sobota, 22 stycznia 2011

Royce Da 5'9" - Street Hop (Recenzja)


Dziś rano (które dla normalnego człowieka jest popołudniem) naszła mnie genialna myśl, żeby w końcu dokończyć recenzowanie dyskografii Ryana Montgomery’ego. Prawdę mówiąc jak zaczynałem tę serię to postanowiłem sobie, że raczej nie opiszę tej płyty, ponieważ uważałem ją za jeszcze słabszą niż „Independent’s Day”. Sytuacja odwróciła się o 180 stopni i teraz jest to mój ulubiony album reprezentanta Detroit zaraz po genialnym „Death Is Certain”. Mowa oczywiście o „Street Hop”, który ujrzał światło dzienne 20 października 2009 roku czyli dopiero trzy lata po pierwszej oficjalnej zapowiedzi.

Po zakończeniu beefu z D12 w 2005 roku Royce zmuszony był opłakiwać śmierć swojego przyjaciela Proofa. Zaraz po tym został aresztowany i skazany na rok więzienia za złamanie warunków zwolnienia warunkowego narzuconego przy sprawie o nielegalne posiadanie broni. Na wolność wyszedł w 2007 roku i od razu zabrał się za pracę nad pierwszym mixtape’em z serii „The Bar Exam”. Kiedy wreszcie zajął się kolejnym solowym krążkiem, większość kawałków jakie miały się na nim znaleźć wyciekło do internetu jako „The Revival”. Nieco zirytowany Royce ponownie odsunął projekt na bok i niedługo potem wydał kolejny mixtape „The Bar Exam 2”. Pewność, że „Street Hop” jest priorytetem mieliśmy dopiero wtedy, gdy premierę miał pierwszy klip promujący płytę – „Shake This”. Ale to jeszcze nie było to. Nickel skupił się na pracy nad albumem swojej supergrupy Slaughterhouse i dopiero po jego premierze na półki sklepowe trafił „Street Hop” poprzedzony wydaniem „The Revival EP” (nie mylić z bootlegiem) trzy miesiące wcześniej. Jak więc widzimy Royce nie siedział bezczynnie na czterech literach przez te trzy lata (lepiej nie wnikajmy w to, co te cztery litery robiły w więzieniu).

Cały album sprawia wrażenie albumu bez konceptu. Znajdziemy tu chyba wszystkie możliwe style, w których Royce czuje się najlepiej. I w tym wypadku, w przeciwieństwie do poprzedniego albumu, jest to jak najbardziej zaletą. Oczywistą oczywistością jest to, że na albumie dominuje braggadacio w różnych formach. Zacznijmy może od genialnego kawałka otwierającego płytę - „Gun Harmonizing” w którym Ryan wznosi się na wyżyny swoich umiejętności. Zarówno technicznych jak i lirycznych. Wersy: „The best rapper alive could be the best rapper that died, a murderous / If you ain't get it by now, I'm suicidal, I'm wild, a nigga better than me is who I ain't heard of yet / So I ain't murdered yet, he ain't even been born, his momma's a virgin, she ain't even furtile yet” powinny być obowiązkową częścią książki “Jak rapować”, którą musiałby przeczytać każdy początkujący raper.

Spoglądając na tracklistę mamy jeszcze trochę inną odmianę bragga, którą ja nazywam “flow show”. Jest to pokazanie nieprzeciętnych umiejętność płynięcia po bicie. Najlepszym przykładem jest tu kawałek „Dinner Time” z Busta Rhymesem. Aż czuć współczucie dla bitu, słysząc jak Royce na spółkę ze swoim kolegą się nad nim znęcają. Mówiłem już, że Royce z każdym rokiem jest lepszy w tej dziedzinie? Dobra, jedziemy dalej. Jeśli mowa o przechwałkach, znajdziemy też jeden kawałek czysto uliczny o wiele mówiącym tytule „Gangsta” (mam deja vu). I trzeba powiedzieć, że nie jest zły, chociaż jedyne wersy, które wpadły mi w pamięć to: „If you a rapper, I diss your ass / Then get mad at you for getting mad at me”. Gangstersko.

