czwartek, 17 września 2009

Rychu Peja zaDYMka

Miały być dwa teksty o czymś zupełnie innym. Ale takiego kontrowersyjnego tematu nie mogę sobie podarować. Rycha nigdy nie lubiłem. Uważam jego rap za monotonny i nudny, bo ileż to można nawijać o tym jak ciężko było w życiu. Może dlatego ostatnie wydawnictwo „Styl Życia G’N.O.J.A.” bardziej podeszło mi do gustu, ze względu na różnorodność tekstów i całkiem dobre bity. Teraz jednak, gdy w TV raz po raz jest krytykowany to i ja muszę dołożyć swoje, odstawiając na bok jego dokonania muzyczne, jakiekolwiek by nie były.

Sytuacja ma się tak. Jakiś 15-latek przepełniony nienawiścią przychodzi na koncert artysty, którego, łagodnie mówiąc, nie ubóstwia. Po kilkunastu minutach zaczyna pokazywać serdecznie środkowy palec Ryśkowi, który z początku nie reaguje. Gdy młodzieniec widzi, że to nie przynosi efektu zaczyna mówić coś w stronę rapera (treść jak dla mnie pozostaje tajemnicą, tak jak tekst Materazzi’ego w stronę Zidane’a,), nie przestając wymachiwać palcem. W końcu, widocznie zniesmaczony Peja, zaczyna wyzywać decydenta toną bluzg. Po tym monologu podgrzewa atmosferę i wysyła psychofanów by doprowadzili do porządku niegrzecznego chłopca. Posłuszni dickriderzy butują hejtera a koncert trwa nadal.

No i przechodzimy do sedna. Co się tam do cholery stało? Czemu hejter przychodzi na koncert nielubianego przez siebie artysty a potem dostaje po mordzie za wyzwiska w jego stronę? Jak do tego doszło, że ochrona nie interweniowała, skoro przecież miała wyraźne prawo ku temu? No dobra nie będę się aż tak rozdrabniał i przedstawię tylko opinię o dwóch głównych stronach, chociaż o szczegółach też powiem.

No to na pierwszy ogień idzie Ryszard. Pomijam to, że był widocznie wstawiony (ekhm…), bo to nie jest przestępstwem. Mógłby nawet być pod wpływem wszystkich znanych specyfików na raz, gdyby tylko pamiętał teksty a show byłoby na przyzwoitym poziomie. Nie wiem jak wy, ale ja uważam 34-letniego mężczyznę za dojrzałego człowieka, który trochę już w życiu przeszedł (a co dopiero Rychu!) i umie zachować się godnie w pewnych sytuacjach zamiast pokazywać swój ukryty instynkt dziecka z piaskownicy. Rozumiem wyzwiska, mnie też mogłoby się to zdarzyć. Ale nic nie tłumaczy napuszczania na w sumie bezbronne dziecko bandy psychofanów, którzy jakby im idol rozkazał to mogliby nawet zabić prezydenta. Honorowy gość, za jakiego podaje się Rysiek, powinien sam zejść ze sceny i przekazać to, co ma mu do powiedzenia. Fakt, tego też nic by nie usprawiedliwiło, ale może trochę zmieniłoby to moją opinię o nim. Ten gest był gorszy od partyzanta Anthony’ego wymierzonego w stronę Jerry’ego Jeffriesa w sławnej burdzie Denver Nuggets z New York Knicks z 2006 roku. Przecież nawet on, sam wymierzył cios. Najlepiej byłoby, gdyby Peja poćwiczył swoje umiejętności freestyle’u na odważnym młodzieniaszku. Mógłby zjechać go tak, że on sam pognałby, czym prędzej do wyjścia. Byłoby to posunięcie z klasą, o ile jechałby według pewnych zasad. Potwierdziłby wyższość nad chłopaczkiem z gimnazjum, nie zniżając się do jego poziomu. No cóż Peja postąpił jak postąpił. I mamy młyn.

Z drugiej strony jednak mamy tego chłopaka. Hejtera, który nie bał się powiedzieć Peji prosto w oczy, co o nim sądzi. Trzeba przyznać, że ma jaja. Posunął się jednak trochę za daleko. Czym innym jest wyrażenie o kimś opinii, a czym innym wyzywanie go i jego dawno zmarłej matki. Takie przynajmniej doszły mnie słuchy, nie wiem czy to prawda. Jeśli tak, przynajmniej w pewnym stopniu można rozgrzeszyć Rycha. Dalej, czym innym są gesty potępienia a czym innym niedojrzałe pokazywanie środkowego palca. Potem taki pobity chłopaczyna biegnie w podskokach do matki na skargę a ona w jeszcze większych podskokach na Policję. Różnica polega na tym, że on ma 15 lat, a Rychu 34.

