliczem albumu jest braggadacio. Jest go tu jednak bardzo mało jak na tego typu rapera. Royce nie stosuje żadnych zawiłych metafor, nad którymi trzeba siedzieć godzinami, po prostu bawi się słowem i to chyba wychodzi mu najlepiej. Wychwalanie i pokazywanie swoich skillsów ciągle przeplata się z wątkami ulicznymi, których tutaj także znajdziemy bardzo, bardzo mało. I to bardzo dobrze, ponieważ na następnych płytach raper potrafi nas tym wręcz zanudzić. Tutaj w sumie mamy tylko jeden utwór stricte o takiej tematyce - „Gangsta”, ale można też pod to podciągnąć znakomity remake klasycznego kawałka Notoriousa B.I.G. „What’s Beef” zatytuwany „Beef”. Ukazuje on rapowy konflikt od strony miejskiej, gdzie panują zupełnie inne zasady niż na wosku. Przenikanie się tych tematyk bardzo przypomina mi miejskie braggadacio Big L’a i chyba tak najlepiej jest to określić.

Jednak ten album jest czymś więcej niż to. Jest przede wszystkim zbiorem refleksji Royce’a na temat życia i rapu i a także pokazaniem uczuć, jakie nim w tamtym czasie targały. Mamy tu wszystko: począwszy od lekkich rozkmin na temat muzyki w „What I Know” przez bardziej poważniejsze rozważania na temat swojego miejsca w rapgrze w „Regardless” aż po genialnie ukazany wpływ beefu na umysł rapera w pełnym gniewu „Something’s Wrong With Him”, którego kwintesencją jest wers „Now I'm angry, so fuck a metaphor”. Royce podczas beefu z D12 popadł w alkoholizm i podobno był bliski załamania nerwowego. To pozwoliło mu trochę inaczej spojrzeć na siebie i swoją twórczość. Najlepszym odzwierciedleniem tego jest utwór „I & Me”, który można uznać za typową spowiedź artysty i bezkompromisowe rozliczenie się z rzeczywistością. Aż strach pomyśleć, co musiało dziać się w umyślę Royce’a i doprowadzić go do napisania czegoś takiego: „Go out and kill a clown a day / Don't call me Royce no more, it's Ryan, I just threw Detroit's crown away!”.

Na sam koniec zostawiłem sobie najlepszy moim zdaniem utwór na płycie. Tytułowy „Death Is Certain Pt. 2 (It Hurts)”. Jest to najbardziej poruszający kawałek w dyskografii Royce’a i tak naprawdę jego klasa leży przede wszystkim w prostocie konceptu. Artysta opowiada tu o swoich wewnętrznych rozterkach, gdy jeden z jego najlepszych przyjaciół zostaje postrzelony. Właśnie, niby nic, ale zaangażowanie, z jakim Royce wypowiada kolejne frazy i wczucie się w opowiadaną historię znakomicie maskują tę prostotę. Royce oprócz swoich ekspresji przekazuje nam kilka mądrości życiowych, oraz rozważa, jaki wpływ będzie miała śmierć kolegi na cała ekipę, której był członkiem. W jednym momencie nawet prosi los o to, by w przypadku śmierci kumpla, on też umarł. Utwór jak się domyślamy, nie kończy się happy endem a przyjaciel odchodzi z tego świata na oczach Royce’a.

Jak już wiecie z moich wcześniejszych recenzji lubię doszukiwać się w tekstach czegoś więcej niż inni. To, co zauważyłem słuchając tej płyty, może być bardzo ważne dla konceptu całego albumu. Mianowicie, znalazłem wiele nawiązań do tragicznie zmarłej legendy zachodniego wybrzeża – Tupaca Shakura. Zaczynając od wersów, w których pada jego pseudonim: „„Unlock ya locks, and keep ya keks/ The Pac in me, got me thinkin deeply”, “Fuck is you sick? 'Pac should be pissed / Cause fifty percent of the niggaz suckin his dick is bitches!”, “Fuck hip-hop, hip-hop sucks! / You got, niggaz on top swingin from 2Pac's nuts!”, przez tytuł kawałka “Bomb 1st” a kończąc na follow upie a wręcz imitacji wersów Paca z „Against All Ods” zaimplementowanych w „I & Me”, o którym szerzej pisałem wcześniej. Sądząc po kontekstach tych zabiegów Royce utożsamia się 2Paciem, ponieważ znalazł się w bardzo podobnej sytuacji jak on w 1996.

Do tej bardzo dobrej, jeśli nie genialnej warstwy lirycznej potrzebne było jeszcze tło muzyczne, które doskonale odda klimat utworów. I wiecie co? Producenci spisali się na medal. Nadali albumowi tą mroczną atmosferę, która odróżnia go od innych albumów artysty. Jest to zasługa przede wszystkim 6 July’a członka producenkiej grupy The Hitmen z Bad Boys Records, który wyprodukował około 80% albumu. Swoje trzy grosze dorzucili też ziomek Royce’a z Detroit - Asar, Reef, Ty Fyffe i mentor artysty DJ Premier.

Teksty na tym albumie pokazują jak wielką przemianę przeszedł Royce. I nie dziwimy się chyba, że była to przemiana krótkotrwała. Potem Ryan powrócił do swojego starego stylu nawijania. Czy to dobrze, czy to źle, ocenię w kolejnych recenzjach, kolejnych albumów artysty. Jak na razie, mam przed sobą album, który jest niemalże idealny. Tak naprawdę, jedynym słabym punktem albumu jest skit. Stąd moja teza, że jest to najlepszy album z Detroit, jaki kiedykolwiek ujrzał światło dzienne, nie powinna nikogo zadziwić.

Ocena +9/10