Za co jeszcze mógłbym pochwalić rapera z Detroit? Zdecydowanie za bangery, które mogłyby bujać dupy dobrych dup w klubach. Począwszy od lekkiego, ocierającego się o r’n’b „Thing For Your Girlfriend”, przez „Far Away”, które jest aktualnie moim ulubionym kawałkiem z płyty, po „Mine In Thiz”. W jednym tracku Royce genialnie parodiuje raperów używających auto-tune’a i po raz kolejny potwierdza że wers: „Fuck this auto-tune shit, that shit sound weak as a bitch, at least it’s me using it” był najprawdziwszą prawdą, w innym natomiast potrafi odnaleźć się na piekielnie mocnym syntetycznym bicie Mr. Portera i nawinąć w swojej ulubionej konwencji (czyt. kasa i dziwki).

Największym „objawieniem” płyty są jednak genialne storytellingi. Refleksyjno-reminisencyjny singiel „Shake This” jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Skupmy się na razie na, notabene kolejnym singlu – „Part Of Me”. Raper zainspirowany serialem „Twilight Zone” postanowił ułożyć swoją niesamowitą historię. Na początku wydaje nam się, że to kolejna, lekka opowieść o jednym z wielu playerów na tym świecie. Jednak ostatnie wersy zmieniają całkowicie nasze spojrzenie na ten kawałek. Jako fan serialu z czystym sercem mogę powiedzieć, że Royce nie sprofanował go odwołując się do niego w teledysku.

Na osobny akapit zasługuje historia opowiedziana w dwóch innych trackach – „On The Run” oraz „Murder”. Konwencja troszeczkę przypomina mi narracją Max Payne’a 2. No ale do rzeczy. Akcja zaczyna się gdy wykreowana przez Royce’a postać wynajmuje pokój w hotelu i zaczyna refleksje nad czynem który popełniła. Gdy historia kończy się dla niej tragicznie, w kolejnym kawałku cofamy się o jeden dzień i poznajemy wszystkie wydarzenia od podszewki. I chociaż nie wszystko jest tutaj logicznie opowiedziane to i tak trzeba powiedzieć, że Ryan odwalił tu kawał dobrej roboty.

Przejdźmy teraz to kolejnego mocnego punktu albumu, czyli produkcji. Moim skromnym zdaniem jest to najlepiej wyprodukowany krążek rapera w całej jego dyskografii. Mamy tu wszystko. Od samplowanych bitów DJ’a Premiera, przez syntetyki Mr. Portera i Emile’a, przy których jak u siebie w domu czułby się T.I. po trochę spokojniejsze podkłady Streetrunnera. Wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Nie ma co się dziwi skoro producentem wykonawczym płyty był sam Preemo.

No dobra, a czy płyta ma właściwie jakieś wady? Naturalnie, ale są to raczej moje subiektywne odczucia. Większość tracków, których nie wymieniłem to po prostu czysta średniawa a niektóre są tak monotonne, że aż chce się je pominąć. Takie kawałki jak ”Warriors” na feacie ze Slaughterhouse na którym ogromnie się zawiodłem czy „Something To Ride To”, który niby ma ten vibe lat 90, ale co z tego, skoro jest nudny jak flaki z olejem, po prostu psują odbiór płyty. Na wyróżnienie zasługuje też „New Money”, które nie wiem po co w ogóle znalazło się na albumie.

Czy Royce miał rację mówiąc, że to jego najlepszy album jaki do tej pory nagrał? Niestety nie. Ale na pewno nie możemy narzekać. Ja dopiero po kilku przesłuchaniach odkryłem tkwiący w nim ogień piekielny. Jest to płyta, na której każdy słuchacz znajdzie coś dla siebie (no chyba, że jest fanem horrorcore’u). I pomimo tracków, które wypisałem w akapicie wyżej wciąż jest to album bardzo dobry. Teraz Ryan zapowiedział sequel „Death Is Certain” zatytułowany „Success Is Certain”, na który czekam z niecierpliwością, ale mam pewne obawy, że może sprofanować klasyk, który sam stworzył.

