piątek, 26 czerwca 2009

Tech N9ne - "Sickology 101" (Recenzja)


Tech N9ne jest znany przede wszystkim ze swojego zwariowanego flow. W jednym kawałku potrafi zmienić tempo nawijki nawet dziesięć razy, przy czym nie zepsuje to jakości tracku, wprost przeciwnie – tylko ja poprawi. Szasta podwójnymi, potrójnymi, wewnętrznymi oraz wielokrotnymi na lewo i prawo zachowując przy tym przekaz, jaki płynie z jego tekstów. Jak prezentuje się jego nowa płyta „Sickology 101” z cyklu „Tech N9ne Collabos”? O tym przeczytacie niżej.

Dawno już żaden album nie porwał mnie tak jak ten, więc odczekałem trochę czasu, by móc wystawić w miarę obiektywną ocenę. „W miarę” to dobre określenie, ponieważ nie można ocenić obiektywnie płyty, którą jarało się prawie dwa tygodnie i z której kilka kawałków gościło w głośnikach kilkanaście razy dziennie. Tak, więc, jeśli uważacie recenzję za przesłodzoną, odejmijcie jeden punkt od oceny.

Co pierwsze rzuca się w oczy a właściwie w uszy? Kawałek tytułowy. Sickology 101 ladies and gentlemen. Moim recenzjom daleko do miana „track-by-track”, ale jednak muszę o nim wspomnieć. Jest to nuta, która mnie po prostu zmiażdżyła. Czemu? Na sukces tego singla, kolaboracji trzech raperów, składa się przede wszystkim to, że każdy zawodnik pokazuje swoją najmocniejszą stronę. Tech N9ne popisuje się swoim niesamowitym flow, Crooked I sypie dozą metafor i przemyca powiew świeżości słonecznego zachodu a Chino sadza na znakomity podkład mocne punchline’y wgniatające w fotel, na którym aktualnie siedzimy. Z czystym sercem mówię, że trudno mi było wybrać rapera, który pojechał najlepiej. Artyści dopełniają się wyśmienicie tworząc idealną harmonię.

No dobra, troszeczkę się rozpisałem. Jak więc prezentuje się reszta z pozostałych 75 minut? Bardzo dobrze, ale nie aż tak dobrze jak kawałek tytułowy. N9ne, chociaż widać, że to on jest tutaj grubą rybą, przyćmiewany jest przez ogromną liczbę gości. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby był przyćmiewany jakością zapodawanych nam linijek, bo w tym naprawdę trudno go przewyższyć. Jest przyćmiewany, bo po prostu jest go za mało. No, ale z drugiej strony, czego wymagać po płycie zatytułowanej „Tech N9ne Collabos”? Poza Messy’m Marvem oraz dwójką asystującą przy openerze nie znajdziemy tu nic ciekawego. Chyba, że ktoś lubi monotonię.

Cóż więc można powiedzieć o samym gospodarzu? Jak zwykle nie zawiódł. Już na wstępie opisywałem jego nieprzeciętne umiejętności wokalne i techniczne. Mógłbym się tylko przyczepić do jednej rzeczy. Płyta utraciła głębie liryczną w stosunku do „Killera” – poprzedniej płyty rapera. Nie mamy tu już głębokich kawałków z przemyśleniami oraz komentarzem rzeczywistości. To jednak można łatwo przemienić w zaletę. Płyta idealnie nadaję się do odstresowania po ciężkim dniu, na imprezę oraz na spokojne wieczory by zabić sąsiadów basami.

Wspomniałem o basach, więc muszę rozwinąć temat. Muzycznie płyta wypada wyśmienicie. Mamy wiele podkładów, które idealnie pasują pod nawijki artystów, chociaż wielu zwolenników klasycznych brzmień może powiedzieć, że już nawet legenda rapu ze środkowego-wschodu idzie w stronę elektroniki i auto-tune’u (użytego w „Blown Away”). Jak to skomentuję? Osobiście nie jestem przeciwnikiem tego rodzaju śpiewu. Auto-tune jest czymś, co w odpowiednich ilościach potrafi oddać nastrój utworu. Bardzo lubię za to elektroniczne bangery i w ostatnim czasie otworzyłem się na tego rodzaju podkłady. Jednak, jeśli ty lubisz bity oparte na jazzowych samplach i orkiestrę symfoniczną w refrenach oraz gardzisz elektroniką – ta płyta nie jest dla ciebie. Przynajmniej w sferze muzycznej.

