środa, 14 września 2011

Lil Wayne - Tha Carter III (Recenzja)

Lil Wayne jest jedną z tych bardziej kontrowersyjnych postaci w świecie rapu. Znajdą się zarówno słuchacze, którzy nazwą go skrzeczącym wackiem i nie będą w stanie przesłuchać żadnej z jego płyt do końca, ale znajdą się i tacy dla których jest to niepodważalny mistrz rapowego rzemiosła i mało kto może się z nim ich zdaniem równać. Tych, którzy mają do niego neutralny stosunek znajdzie się stosunkowo niewielu.

I to jest właśnie wytłumaczenie jego fenomenu. Fraza „love me or hate me” pasuje do niego jak ulał. Jedno jest jednak pewne, żaden hejter nie zabierze mu platynowych płyt, jakie dostał za swoje nagrania, nie zabierze nagród jakie otrzymał podczas swojej barwnej kariery oraz nie wymaże pochlebnej opinii raperów, którzy zdają się go bronić, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. Weezy osiągnął sukces, o który marzy wielu artystów, związanych nie tylko ze środowiskiem hip hopowym.

Ale komercyjny sukces rapera, ma dla mnie bardzo małe znaczenie podczas oceniania płyt. Wrócę na chwilę do tych trzech grup słuchaczy, których przedstawiłem na początku. Jest mi o tyle dobrze je charakteryzować, bo sam należałem do dwóch z nich. Pamiętam jak podczas odkrywania zakamarków południa poznałem dzięki znajomemu grupę Hot Boy$. To właśnie tam swoje pierwsze kroki stawiał Lil Wayne. Byłem wtedy w tej neutralnej grupie odbiorców. Nie było mowy o żadnym hejtingu, ale też nie pasjonowałem się za bardzo jego muzyką. W pewnym momencie zacząłem należeć do grupy antyfanów i to z wydawałoby się błahego powodu. Otóż inny znajomy obrzydził mi go całkowicie, gdy mówił o nim jakby patrzył na niego przez pryzmat okularów marki „dickriding” (zakwalifikujemy go do tej trzeciej grupy). Na szczęście w ostatnich miesiącach zacząłem się do Weezy’ego coraz bardziej przekonywać a chęć ponownego sprawdzenia dyskografii pojawiła się bodajże po usłyszeniu gościnnej zwrotki u Tech N9ne’a na „Fuck Food” (którą zresztą pochwaliłem w recenzji płyty). I tak właśnie, dosyć późno (lepiej późno niż wcale), odkryłem recenzowaną tu płytę „Tha Carter III”.

Tyle tytułem trochę przydługiego wstępu, przejdźmy zatem do albumu. Tak samo jak sam raper, tak i ten krążek oceniany jest dwojako. Pamiętam, że od razu po premierze w czerwcu 2008 wielu krytyków okrzyknęło go albumem rewolucyjnym. „Tha Carter III” przedstawiany był jako swoisty „game-changer”, o którym pamiętać będą wszystkie pokolenia słuchające rapu. Oczywistym jest, że wielu fanów Wayne'a podzielało tę opinię. Z drugiej jednak strony antyfani oskarżyli go o komercję na wielką skalę i śpiewanie tanich utworów dla nastolatek tylko po to, żeby sprzedać jak najwięcej kopii albumu. Wydaje mi się, że ten album to właśnie początek wielkiej fali hejtingu w stronę rapera z Luizjany, bo za co można było go hejtować w czasach „Tha Carter II”? Ale do rzeczy.

Na początku przyjrzyjmy się warstwie lirycznej. Z czego przede wszystkim znany jest Lil Wayne? Z wątpliwie inteligentnych punchline’ów i równie niemądrych gier słownych, które sięgają czasem nawet poziomu absurdu: “I bring ral to your fune / Damn I mean funeral, funeral / You say tomato, I say tomahto / You say get 'em, I say got 'em, yeah I got 'em”. Takich wersów jak te nie ma jednak na albumie aż tak dużo, żeby zakłócić jego odbiór. Dominują tu raczej proste porównania typu: „I call em April babies cause they fools”, „I'm rare like Mr. Clean wit hair” czy „Wait rats, I hate rats, I clean 'em out like Ajax / Got paper like a fax machine”. Trzeba przyznać, że raper z Nowego Orleanu wyrobił unikalny styl swojego bragga i co za tym idzie jest niekwestionowanym mistrzem w tej konwencji.

Ale ta płyta to tylko w małym stopniu braggdacio. Jej siłą są przede wszystkim pomysły na kawałki. Przykłady? „Dr. Carter” to streszczenie problemów współczesnych raperów sprytnie opakowana w metaforę operacji, której przewodniczy tytułowy doktor, w którego rolę wciela się oczywiście gospodarz, „Phone Home” to przedstawienie siebie jako przybysza z innej planety a „Mrs. Officer” to krótka historyjka o pewnej przypadkowo poznanej policjantce. Tak na marginesie, pada tam pewna definicja sloganu „jebać policję”, która powinna zostać zatwierdzona jako oficjalna (Popek i Bosski czekamy). Weezy lekko bo lekko ale zagłębia się w zakamarki swojej osobowości więc znajdziemy na płycie trochę ekspresji m.in. w „Playing With Fire” i „Dontgetit”, na końcu którego raper wygłasza niemalże polityczny monolog.

