sobota, 9 listopada 2013

Eminem - The Marshall Mathers LP 2 (Recenzja)


Moje nastawienie do rapu Eminema nieustannie ewoluowało w nieuchronnym procesie zbliżania się do śmierci eufemistycznie nazywanym dorastaniem. W podstawówce jako dziecko Radia Eska uważałem go za jednego z najlepszych raperów, znając może z 4 single, które pojawiały się często na rotacji. Potem jako prawilny słuchacz Death Row i ulicznych, hardcorowych raperów z QB wyśmiewałem jego pajacowanie, dyskredytując każdy jego skill, nie dopuszczając do siebie argumentów jego zwolenników. Jednak człowiek musi kiedyś zmądrzeć i wyrywa się z kręgów zamkniętych głów i wyrabia sobie własne zdanie. Można powiedzieć że moje podejście zatoczyło koło, bo Slim Shady jest teraz w moim mniemaniu najlepszych technikiem jaki stanął przed mikrofonem, kompletnym raperem, co najmniej top 5 dead or alive.

Eminem jest też tym mc, który z niemałym sukcesem mógłby kandydować do tytułu rapera z najlepszą dyskografią. Oczywistym jest fakt, że „Encore” to prawdopodobnie najgorszy album w historii stworzony przez świetnego rapera (o prym bije się z płytą jego zacnego skądinąd adwersarza Canibusa - „C True Hollywood Stories”), ale nawet Jay-Z miał swoje wpadki, Kanye nagrał „808’s and Heartbreak” a Nas też swoje za paznokciami ma. „The Slim Shady LP” to mocno undergroundowe jeszcze wypłynięcie młodego, głodnego sławy i sukcesu battle rappera z Detroit na szerokie wody, dzięki któremu biały chudzielec z utlenionymi włosami zwrócił na siebie uwagę nie tylko szerszej publiczności, która potem nakręcała mu wyniki sprzedaży, ale także wielu hip-hopowych głów. Jak myślicie, czemu każdy raper, którego zapytasz o to z kim nie chciałby mieć beefu, wymienia właśnie Eminema? „The Marshall Mathers LP” to bardziej wszechstronna, bardziej mainstreamowa wersja poprzedniczki, niemal jednogłośnie uważana za jego największe dokonanie w karierze. „The Eminem Show”, to krążek zamykający primetime Slima, zawierający mnóstwo pamiętnych i najbardziej charakterystycznych rzeczy spod jego znaku. „Relapse”? Bardzo dobra lirycznie pozycja, nieco zepsuta przez monotonną produkcję i denerwujące akcentowanie, którego nawet sam gospodarz wybaczyć sobie do dzisiaj nie może. Na „Recovery” Em porzucił akcenty na rzecz nie mniej denerwującego darcia mordy w każdym tracku, ale był to powrót do najwyższej stricte raperskiej formy. Z jednej strony bardziej introspektywny, zmiękczony album a z drugiej dalej posiadający tracki typu „Cold Wind Blows”, „On Fire” czy „Untitled”, które pokazały że z białasem nadal trzeba się liczyć. Na Bad Meets Evil z Royce’em, mamy za to powrót starego, dobrego Eminema z czasów „The Slim Shady LP”, choć nutkę „Recovery” przy tracku „Lighters” też dało się odczuć.

W tym roku Shady przemalował z powrotem włosy na blond i zapowiedział wydanie sequela do swojej najlepszej płyty. Single dawały nieco sprzeczne informacje. „Survival” na agresywnym, rockowym bicie mistrza Khalila to Em at his best. Numer poskładany na wzorowym poziomie, sporo punchy, gier słownych „To the side of a pump / 0 to 60 hop in and gun it, like G-Unit without the hyphen, I'm hyping em up”, mimo dość agresywnej nawijki, nie drze mordy już tak denerwująco jak na „Recovery”. „Berzerk” to konceptowy powrót do ery Beastie Boys, który mimo nieco kującego w uszy bitu, znów pokazuje że Em nie zamierza brać jeńców. Pojawiają się jednak w pewnym miejscu akcenty i nutka pajacowania rodem z „Encore”. Niemniej jednak, kolejny singiel - „Rap God”, uderzył w rapgrę z taką siłą, że chyba tylko zwrotka Kendricka z „Control” miała taki hype w tym roku. Em rapuje tam chyba każdym możliwym flow, rymując przy tym niesamowite ilości sylab, dodając do tego mniej lub bardziej wyszukane wordplay’e „But for me to rap like a computer must be in my genes, I got a laptop in my back pocket”. Wrażenie numeru idealnego psują tylko niezbyt dobrze wykonany syntetyczny bit i niepotrzebne streszczenie konfliktu między Ray J’em i Fabolousem, na który przecież większość z nas miało wyłożoną faję.