Teraz trzeba wszystko podsumować i wystawić ocenę końcową. Jest to płyta bardzo dobra i do ideału (jak na te czasy) brakuje jej tylko dobrze wyważonych proporcji. Główna postać jak zwykle nie zawodzi, ale aktorzy grający drugoplanowe role zdają się mówić te same kwestie. Oby następna płyta zapowiedziana na ten rok, była właśnie w tym stopniu lepsza.

Ocena: -9/10

czwartek, 25 czerwca 2009

Maxów Payne'ów Dwóch (Felieton)

Czy zauważyliście, że świat kręci się wokół pieniędzy? Niby nie jest to wielkie odkrycie, ale czasem aż żal serce ściska, gdy widzi się jak kolejny produkt robiony jest tylko dla kolejnych cyfr na koncie. Najgorzej jest jednak wtedy, gdy nowy projekt opierany jest na starym, przy czym ten stary przeszedł już do historii. Tak jest właśnie z nowym Max Payne’m.

Jako zagorzały fan serii, który co wakacje urządza sobie podróż w mroczne, brudne klimaty Nowego Jorku widziane oczami agenta DEA wierzyłem głęboko w sercu, że kiedyś studio Remedey spełni obietnicę zawartą w creditsach i będzie kontynuowało podróż po ciemnościach rozdartego przez emocje Maxa. No, tak. Wszystko pięknie ładnie, kontynuacja zapowiedziana. Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyłem się, że po pięciu latach będę mógł zagrać w nową część serii, ale z drugiej miałem wiele obaw, bo… Zabrał się do tego Rockstar. I to jeszcze oddział z Vancouver. Remedy zajęte jest tworzeniem Alana Wake’a.

Problem w tym, że Rockstar nie wyprodukował tylko i wyłącznie znakomitej serii Grand Theft Auto. Znane jest też z wypuszczenia na rynek także takich bubli, że głowa boli i wstyd o nich mówić. Nie jestem zagorzałym przeciwnikiem wielkich koncernów, mogę wybaczyć parę potknięć. Ale, po co Rockstar po tylu latach wskrzeszałby klasyczną serię? Odpowiedź jest prosta – żeby trzepać na tym kasę. Nie małą kasę, trzeba przyznać.

W tym też nie byłoby nic złego, czasem komercyjność ma swoje dobre strony. Powiedzmy, że takowy człowiek jest perfekcjonistą, więc robi coś najlepiej jak potrafi żeby jak najwięcej zarobić. Niestety, tym razem stało się inaczej. Już pierwsza zapowiedź opiewała kontrowersją. Co nią było? Morda Maxa Payne’a. Tak, trudno uwierzyć, jedna morda wywołała tyle szumu. Nawet nie cała! Tylko jej część. Zarośnięta brodą facjata, która była preludium zapowiedzi o zmianie, którą przeszedł główny bohater. Tyle, że po pierwszym spojrzeniu na nią pomyślałem – „O cholera, toż to Sam Fisher!”. Albo Rockstar postanowił inteligentnie sparodiować Bruce’a Willisa albo po prostu chciał stworzyć kolejnego, nudnego „Big Macho”, jakich miliony w naszym świecie. Ale to dopiero początek.

Po paru miesiącach, kilka dni temu, pojawiły się nowe informacje o grze, której jeszcze nie skreśliłem za wcześniejsze wyczyny producentów. Cały model bohatera tylko uwypuklił przemienienie go na stereotypowego, policjanta po przejściach. Nie wspominając już o tym, że wygląda jakby miał minimum 60 lat i przybyło mu trochę mięśni. Pięknie, po prostu pięknie. Koks po sześćdziesiątce, łysy jak kolano z mordą Sama Fishera. Albo Bruce’a Willisa. Nieważne, ważne jest to, co przeczytałem niżej.