Moim ulubionym utworem na płycie jest zdecydowanie „Tie My Hands”, w którym artysta opisuje sytuację w swoim rodzinnym mieście – Nowym Orleanie, po przejściu huraganu Katrina. Weezy tak sprytnie manipuluje słowami i emocjami, że słuchając go, chyba po raz pierwszy tak naprawdę poczułem współczucie dla mieszkańców Luizjany i po raz pierwszy dotarło do mnie jak wielką tragedię przeżyli ci ludzie. „My whole city underwater, some people still floatin'”. Poza ukazaniem trudnej rzeczywistości raper pokazje, że jest nadzieja i to ona powinna umrzeć ostatnia: „And if you come from under that water then there's fresh air / Just breathe baby God's got a blessing to spare”. Jeśli kiedyś spotkacie jakiegoś hejtera Dwayne’a to pokazując mu ten utwór z pewnością zmusicie go do zastanowienia się nad swoim postępowaniem.

Carter III to też bangery, które stały się zarówno darem jak i przekleństwem rapera. To właśnie dzięki nim zgarnął ogromne pieniądze na sprzedaży płyt i singli a z drugiej strony jego antyfani właśnie je biorą pod lupę pomijając inne numery (ale kto się nimi przejmuje?). No ale co tu tak naprawdę mamy? „Got Money”, które to rozpoczęło w rapie modę na auto-tune, „A Milli”, które było remixowane na milion różnych sposobów, dwa kawałki skierowane do damskiej części audytorium – wspominanie „Mrs. Officer” i „Comfortable” no i chyba najbardziej znany numer rapera – Lollipop. Tak jak chwalę ten album, to tego singla zdzierżyć nie mogę. Za każdym razem jak słucham płyty, to wywalam ten utwór z playisty. I to właśnie on jest dla mnie chyba jednym minusem tej płyty.

Co mnie najbardziej zdziwiło to możliwości wokalne Dwayne’a. Nie jestem wielkim fanem jego głosu. Kiedyś przeszkadzał mi on tak bardzo, że po prostu nie mogłem go w ogóle słuchać i niejednokrotnie zmuszałem się do słuchania jego płyt. Teraz nie jest to już w ogóle barierą. Jednak jaki by ten głos nie był Weezy operuje nim kapitalnie. Ilość patentów jakie posiada na poszczególne tony i barwy jest niebywała. A nawet jeśli komuś głos się nie podoba, to nie może odmówić raperowi flow, które ma ponadprzeciętne. Niektórzy mówią nawet, że jedne z najlepszych w grze.

Produkcja jest kolejnym obszarem, który świeci przykładem dla albumów aspirujących do miana płyt roku. Producenci odwalili genialną robotę przy tworzeniu podkładów i powinni dostać za nie medal. Drugi medal należy się gospodarzowi za ich dobór. Tak jak już wspominałem, były one wykorzystywane przez tuziny artystów na mixtape’ach a to chyba coś w rapgrze znaczy. Każdy słuchacz znajdzie tu coś dla siebie. Lubisz cukierkowe bity? Odpal „Lollipop” produkcji Jim Josina lub „Mrs. Officer” produkcji Deezle’a. Wolisz coś bardziej spokojnego? Proszę bardzo, przesłuchaj „Tie My Hands” do którego ręce przyłożył Kanye West czy „Dr. Carter” który wyszedł z warsztatu Swizz Beatza. Jesteś maniakiem trochę bardziej egzotycznych podkładów? „A Milli” Bangladesha i „La La” Davida Bannera tylko czekają na to żebyś je odpalił. Dla zwolenników bardziej klasycznego brzmienia (ale nie ala DJ Premier) znajdzie „3-Peat” zrobiony przez Maestro oraz mistrzowski bit Alchemista do „You Ain’t Got Nuthin’”.

Gości nie ma zbyt wielu. Poza śpiewającymi refreny kotami takimi jak T-Pain czy Robin Thicke możemy usłyszeć tu drugiego Cartera – Jay’a Z, Brisco, Busta Rymesa, Fabolusa i Juelz Santana’ę. Jak sobie poradzili? Jay-Z nie schodzi poniżej pewnego poziomu, więc o niego nie musimy się martwić, Brisco zarapował zaskakująco dobrze, Busta, który od czasu wydania „Big Bang” ma potencjał mordowania każdego tracka na jakim się znajdzie, tutaj też nie zawiódł. Znakomicie spisał się przede wszystkim Fabolous, którego wielu raperów określa mianem „króla punchline’ów” (moim zdaniem niesłusznie), ale jeśli ktoś prześcignął na tym projekcie gospodarza, to zdecydowanie on. Najgorzej z gości spsiał się moim zdaniem Juelz, który chyba chciał dorównać gospodarzowi w tym co robi najlepiej „I get money out the ass, that's some expensive shit” ale chyba coś mu nie wyszło.

I oto cały Carter III – dobre punche, bardzo ciekawe pomysły, wyśmienite bity oraz bardzo dobre wykonanie. Czego chcieć więcej? Przekazu! Wiem, nawet dobry żart przestaje śmieszyć jak jest za często powtarzany. Teraz wróćmy na chwilę do tego, co pisałem wcześniej. Czy jest to album rewolucyjny? W pewnym stopniu tak, boom na auto-tune to zasługa duetu T-Wayne a wielkie uznanie w środowisku musi coś znaczyć (choć dobrze wiemy, że środowisko raperów z USA zawsze lizało sobie dupę). Czy jest to album, katowany przez bezmózgie nastolatki tylko dlatego, że jest na nim "Lollipop"? Tak, ale nic w tym złego. Eminema też słuchają nastolatki a umiejętności mu to nie ujmuje. "Lollipop" jest jak już pisałem jedynym słabym punktem albumu a kawałki skierowane do napalonych osobników płci żeńskiej w okresie dojrzewania też poziomem nie powalają, ale też nie ciągnął oceny w dół. Dosyć późno przekonałem się do tego albumu, wy też dajcie mu szansę.

Ocena: 5