I tak dobrze nastawiony na album kilka tygodni później dostałem „Monster” z okropnym hookiem Rihanny i cukierkowatym, kiczowatym bitem Frequency’ego (którzy przecież produkował naprawdę dobre bity dla m.in. Slaughterhouse) rodem z płyt Katy Perry. Wiem, radioplay musi się zgadzać, ale założę się że Em zdobyłby platynę bez ani jednego radio friendly single, dissując wszystkie stacje i wszystkie sklepy dystrybuujące muzykę. Powiem więcej, dawny Eminem dissowałby tego dzisiejszego za takie numery. Ale, jak na ironię, nawet na tym tracku Shady rapowo morduje konkurencję.

Jak więc prezentuje się całość? Raper z Detroit dał nam pewnego rodzaju przekrój swojej kariery. Na płycie znalazły się numery, które bardzo łatwo można by przypisać konkretnym pozycjom w jego dyskografii. Czy to brzmieniowo, czy to tematycznie. A to wszystko na bardzo wysokim poziomie. Cóż więcej mówić, Em did it again. Przez cały album udowadnia, że mimo zbicia milionów na muzyce, mimo ogromnej rozpoznawalności na całym świecie, wciąż jest tym głodnym mc, wynoszącym każdy element rapowego rzemiosła na piedestał.

Mamy tu typowe dla Shady’ego przeplatanie bardziej ambitnych i głębszych numerów z szowinistycznymi i humorystycznymi braggami. Znakomity sequel jednego z najbardziej rozpoznawalnych hitów rapera - „Stan” pt. „Bad Guy”, który z nienagannie napisanego storytellingu zmienia się w swego rodzaju konfrontację z własnym sumieniem, „Legacy”, kolejny highlight płyty, który po raz kolejny i z trochę z innej perspektywy opisuje trudności młodego Marshalla w życiu społecznym oraz tego jak jego talent pomógł mu je przezwyciężyć i jak na sam koniec jest dumny z tego, że jest inny niż wszyscy. Warto dodać, że wszystkie trzy zwrotki stworzone są na jednej strukturze rymowej (oczywiście nie muszę mówić że struktury wewnętrzne też są obecne). Em zmienia też trochę front ataków gdy rapuje o swoim dzieciństwie, przepraszając matkę w pięknym, chwytającym za serce utworze „Headlights”. Przez całą płytę dostaje się za to ojcu, jest nawet kawałek specjalnie mu poświęcony - „Rhyme & Reason”. „Evil Twin” to bardzo udany powrót mrocznego alter-ego rapera, hołd dla miasta Em zawiera w pokrętnym „So Far”, a ballada „Stronger Than I Was” miała chyba być nawiązaniem do „Hailie’s Song”, ale wycie M&Ma jest tak nieznośne, że nawet bardzo dobra zwrotka pod koniec nie potrafiła uratować tego kawałka w moich oczach. Jest też bardzo dobrze napisane „Love Game” gdzie zarówno gospodarz jak i gość – Kendrick Lamar wypluwają bardzo zabawne, techniczne zwrotki. O technice zresztą nie będę więcej mówił. Popatrzcie tylko na to:

Still in my skulls a vacant, empty void
Been using it more as a bin for storage
Take some inventory, in this gorge there's a Ford engine, door hinge
Syringe, an orange, an extension cord, and a Ninja sword
Not to mention four lynch pins and a stringent stored
Ironing board a bench a wrench or winch and an attention whore