Skłamałem, nie powiem o szczegółach, bo za mało wiem. Ale wiecie co? Mam nadzieje, że Peja pójdzie siedzieć. Nie, może inaczej. Nikomu nie życzę wiezienia. Ale chcę, żeby wyciągnął wniosek z wyroku, który dostanie. Chcę żeby nauczył się przyjmować krytykę i w końcu zachowywać się jak dorosły człowiek. A ja myślałem, że już się zmienił, po tym, co pokazał na nowo wydanej płycie. Myliłem się. Najbardziej boli mnie to, jak ta sytuacja tworzy obraz raperów w oczach społeczeństwa. Agresja, pijaństwo, nieskończone bluzgi i żadnego konkretnego przekazu. Przez takie wydarzenia utrwala się stereotyp rapera jako agresywnego pijaka, nieudacznika, który wyżywa się w tekstach i na koncertach. Na koniec zacytuję Tedego. „Dzięki Rychu!”.

piątek, 11 września 2009

Hemp Gru - "Droga" (Recenzja)


Chcąc trochę odbiec od sztywnych schematów recenzji, postanowiłem napisać jedyną w swoim rodzaju, ironiczną i uszczypliwą recenzję płyty, która podczas jej słuchania, przynajmniej u mnie, wzbudziła szyderczy śmiech z tekstów w niej zawartych i politowanie dla raperów. Prawdę mówiąc ostatni raz czułem się tak, gdy przesłuchiwałem debiut warszawskiego składu. Hmm, ciekawe dlaczego? Naprawdę nie wiem, lepiej zacznijmy recenzję.

Hemp Gru to grupa niemalże legendarna. Ich debiutancki album „Klucz” znalazł sporą grupę odbiorców i wyniósł zespół na szczyt sławy, ugruntowując jego pozycję na polskiej scenie hip-hopowej. Cała Polska dowiedziała się jak obdarzony ogromnym talentem Wilku prezentuje się poza Molestą oraz jak Bilon dokłada swoje ciężkie zwrotki. Przekazali Polsce masę emocji. Teraz przyszedł czas na kontynuację dzieła. Album „Droga”.

Zacznijmy od najmocniejszego elementu płyty, czyli przekazu płynącego z tekstów. Trzeba przyznać, że chłopaki mogą być tutaj wzorem dla innych. Raperzy mówią tu przede wszystkim o nienawiści do policji, ulicznym życiu, nienawiści do policji, paleniu marihuany na ławce, nienawiści do policji, szacunku dla kolegów z rewiru, nienawiści do policji, trudnym dzieciństwie w biednych, patologicznych rodzinach oraz o nienawiści do policji przy szczególnym włączeniu w to osób zeznających przeciwko nim. Jeden wybrany tekst stanowi przykład doskonałego storytellingu a jeden doskonałego opisu bezlitosnych realiów. Płyta aż emanuje plastycznymi opisami, jakimi pochwalić mogą się tylko wielcy artyści, jakimi na pewno są Wilku i Bilon.

Kolejnym majstersztykiem jest technika składania rymów. Raz za razem słyszymy takie perełki jak „trzy-wszy”, „ma-da” czy „nie-gdzie”. Nie ma tutaj przereklamowanych podwójnych i potrójnych rymów, które tylko służą przełożeniu formy nad treść. Tu liczy się przekaz, o którym zresztą pisałem akapit wyżej. Od czasu do czasu, w tekst wkradną się rymy wewnętrzne, ale to chyba przez przypadek (bo gdzie by Wilku swój przekaz maskować miał!). To wszystko łączy się ze znakomitą umiejętnością rapowania, przez co myślimy, że to bit został zrobiony pod nich a nie oni nagrywali pod niego! Rewelacja! Dołączając do tego same sławy polskiego rapu na featuringach takie jak Żary, Jasiek czy Popek uzyskujemy kompozycję niemal doskonałą!

I na tym koniec. Tak, trzeba powrócić do rzeczywistości, bo zgodzicie się chyba, że nie ma, co już rozmieniać się na drobne. „Droga” to praktycznie taki sam album jak „Klucz”, tyle, że nagrany na lepszych bitach. To właśnie podkłady są jedyną solidną częścią wydawnictwa. Bo cóż można powiedzieć więcej? Artyści nie zaliczyli ani krztyny progresu, przez co ich teksty są monotematyczne, złożone jak wierszyk dla dzieci z podstawówki. Trzeba jednak zauważyć, że chłopaki przez te pięć lat wyszlifowali swoje flow, przez co brzmią nieco lepiej. Nawet wada wymowy Wilka, zdaje się mniej przeszkadzać.