Ocena: 8/10

piątek, 7 stycznia 2011

Top 10 albumów 2010 + wyróżnienia

Po ponad roku od pierwszego podsumowania na tym blogu po raz kolejny przychodzi mi pisać o najlepszych albumach minionych 365 dni. Tym razem o wiele lepiej przygotowałem się do roboty, przesłuchałem o wiele więcej albumów i po każdym robiłem sobie notatki i wystawiałem ocenę. A było, co oceniać. Rok 2010 był moim zdaniem o wiele mocniejszy niż i tak mocny rok 2009, który zachwalałem. Oczywiście nie doczekałem się płyt moich ulubionych raperów zapowiedzianych wieki temu, ale na szczęście mój gust muzyczny trochę się zmienił i nie wyczekuję już „RICANstruction” czy „Home Street Home” (szczególnie po fatalnych mixtape’ach Spice’a) tak mocno. A więc panie i panowie, zaczynamy ranking Top 10 płyt 2010 roku!

1. Diabolic - Liar & A Thief (9/10)

Dla tych, którzy mnie znają nie powinno to być wielkim zaskoczeniem. Płytę Diabolica polecił mi mój człowiek, który ma bardzo zbliżony gust muzyczny do mojego. Zachęcony licznymi pochwałami warstwy lirycznej w końcu posłuchałem krążka i przeżyłem pierwsze zaskoczenie w tym roku. Jak łatwo się domyślić po pierwszych zdaniach Diabolic jest piekielnie mocny tekstowo. Mordercze punchline’y przewijają się z politycznymi oraz spiskowymi treściami a w ramach urozmaicenia mamy możliwość przesłuchania znakomitego storytellingu. Do tego dochodzi nienaganna technika, która jest bardzo rzadko spotykana u typowych bitewnych raperów. To wszystko, o czym pisałem składa się na płytę roku, którą polecam wszystkim, którzy jej jeszcze nie sprawdzili.

2. Copywrite - The Life and Times Of Peter Nelson (9/10)

Kolejna płyta, która była dla mnie zaskoczeniem. O Copywricie pisałem już jako o moim odkryciu 2010 po przesłuchaniu jego EP’ki „Ultra Sound”. No dobrze, ale co to za zaskoczenie skoro od razu wiedziałem, że jest zajebisty a płyta okupuje miejsce w trójce najlepszych albumów roku? Chodzi o to, że spodziewałem się praktycznie samego (zajebistego) braggadacio a otrzymałem płytę, w której bragga jest tylko dodatkiem. Cwrite nagrał bardzo osobisty album dedykowany swojej zmarłej matce. Mamy tutaj dużo wspomnień z dzieciństwa, apostrof do matki czy prostych ale głębokich refleksji nad życiem. Wspomniane bragga to tylko ułamek albumu, ale jest wykonany perfekcyjnie.

3. Cymarshall Law & The Beatniks - Freedom Line Express (9/10)

Podium zamyka kolejne zaskoczenie, powiem nawet, że największe zaskoczenie tego roku. Cymarshall Law jest raperem cholernie oryginalnym. I właśnie ta oryginalność zawładnęła moim umysłem podczas słuchania tej płyty. Album odbija się od wszystkich sztywnych schematów i pokazuje zupełnie inne spojrzenie na muzykę. Cymarshall na każdym kroku bawi się słowami, bawi się formą, bawi się techniką, oraz bawi się językiem. Tak można tę płytę nazwać. Zabawa. Wszystko to na lekko eksperymentalnych latynoskich bitach. Z tym. że takich eksperymentów można słuchać całymi dniami.

4. Canibus - Melatonin Magik (-9/10)

Bardziej szczegółową recenzję płyty znajdziecie tutaj. Mówiąc ogólnikowo po bardzo mocnej i filozoficznej pozycji, jaką była płyta „For Whom The Beat Tolls” wydana w 2007 roku Canibus poszedł ku o wiele mroczniejszej części swojej osobowości. Album to niemała gratka dla wielbicieli teorii spiskowych. Bis przewija tam bitewne rymy, z opisem światowego spisku mającego na celu wypompować z ludzi człowieczeństwo. Wszystko to oczywiście, jak na najlepszego tekściarza wszech czasów przystało, ubarwione znakomitymi metaforami oraz cholernie trudnym słownictwem.