Zaczęło się niewinnie – od potwierdzenia szczegółów na temat tego, że Max, po przeżyciach z drugiej części uzależnił się od środków przeciwbólowych i stoczył się na samo dno. Tu ciekawostka – środki przeciwbólowe to po angielsku painkillers, fonetycznie można to zamienić na Payne-killers. Aluzja? No, ale idziemy dalej. Miejsce akcji to „słoneczne Sao Paulo”. Co?! Sao Paulo?! Słoneczne?! Toż to już w ogóle przegięcie na całej linii. Co to ma być? Bullet time w tropikach? W komiksowych cut-scenkach zobaczymy Bravurę smażącego się pod palmą na plaży? Myślałem, że mnie nagła krew zaleje na miejscu. Zatracić fenomenalnie oddany klimat Nowego Jorku z poprzednich części. Za takie zbrodnie powinno się zamykać studia, które się ich dopuszczą. A ich pomysłodawców wieszać za jaja na latarni.

Podsumowując jesteśmy świadkami upadku kolejnej wielkiej serii. Najgorsze jest to, że przyczyną znowu są pieniądze. Chciwość producentów jest tak wielka, że odbierają projekt oryginalnemu, genialnemu zresztą, producentowi. Mogę się założyć gdyby Rockstar nie wepchał swoich macek w „Trójkę” to kilka lat po wydaniu „Alana Wake’a” gralibyśmy w grę roku. Tym się różni Remedy od twórców serii GTA, że w swoje gry wkłada serce i nie zawsze najważniejsze są pieniądze, czego przykładem może być pierwsza, w rzeczywistości amatorska część Payne’a. Pozostaje tylko czekać na nowe rewelacje i to tylko kwestia miesiąca, gdy dowiemy się, że Max będzie musiał cofnąć się w czasie by uratować swoją rodzinę, po drodze przez przypadek zabijając Sonny’ego Corleone i spotykając na swojej drodze Dartha Maula.

Motywacji brak w wykonaniu Thuggets (Felieton)

Playoffs, playoffs i po playoffs. Przynajmniej jak dla Nuggets. Czy były godnym przypieczętowaniem znakomitego sezonu? Na moje usta ciśnie się odpowiedź – nie! Nie to, że wymagam za dużo, nie to, że nie umiem dobrze ocenić szans drużyn. Po prostu, finał konferencji był niczym ostatnia trefna karta, która sypie wszystkie inne podczas budowania domku. Ale od początku.

Weszliśmy do playoffs, ten fakt akurat nikogo chyba nie dziwi, bo wchodzimy do nich regularnie od 5 lat. Cieszyć może bilans sezonu zasadniczego, który dał nam drugie miejsce na zachodzie. Należy się, więc cofnąć jeszcze wcześniej, żeby zobaczyć, co było przyczyną tak dobrego startu. Cudotwórcą okazał się doświadczony, były gracz drużyny. Tak, tak. Mowa o Billupsie. Ale zaraz, zaraz. Czy ten krytykowany teraz Iverson grał źle? Nie! Po prostu grał inaczej. Jego inność sprawiała, że drużyna także była inna. Teraz mamy inną inność i wszyscy są zadowoleni.

No to jesteśmy już w tej pierwszej rundzie, ale już zaczynają się spekulacje czy „Wielki CP3” nie rozmiecie tej „słabej, niezgranej drużynki z Denver”. Fani Szerszeni zacierali ręce, wiedzieli, że nie będzie łatwo, ale stawiali na to, że szybko przejdą dalej. Jak było? Już w pierwszym meczu „Bryki” pokazały, że drużyna z Nowego Orleanu może się, co najwyżej ubiegać o tytuł „pszczółek” niż „szerszeni”. Sam Billups „onieśmielił” przeciwników ośmioma trójkami. Po tym meczu wielu ludzi zmieniło zdanie i było wiadome, że drużyna z Denver nie chce po raz kolejny odpaść w pierwszej rundzie PO. Krytycy chwalili nawet Carmelo, któremu jako jedynemu w pewnym stopniu został we krwi syndrom „starego Denver”. Cała seria przebiegała pod dyktando Nuggets, przegrali tylko jeden mecz a jeden wygrali aż 58 punktami wyrównując rekord najwyższej wygranej w Playoffs ustanowiony przez Minneapolis Lakers 53 lata temu.