Podsumowując, przeciętna, jeśli nie powiedzieć słaba płyta. Jednak przywołując Alutkę z „Rodziny zastępczej”, może jednak chłopaki nie trafili dobrze w epokę? Gdyby tę płytę znaleziono w jaskini w Lascaux, może bym się nią zachwycał? Możliwe a nawet bardzo prawdopodobne. Ale mamy rok 2009 i takie produkcje są tylko hańbą dla przemysłu fonograficznego i kultury hip-hop w Polsce. Czy jestem hejterem HG? Tak, ale tę recenzję starałem się napisać najobiektywniej jak się da. Ironiczna forma miała tylko podkreślić i przestawić wady grupy w formie hiperboli.

Ocena: -3/10 (Fani muszą wystawić ocenę w skali od 8 do 10 na 10 , bo jak tego nie zrobią to, cytując Wilka „będą jebani do końca życia”. Hejterzy za to mogą spokojnie odjąć dwa punkciki ;))

piątek, 4 września 2009

Jak to było na przestrzeni lat, czyli Melo w roli lidera (Artykuł)

Wiemy, że zespół od czasu draftu 2003 budowany był pod wschodzącą gwiazdę – Carmelo Anthony’ego. To on miał być liderem na kilka a nawet kilkanaście najbliższych lat. Sezon 2003-2004 okazał się przełomowym nie tylko z powodu diametralnej zmiany wizerunku, ale też, dobrania odpowiedniego składu, który na przestrzeni sezonów stawał się coraz bardziej kompletny.

W debiutanckim sezonie Melo miał do pomocy Marcusa Camby’ego, który po poprzednim sezonie okupionym kontuzją, rozegrał przyzwoitą ilość spotkań. Mógł też liczyć na asysty bardzo dobrego rozgrywającego - Andre Millera, sprowadzonego z LA Clippers, a skład znakomicie dopełniali Nene oraz Voshon Lenard – trzeci strzelec drużyny. Z bilansem 43-39 niespodziewanie wskoczyli na ósme miejsce silnej Konferencji Zachodniej tym samym po dziewięciu latach przerwy dostając się do fazy Playoffs. Tam przegrali w pierwszej rundzie, (która później będzie ich przekleństwem) z rewelacyjnymi Timberwolfs 4-1. Był to przełom, ale tak dobrze się zapowiadało, że nie mogło się na tym skończyć.

Kolejnym uzupełnieniem składu był silny skrzydłowy New Jersey Nets - Kenyon Martin. Co prawda jego kontrakt był sporo przepłacony, ale doświadczenie zawodnika który dwa razy grał w finałach oraz jego umiejętności wynagrodziły sowitą cenę. Zmieniono też graczy drugoplanowych. Takim składem Nuggets dwa razy z rzędu odpadali w pierwszej rundzie Playoffs. Wiadome było, że trzeba zrobić bardziej efektowny krok by popchnąć drużynę do przodu. Wybór padł na Allena Iversona.

Rozmowy między działaczami Sixers i Nuggets trwały już od początku sezonu, ale negocjacje przybrały na sile po niechlubnej bójce w Madison Square Garden. Pozbawiona liderów drużyna z Denver, postanowiła postawić wszystko na jedną kartę i pozyskać czterokrotnego króla strzelców NBA. AI bardzo szybko zaaklimatyzował się w drużynie, pierwsze mecze grając w duecie z Earlem Boykinsem tworząc najniższy backcourt w historii ligi. Aż wreszcie po 15 meczach zawieszania powrócił prawowity lider drużyny. Anthony stworzył z Iversonem niespodziewanie zgrany duet, który bez najmniejszych problemów mógł poprowadzić drużynę do Playoffs.

Oczekiwania były duże, tymczasem zespół po raz kolejny odpadł w pierwszej rundzie. W sumie była to przegrana nie z byle kim, bo przecież z mistrzami NBA ale mimo wszystko kibiców spotkało olbrzymie rozczarowanie. W następnym sezonie miało być lepiej. Wrócił kontuzjowany Kenyon Martin – wielki nieobecny poprzedniego sezonu, działacze dokonali kilku wymian mających na celu wzmocnić zespół. Nie udało się. Efektowność to nie to samo, co efektywność, o czym przekonaliśmy się znowu w pierwszej rundzie, gdzie „Bryłki” nie ugrały ani jednego meczu przeciwko LA Lakers. Znów można tłumaczyć zawodników, że byli to przecież finaliści i mistrzowie konferencji wschodniej. Jednak ja tego robić nie będę.

