piątek, 5 sierpnia 2011

Royce da 5'9" - Success Is Certain (Recenzja)

Wygląda na to, że po ponownej współpracy z Eminemem i dobrym przyjęciu płyty „Hell: The Sequel” Royce Da 5’9” wreszcie zdobędzie uznanie, na które zasługuje od początku swojej kariery. 9 sierpnia będzie miała miejsce premiera ostatniego niezależnego albumu rapera a następny krążek zostanie wydany już w Shady Records. Pomyślcie tylko o perspektywie Royce’a nagrywającego na bitach Dr. Dre, Just Blaze’a, Kanye’a Westa i gościnnych występach Game’a, 50 Centa, Lil Wayne’a, Fabololusa… Ale zaraz, zaraz, nie o tym miałem pisać.

Trudno mi to mówić, ale już przed wyciekiem płyty do sieci czułem, że najbardziej oczekiwany przeze mnie album roku (prócz „RICANstruction”) może mnie bardzo zawieść. Najpierw bardzo cieszyłem się na powrót Royce’a do bardziej osobistych, ekspresywnych tekstów, ale po pierwszych oficjalnych zapowiedziach nadeszło bolesne zderzenie z rzeczywistością. Uboga tracklista, dwa utwory znane były już co najmniej od roku, do tego zostały wypuszczone cztery single, czyli tak naprawdę 6 z 11 utworów było znanych już przed premierą. No, ale cóż poradzić.

Album miał być duchowym następcą krążka wydanego w 2004 roku - „Death Is Certain”, który był jak dotąd najlepszym longplay’em, który wyszedł spod szyldu rapera z Detroit. Już samo to zobowiązywało artystę do większego zaangażowania się w projekt. Sam mówił w wielu wywiadach, że pod wpływem kolegów ze Slaughterhouse przerwał na chwilę niekończącą się balladę o broni i w końcu wziął się za coś głębszego (i nie chodzi mi tu o inną tematykę, z której jest znany). Co tu dużo mówić, słowa dotrzymał, chociaż przychodzi to bardzo ciężko dzisiejszym raperom.

Jak zwykle w przypadku płyt o różnej zawartości lirycznej zaczniemy od braggadacio, które tutaj, tak jak w przypadku prequela, nie jest na pierwszym planie. Jak już pisałem w recenzji nowego Bad Meets Evil, Royce radzi sobie w tym bardzo dobrze, chociaż do najlepszych (lirycznie) trochę mu jeszcze brakuje. Co jednak można gołym okiem zauważyć braggi są tu trochę mniej ofensywne niż na trzecim Bar Examie, przez co ilość punchline’ów zdecydowanie zmalała.

Poza trzema, można rzec, nieco freestyle’owymi braggami reszta oparta jest na ciekawych patentach. W „E.R.” Royce wchodzi w skórę doktora, który utrzymuje umierającą rapgrę przy życiu, w „Legendary”, przedstawia się jako legendarnego mc: „Who y'all respect is probably cross-dressing/Your favorite MC can probably find hisself, vibing to my Lost Session”, by potem w „Where My Money” zapytać się gdzie do cholery są pieniądze, które mu się należą. Przekreśla to jednak zgrabne powiedzenie „I’m gettin’ money like a motherfucker” z drugiego Bar Examu. Ale cóż… Paradoksalnie najlepszy utwór w tej konwencji czyli „Writer’s Block” zupełnie nie pasuje do płyty przez podkład (też paradoksalnie bardzo dobry). Nie pasuje także najgorszy numer na płycie czyli „My Own Planet” z gościnnym udziałem Joe Buddena. W ogóle co to za akcja, żeby dawać na płytę remix bonus tracka z poprzedniego albumu? Ktoś tu chciał chyba sztucznie zapełnić tracklistę (przypominam, że EP (podkreślam to słowo) Bad Meets Evil także zawierało 11 utworów).