Półfinały zaczęły się ponownym skamleniem, że tym razem nie damy rady „boskiemu Dirkowi” i „najlepszemu rozgrywającemu NBA Jasonowi Kiddowi”. Jednak większość umiała spojrzeć na sprawę obiektywnie i stawiała nas o szczebel wyżej niż drużynę z Teksasu. Jak wyszło? Po dwóch pierwszych meczach miałem wrażenie, że po japońsku – jako tako. Nuggets nie wykorzystywali nieskuteczności przeciwników, nie mogli odskoczyć tak jak powinni w takiej sytuacji. Dobre w tym jest (tylko/aż) to, że wynieśliśmy z Pepsi Center dwie wygrane. W kolejnym meczu powtarzaliśmy błędy. Co nas uratowało? Melo, a właściwie jego game winner. „Boski Dirk” zdołał poprowadzić swoja drużynę tylko do jednej wygranej w serii. Nuggets na haju.

W końcu! Po tylu latach doszliśmy do Finału Konferencji! Yabadabadu! Znowu na forach słychać (widać) ahy i ohy. Tyle że tym razem, zbierają się one nad Denver. Bo przecież, taka drużyna bez problemu pokona Lakers, którzy są chyba w najsłabszej formie od dwóch lat. No jak można przegrać z Rockets bez Yao i T-Maca! No jak!? Chociaż niektórzy mieli obawy, przypuszczenia, że ta dobra gra kiedyś musi się skończyć. Mieli rację. Pierwsze cztery mecze były tym, czego oczekujemy po koszykówce. Twarda, fizyczna gra, determinacja, poświęcenie. Nawet chory Melo, zdecydował się grać. Wszystko jednak ma swój koniec. Dwa następne mecze były jednostronne. Nuggets powrócili to swojego luźnego stylu gry i przegrali z kretesem. Ten krestes wcale nie nazywał się Los Angeles Lakers, tylko… Brak ambicji?!

Tak! Jak można z meczu na mecz stać się inną drużyną? Powrócić do poziomu, który był prezentowany za Iversona. Ba, sam Billups upodobnił się do swego poprzednika, z którym był niejednokrotnie porównywany. Głupie rzuty z ręka przeciwnika przed oczami to nie to, czego od niego wymagali. J.R.? Jaki J.R.?! To że mu się przyfarciło od czasu do czasu nie znaczy że ma kontynuować serię pudeł i schodzić do szatni z bilansem 4-18 za dwa i 1-11 za trzy. Litości. Melo? Albo grypa żołądkowa zżarła mu trochę umiejętności albo znów się nastukał jak za starych, dobrych czasów. Cegły mało co kosza nie urwały. Kenyon jako jedyny zagrał solidną serię, nie był geniuszem, ale przynajmniej się starał. Nene to już w ogóle tragedia. Po dwóch świetnych meczach z Dallas zaczął faulować i w konsekwencji wylatywać z boiska. Jeden mecz na poziomie. Ten z double-double.

W ogóle miałem takie wrażenie, że oglądam zupełnie inną drużynę. Inną niż Nuggets z Playoffs, inną niż Nuggets z sezonu zasadniczego, inną niż Nuggets z Iversonem. Widziałem drużynę, która grała jakby to był zwykły mecz na boisku przed blokiem. Jakby to był niczego nie warty mecz streetballu jakich wiele. Gracze wyszli na boisko jakby im w ogóle nie zależało na finale, jakby wejście do finału konferencji było mistrzostwem NBA. To już chyba byłoby lepiej gdyby Iverson wyszedł na parkiet. Rzuciłby te 50 punktów tylko dlatego, że chciałby w końcu zdobyć mistrzowski pierścień.

Czy brak motywacji był główna przyczyną porażki? Zaryzykuje stwierdzenie, że tak, chociaż jest jeszcze jedna. Jest gruba. Ma na imię George. A na nazwisko ma Karl. I broń Boże nie skreślam go za tuszę. To właśnie trener powinien motywować, powinien napędzać. A on sobie siedział na ławeczce ciesząc się w duchu, że za dwa dni pojedzie sobie na ryby. Taktyk od siedmiu boleści. Jeśli właściciele klubu nie zdecydują się na zmianę na ławce trenerskiej, to nie widzę przyszłości dla tego klubu. A widzę duży potencjał. Zresztą widziałem już w 2003 roku, gdy do klubu przyszedł Anthony. Karl tego potencjału nie wykorzystał. Jemu już dziękujemy.

Go Nuggets! Beat LA… In 2009-2010 season.

Felieton napisany dla: nuggets.probasket.pl