Dlaczego tak się stało? Dlaczego w tak dobrze obsadzonym składzie nie mogliśmy osiągnąć nic więcej jak „tylko” wejście do Playoffs. Była jakaś chemia, ale to nie wystarczyło. Przyczyn jest kilka. Pierwsza to trener George Karl, który nie umiał dobrze ustawić taktyki pod dwóch gwiazdorów i narzucić im pewnych założeń. Wyglądało to mniej więcej tak, że Iverson przetrzymywał piłkę przez 20 sekund a Melo odpalał bezsensowne jumpshoty. Następna sprawa wiąże się z bezpośrednio „The Answerem”. Wiadomo, że AI na boisku tworzy ogromną lukę w obronie. Nie załatał jej ani Steve Blake, ani Athony Carter. Władze były blisko sprowadzenia Delonte Westa, który spełniałby rolę podobną do Erica Snowa w Sixers, jednak niestety nic z tego nie wyszło. Najgorzej było jednak w kwestii zespołowej obrony. Nawet defensor roku roku Marcus Camby nie mógł tu wiele zdziałać. Graczy w ogóle nie interesowała gra pod własnym koszem, skupiali się jedynie na ataku. Z jednej strony potrafili rzucić 168 punktów, a z drugiej oddać 136. Nie sądzicie, że coś było nie tak?

Mamy lato 2008. Klub niespodziewanie oddaje Marcusa Camby’ego, praktycznie za nic, do LA Clippers. Wytłumaczenie było proste – kontrakt Marcusa uniemożliwiał podpisanie umów z innymi graczami. Ruch ten wzbudził wiele kontrowersji i odejście obrońcy roku, było według wielu, gwoździem do trumny i tak słabo spisujących się w defensywie Nuggets. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to część przebudowy zespołu na tej samej podstawie – dostarczyć Carmelo jak najlepszych graczy, chociaż to on był wymieniany jako najbardziej prawdopodobny kandydat do odejścia. Po jakimś czasie jako wolny agent kontrakt z klubem podpisuje Dahntay Jones oraz zachodzi mało ważna wymania z Nowym Jorkiem, której kąskiem był znakomity role-player – Renaldo Balkman. W końcu, po zaledwie dwóch meczach sezonu zasadniczego dochodzi do następnej transakcji, z jednej strony trochę szokującej a z drugiej jednak oczekiwanej. Allen Iverson odszedł do Detroit a Chauncey Billups zasilił szeregi Nuggets.

„Bryłki” w nowym składzie zaliczyły bardzo dobry sezon wygrywając dywizję i po bardzo dobrej grze w Playoffs, doszli do finałów konferencji, gdzie ulegli przyszłym mistrzom – rewelacyjnym Lakersom. Billups wniósł trochę spokoju, Melo nauczył się rzucać. Może nie „nauczył się” a doszlifował słabe elementy ofensywnej gry. Najważniejszym czynnikiem sukcesu była jednak postawa trenera. Karl po tych czterech latach pracy z zespołem zaczął w końcu planować grę, ustalać taktykę oraz zwracać uwagę zawodnikom. Prawdziwą twarz pokazał pod koniec Playoffs, kiedy to znowu stał się tylko widzem zasiadającym w ławce trenerskiem. Nie motywował, nie dawał wskazówek. Prawda jest taka, że przez większość czasu i w Playoffs i w sezonie zasadniczym głównym trenerem był Chauncey Billups.

Jaki jest, więc cel tego artykułu? Zrobiło się trochę podsumowanie ruchów transferowych i ocena gry. Ale puenta jest zupełnie inna. Brzmi ona mniej więcej: „Carmelo Anthony nie nadaje się na lidera, na którego nadzieje mieli Nuggets”. Spójrzmy na wyniki w pierwszych 3 latach gry, kiedy to przewodził drużynie – praktycznie żadne, chociaż grał całkiem nieźle i jednak to on powinien dostać nagrodę debiutanta roku (ale o tym może w innym artykule) to nie mógł osiągnąć nic więcej. Można mu to wybaczyć, przecież był bardzo młodym graczem z krótkim stażem. Gorzej było po przyjściu Iversona, gdy zdawał się grać gorzej niż grał, a sam AI mówił, że przyszedł do Denver grać jako druga opcja a drużynę pozostawił w rękach Carmelo. Dopiero w minionym sezonie nastąpiła zmiana – to Billups był liderem. Melo zszedł na drugi plan, co tylko pomogło drużynie. Powiedzmy sobie szczerze, Melo jest dobrym, w porywach bardzo dobrym zawodnikiem, ale nie nadaje się do bycia liderem takim jak LeBron James. Na pewno przy weteranie, jakim jest „Mr. Big Shot” nabierze trochę więcej doświadczenia i może się zmieni. Widać, że dojrzał. Ale czy aż tak żeby oddawać zespół ponownie w jego ręce?

Felieton napisany dla: nuggets.probasket.pl