5. Ras Kass & DJ Rhettmatic - A.D.I.D.A.S. (-9/10)

Ras Kass po bardzo dobrym „Quarterly” z 2008 roku po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z najlepszych (moim zdaniem najlepszym) lirykiem zachodniej sceny. Poza tym operuje ciekawym flow, które przyciąga do niego nawet słuchaczy, którzy mają kompletnie wbite w teksty. „A.D.I.D.A.S.” jednak jako dwupłytowy album nie zdał całkowicie egzaminu. Ostatnio zdałem sobie sprawę, że zlepienie materiału do jednej, wypełnionej po brzegi CD byłoby o wiele lepszym rozwiązaniem. Chociaż przesyt nie rzuca się tutaj w uszy tak jak w przypadku np. „All Eyez On Me”. Pełną recenzję płyty możecie przeczytać tutaj.

6. Big Boi - Sir Lucious Left Foot The Son Of Chico Dusty (-9/10)

Płyta Big Boi’a to w 100% to, za co lubię rap z południa. Przebrzydły vibe próbujący wydostać się z głośników podczas każdego uderzenia basu. Połówka duetu Outkast wspięła się chyba na wyżyny swoich możliwości i dała nam praktycznie idealny album, którego największym atutem jest warstwa dźwiękowa oraz aranżacja wokali. Nie muszę chyba nic więcej pisać, bo album, który ma w swojej obsadzie Geaorge’a Clintona powinien obronić się sam. Ba, nawet Gucci Mane jest na nim słuchalny a to musi o czymś świadczyć!

7. Brotha Lynch Hung - Dinner And A Movie (+8/10)

Psychopata z Sac-Town powraca, tym razem trzymając flagę Strange Music. Krążą opinię, że na tej płycie Lynch dorównał samemu sobie z „Season Of Da Siccness”. Mój komentarz do tego zdania brzmi – nahhhhh. Ale zbliżył się do tego poziomu niebezpiecznie blisko. Tak niebezpiecznie, że znów ludzie o słabych nerwach mogą poczuć ciarki na plecach słuchając tego materiału. Głównym motywem płyty jest kanibalizm, ale nie zabraknie też innych mrożących krew w żyłach historyjek. A to wszystko z bardzo dobrą i klimatyczną warstwą muzyczną w tle.

8. Celph Titled And Buckwild - Nineteen Ninety Now (+8/10)

Tych panów chyba nie trzeba przedstawiać. Celph Titled to jeden z niewielu mc, którzy mogą próbować zagrozić Chino swoimi punchline’ami a Buckwild to legendarny producent spod szyldu DITC. Co wyszło z tego połączenia? Bardzo dobra płyta, choć mnie lekko zawiodła. Mimo, że Celph na każdym kroku potwierdza swoje imponujące umiejętności liryczne a Buck przenosi nas swoimi podkładami do lat 90 to coś mi tutaj nie pasuje. Może to, że Celph nie brzmi zbyt dobrze na tych bitach? Nie, to nie to. Sam nie wiem. No, ale kto mówi, że po przesłuchaniu każdej płyty trzeba przeżyć muzyczny orgazm?

9. Black Milk - Album of the Year (+8/10)

Scena Detroit jest ostatnimi czasy zatrważająco mocna. Eminem i Royce wciąż okupują tron, ale tacy gracze jak Black Milk udowadniają, że świeża krew ma bardzo dużo do powiedzenia. Czarne Mleko to oprócz DJ’a Quika i Lorda Finesse jedna z najlepszych hybryd mc/producent jakie dane było mi usłyszeć. Omawiana płyta utrzymana jest raczej w lekkim klimacie, w którym gospodarz czuje się bardzo swobodnie, co pozwala mu pokazać pełnie swoich umiejętności. I choć tytuł krążka jest mocno przesadzony, to po prostu nie można go nie docenić.

