wtorek, 9 listopada 2010

Royce da 5'9" - Independent's Day (Recenzja)

Jest rok 2005. Beef między D12 i Royce’m Da 5'9" trwa nadal. Oczywiście chodzi mi tu o tą stricte uliczną część, ponieważ raperzy poza niewielkimi nawiązaniami, praktycznie nie atakują się już w swoich utworach. Chłopaki z Dirty Dozen wydali swój drugi album rok wcześniej, chociaż Nickle twierdził, że nigdy to nie nastąpi „There'll never be another D12 album, nigga, wanna bet?”. Ryan za to otworzył swój własny label „M.I.C. Records” i wydał w nim kilka mixtape’ów. W końcu jednak przyszła pora na wydanie kolejnego oficjalnego krążka.

Po lekko mrocznym i refleksyjnym „Death Is Certain” przyszła pora na powrót do normalności w postaci albumu „Independent's Day”, którego tytuł ma dobitnie pokreślić to, że raper jest już w końcu „na swoim”. Royce znowu kreuje się na twardziela, który ciągle trzyma rękę na spuście i nie zawaha się za niego pociągnąć. Powraca jakby na stanowisko „Króla Detroit”, chociaż sam wcześniej powiedział, że zrzekł się korony. Co ciekawe wydał też trzy części mixtape’u „Defending The Crown”. Pewnie wyglądało to tak, że stał na ulicy obok korony, którą niedawno wyrzucił i bronił jej jak emerytki krzyża pod pałacem prezydenckim. Jeszcze ciekawszą rzeczą jest to, że jego image tough guy’a całkowicie obala fakt, że w okresie nagrywania płyty nie wychodził nawet do klubów z obawą, że może tam spotkać kogoś z sprzymierzeńców wrogiej grupy. Hipokryzja w najczystszym wydaniu.

Co za tym idzie, radykalnej zmianie uległa warstwa tekstowa płyty. Jak się pewnie domyślacie, na gorsze. O zawartości merytorycznej albumu, w numerze otwierającym płytę, wypowiada się sam artysta: „I'm about to touch on every style you could think of / On this album from the streets to the bounce to the singles” Szkoda tylko, że te wszystkie trzy wymienione przez rapera style łączą się z bezwartościowym, mało ambitnym braggadacio. OK, przypuszczam, że nie ma większego fana bragga w Polsce niż ja, ale nawet dla mnie to musi mieć jakiś poziom. Te kawałki dla ulic to po prostu kreowanie się na największego gangstera w Detroit, bounce to pseudo bujające tracki z prostym tekstem a kawałki singlowe są tylko prymitywnym gadaniem o seksie. Royce wrócił do stylu prezentowanego na "Rock City". Szkoda tylko, że spadł o te kilka poziomów.

Lirycznie jest to zdecydowanie najsłabszy album rapera jak do tej pory. Ale zacznijmy może od tych pozytywnych aspektów. Najlepszym utworem na płycie, który wybija się znacznie na tle pozostałych numerów jest kawałek „Yeah”. Niby nie jest to nic szczególnego patrząc na warstwę tekstową, ale vibe, jaki płynie z nawijki Royce’a oraz bitu 6th July’a jest niepodrabialny. W tracku „Independent’s Day” Nickle opowiada o tym, że bycie niezależnym pozwala mu być artystą kompletnym i w końcu rozwinąć pozwala mu skrzydła . Szkoda tylko, że w praktyce wyszło zupełnie inaczej. Nie mogę też zapomnieć o jedynym tak naprawdę dobrym koncepcie na płycie, czyli numerze „Blow Dat”. Jest to powrót do klasycznych brzmień wschodniego wybrzeża z przełomu lat 80 i 90. Artysta nie osiągnąłby tego bez pomocy Nottza i jego bardzo ciekawego bitu, którego styl łudząco przypomina pierwsze albumy Public Enemy.

Teraz przejdźmy do minusów. Jednym z tych większych jest to, że bragga Royce’a na tym albumie nie ma w sobie absolutnie nic. Nie ma ani ciekawych punchy, ani niczego innego co mogłoby przykuć uwagę na dłużej. NICZEGO, co mogłoby podnieść ocenę lirycznej strony albumu. Dodatkowo Ryan serwuje nam masę nieudanych pomysłów i zupełnie niezrozumiałych prób ukrycia bezwartościowości tekstów pod osłoną niezrozumiałych konceptów. Powiem szczerze, że gdybym miał oceniać tylko warstwę tekstową zjechałbym tę płytę bardziej niż „C True Hollywood Stories” Canibusa.

Album ratuje oczywiście genialne flow rapera, które tak jak już pisałem we wcześniej recenzji z roku na rok staje się lepsze. Umiejętności zaprezentowane na tym krążku po raz kolejny potwierdzają, że Royce potrafi odnaleźć się na dosłownie każdym bicie. Dodajmy do tego tę technikę rymów, o której też już pisałem przy okazji omawiania poprzedniej płyty. Może artysta nie jest tu tak fenomenalny jak wtedy, ale wciąż jest to poziom wykraczający ponad 90% sceny USA. Przy tym trzeba wspomnieć o warstwie muzycznej, która też bardzo dobrze spełniła rolę koła ratunkowego dla albumu. I chociaż jest to zupełnie inny styl podkładów niż na „Death Is Certain”, to muszę szczerze powiedzieć, że większość z nich jest wyśmienita. Większość, bo niektóre są… Dziwne. Ale może tylko dla mnie.

Warto jeszcze wspomnieć jeszcze o tym, że Royce zaprosił na płytę całą ekipę ze swojej nowo otwartej wytwórni M.I.C. Records. Jakie ma to przełożenie na jakość omawianego krążka? Skłaniałbym się tu raczej ku opinii, że trochę ją zepsuło, aczkolwiek koledzy Ryana nie są oczywiście raperami katastrofalnymi. Są to po prostu średniacy, którzy czasem mogą zaimponować swoim flow. Wyjątkiem wydaje się by brat Royce'a – Kid Vishis, po którym już wtedy było słychać, że odziedziczył te same muzyczne geny co jego brat. Z perspektywy czasu widzimy, że wyrósł na bardzo przyzwoitego rapera.

Cóż, jak mówi stara mądrość ludowa, są upadki i wzloty. I wiecie co? Gdyby nie to, że nie lubię bezsensownych tekstów, byłby to bardzo dobry album. No bo co mogę powiedzieć? Mamy genialne warunki techniczno-wokalne połączone z bardzo dobrą warstwą muzyczną. Szczerze mogę polecić tę płytę ludziom, którzy albo nie zwracają uwagi na teksty, albo ich po prostu nie rozumieją. Niestety, ja jako miłośnik „czegoś więcej” nie mogę nie obniżyć przez to oceny. Jeszcze tak na koniec dodam, że Royce zrehabilituje się później na swoich mixtape’ach z serii "Bar Exam", by potem znowu spaść kilka poziomów niżej na kolejnym solowym albumie. Może jednak powinien pomyśleć o karierze mixtejpowego rapera?

Ocena: 7/10