No, ale sequel najbardziej osobistej płyty w dyskografii Royce’a nie może opierać się tylko na braggadacio, czyż nie? Raper znowu bezpardonowo rozlicza się z przeszłością, choć można zauważyć, że stoi w zupełnie innym punkcie niż siedem lat temu. Wciąż jednak potrafi spojrzeć na siebie krytycznie. Wspomina czas kiedy uzależnił się od alkoholu: „Went from bein’ a kid addicted to basketball to bein’ an ignorant nigga addicted to alcohol” i kiedy w czasie największej depresji nałóg się pogłębiał: „From there I went to about a bottle a day/Tellin' who we know "Get outta my face!"”. Wspomina także swoje dzieciństwo, relacje z rodzicami a także przybliża nam jakim przeżyciem były dla 11-sto latka wizyty w ośrodku odwykowym by spotkać się z ojcem. Nie mogło także zabraknąć przemyśleń na temat beefu z D12 (Royce przyznaje się tu, że postąpił źle) i przeszłości w Aftermath: „I know what Kino said about Dre/I look at Kino to this day like that was a stupid mistake/But if it wasn't for him doin that, what would I be doin today?”.

Royce na tym albumie po raz kolejny pokazuje, że posiada talent do pisania storytellingów. Pierwszym z dwóch utworów jest historia dwóch kontrastujących ze sobą chłopaków o imieniu Kenny. Jeden (o którym opowiada Nottz, który ma naprawdę dobre skille jak na producenta) miał wielką życiową pasję - bieganie. Widział jak jego przyjaciele staczają się przez crack i życie na ulicy i to jeszcze bardziej go motywowało do pracy. Drugi Kenny za to był zarozumiałym bandytą, który miał gdzieś zasady i stosował się tylko do własnych. No bo co można powiedzieć o człowieku, którego motto brzmi „You only as real as the nigga you murdered”. Jak kończy się jego historia nie powiem, żeby nie psuć wam zabawy.

Drugą i do tego bardzo osobistą historią jest opowieść o zmarłym przyjacielu Royce’a, byłym członku D12 - Proofie. Ryan opowiada nieco o jego życiu, spojrzeniu na świat a także feralnej nocy, gdy został zastrzelony. Aż słychać w głosie rapera ogromny smutek, gdy mówi o pogrzebie: I was at Proof’s funeral crying like a baby I was sittin’ in the back row with Vishis wishin’ I can go up to Marshall, Denaun, Swifty, Obie, Bizzare, Paul, Levaughn and say something positive after all the negative shit that we’ve been through”.

Co jeszcze mogę zaliczyć do plusów? Bardzo ciekawą aranżację niektórych utworów. Wiele razy powtarzałem, że Royce jest po prostu mistrzem w sprawach techniczno wokalnych i tu po raz kolejny nie zawodzi. Wydaje mi się nawet, że zrobił kolejny, mały kroczek do przodu. W „Merry Go Round” po prostu zabił mnie swoim flow. Apropos aranżacji musicie sprawdzić nieco westernowy śpiewany refren tym numerze. I to nie śpiewany przez byle kogo bo przez… Gospodarza.

Warstwa muzyczna utrzymana jest w dość mrocznym, przygnębiającym klimacie. Mógłbym go nawet porównać do tego z „Death Is Certain”. Nie jest on oczywiście tak doskonały jak tamten, ale i tak producenci stworzyli atmosferę, która bardzo dobrze oddaje to co Royce chciał na tej płycie przekazać. Na krążku udzielili się m.in. DJ Premier, StreetRunner, Nottz orazi główny producent „Hell: The Sequel” i producent wykonawczy „Success Is Certain” Mr. Porter. Poza dwoma wyjątkami o których mówiłem wcześniej wszystko bardzo dobrze ze sobą współgra i tworzy spójną całość. Gościnnie na płycie udzielili się Kid Vishis, Nottz, Adonis oraz Eminem. A wiecie co jest najśmieszniejsze? Eminem znowu nie ma zwrotki na albumie. Historia z „Rock City” się powtarza.

Podsumowując to wszystko można jeszcze raz ponarzekać, że przed premierą albumu fani tacy jak ja, znali już ponad połowę pyty. Ale uwierzcie mi, po około trzech przesłuchaniach całego krążka różnica między starymi a nowymi utworami się zaciera i wtedy można dostrzec jego wszystkie zalety. Co natomiast z wadami? Krążek jest odrobinę za krótki. Ale czy to naprawdę jest ważne? Moim zdaniem ważne jest to, że udźwignął ciężar genialnego prequela. A to wielki komplement.

Ocena: -5