10. E-40 - Revenue Retrievin Day Shift (+8/10)

Gdy słuchałem tej płyty, pierwszy raz od wielu miesięcy żałowałem, że odszedłem trochę od klimatów Bay Area, którymi przecież tak się kiedyś jarałem. Niestety rap z okolic zatoki stał się cholernie sztampowy w ostatnich latach. E-40 trochę ożywił towarzystwo wydając w tym roku dwie bardzo dobre płyty. Naprawdę mocno zaskoczyłem się tym jak weteran off-beatu ciągle potrafi sprawić że głowa buja się w rytm napierdalającego basu. W sumie mógłbym powiedzieć, że ta płyta stoi na poziomie jego albumów z lat 90. Chociaż nie, nie odważę się tego zrobić. Nie pamiętam za dobrze jego dyskografii. Powiem tylko, że jest to najlepszy jego album z lat 2000-2010.

Piątka poza dziesiątką:

Joell Ortiz - Free Agent

Vinnie Paz - Season of the Assassin

Ice Cube - I Am The West

The Roots - How I Got Over

Inspectah Deck - The Manifesto

Przebrnęliśmy już przez danie główne. Jak się zapewne domyślacie - czas na deser. W tym roku postanowiłem rozdać wyróżnienia w kategoriach: „EP roku”, „Mixtape roku” oraz „Polska płyta roku”. Pozwoliłem sobie też wylać prywatne żale i stworzyć kategorię „Największe rozczarowanie roku”. Zaczynamy.

EP roku: Copywrite - Ultra Sound: The Rebirth (8/10)

Jak widzicie dla Copywrite’a znalazł się kolejne miejsce w rankingu. EP’ka, która miała być wstępem do albumu promowana była bardzo dobrze przyjętym dissem na antagonistę rapera – Ashera Rotha - „Cremation”. Znajdziemy tutaj wszystko, czego prawdziwy słuchacz oczekuje. Mocne punche, ciekawe flow, dobrych gości i solidne bity, których produkcją zajął się Surock.

Mixtape roku: Royce Da 5’9” – The Bar Exam 3 (+8/10)

Bar Exam 3 is like a mock a nigga pop a nigga mockery” – te słowa mówią o produkcji wszystko. Royce ciągle jest w formie i ciągle potrafi zaskoczyć. Fani serii będą z pewnością zadowoleni. Mordercza bragga, połączona z morderczym flow i specyficznym humorem tworzą tutaj mieszankę wybuchową. Nie można także zapomnieć o jednym z tracków, który bardzo odbiega od koncepcji mixtape,’u, ale za to oparty jest o jeden z najlepszych konceptów, jakie Royce kiedykolwiek wymyślił. Na pewno go wychwycicie.

Polska płyta roku: Tede – Fuck Tede (9/10)

Miałem w planie napisać recenzję tej płyty, ponieważ dosłownie wbiła mnie w fotel. Jednak, jako że nie chciało mi się jej dokończyć, zacytuję tylko teraz z niej jedno zdanie, które będzie najlepiej oddawało moje uczucia do produkcji warszawskiego rapera: „Żadna polska płyta po NSPC nie wywarła na mnie tak piorunującego wrażenia jak ta. „Fuck Tede” potwierdza, że Warszafski Deszcz naprawdę zmienił Tedego i bardzo wysoki poziom płyty Note2 nie był tylko jednorazowym wyskokiem. Dodajmy do tego beefowe przejścia Jacka, które na pewno wywarły na niego wpływ i mamy najlepszą płytę w jego karierze.”

Rozczarowanie roku: Spice 1 – Hallowpoint Mixtape (+4/10)

Słuchając tego łajna, które Spice nazwał mixtape’m zadawałem sobie w głowie bardzo ambitne i inteligentne pytanie: „Co to kurwa jest?”. Czekam na album „Home Street Home” od 2008 roku a Spice zamiast wydać porządny mixtape, który umili mi dalsze oczekiwania wydaje jakąś padakę? Zero ikry, zero pomysłu, zero werwy. Typowy niewypał, który nawet na słońcu wciąż byłby zimny jak lód.

No cóż, tym niemiłym akcentem kończymy bardzo miłe (już drugie na tym blogu) podsumowanie roku. Tak jak już pisałem na początku, ten rok był moim zdaniem cholernie mocny i nie obraziłbym się gdyby następny był taki sam. Spróbuję też ogarnąć ten zastój na blogu ale nie wiem czy mi się uda. Mam po prostu dużo innych, pracochłonnych zajęć. No to co, widzimy się za rok przy kolejnej topce.