Eminem takie konstrukcje rzuca niemal na każdym kroku. Tylko na tym albumie rymuje więcej sylab niż większość raperów przez całe swoje kariery. Do tego łączy to ze swoim typowym Eminemowym flow, do którego równać się może się bardzo niewielu raperów. Co jeszcze cieszy, Em jest w najlepszej formie wokalnej od „The Eminem Show”. Swoboda operowania głosem wreszcie jest tym czego od niego oczekiwałem. Nawet jak podnosi głos, brzmi to świetnie a akcenty nie denerwują i służą podkreśleniu specyficznych zabiegów. Krótko mówiąc, Slim Shady is rappin his ass off i każdy fan rapu, powinien docenić jego warsztat. Jednakże, może tak jak ja mieć mieszane uczucia bo…

…album to nie tylko rap, ale też produkcja. Slim mimo, że nigdy nie miał jakiegoś wybitnego ucha do bitów to zawsze jego płyty wyprodukowane były co najmniej OK. Ja np. nigdy nie rozumiałem narzekań nawet na warstwę muzyczną „Recovery”. Co prawda, niektóre podkłady rzeczywiście były nieco cukierkowate, ale większość trzymała bardzo wysoki poziom. Just Blaze dał bomby w postaci „Cold Wind Blows” i „No Love”, Khalil świetnie poradził sobie w „Talkin’ To Myself” i „Won’t Back Down” a inni producenci bardzo sprawnie trzymali się konceptu albumu. „Relapse” było nieco monotonne, ale brzmienie wypracowane przez Dr. Dre nieco je ratowało. Tej płyty pod względem muzycznym niestety nic nie uratuje.

Rozumiem zamysł Eminema. Rozumiem jaki klimat chciał stworzyć. Surowe bity z bębnami na pierwszym planie i prostym samplem lub pianinkiem w tle. Niestety, mamy 2013 rok i jak na tę epokę podkłady wypadają bardzo mizernie w starciu z innymi mainstreamowymi produkcjami. „Yeezus” wyznaczył nowy poziom minimalizmu a i „Magna Carta… Holy Grail” zdaje się być o wiele lepiej wyprodukowana bo ma MOMENTY. A produkcja na MMLP2 nie ma ani jednego. Nurtuje przede wszystkim fakt, że Eminem ma wszystkie możliwości ku temu żeby otoczyć się najlepszymi producentami w rapgrze,. Zamiast tego otacza się jedynie swoimi yes manami, którzy ugrzęźli na jego knadze tak bardzo, że nie są w stanie powiedzieć mu złego słowa. Jest tylu raperów, których ratują wyłącznie dobre podkłady. Wyobrażacie sobie Ema na takich podkładach? No właśnie, parafrazując samego rapera „picture that, now draw a circle around it and put a line through it, slut”. Czy albumu mimo wszystko da się słuchać? Oczywiście. Muzyka na albumie jest znośna a Eminem swoją błyskotliwością ratuje nawet taki bit jak w „Asshole” znienawidzonego przez wielu Alexa da Kida. Znajdą się też bity, które są naprawdę OK. Wspomniany DJ Khalil dał najlepszy podkład na płycie, mimo że do jego najlepszych mu bardzo daleko, Emile dał niezły bit do „Legacy” a Rubinowi udało się stworzyć fajny klimat dwóch numerów.

Płyta kuleje też jeśli chodzi o refreny. W większości okropnie zaśpiewane, zajeżdżające popem hooki, potrafią zepsuć nawet najlepszy numer na płycie, czyli wielokrotnie już wspominane „Legacy”. Ale ostatnio naszła mnie następująca myśl. Może naprawdę Eminem nie rzucił singla „Monster” żeby podbić wyniki sprzedaży? Może mówi całkiem serio, że Rihanna jest wyśmienitą wokalistką? To wyjaśniałoby jego całkowity brak słuchu i zatrudnienie innych paździerzowych gości na refreny. Polina? Really? O Skylar Grey nawet nie wspomnę, bo nawet na „Welcome to: Our House” do którego pasowała jak „two dicks and no bitch” nie zaśpiewała tak okropnie jak tutaj. Najlepiej spisała się Liz Rodriguez w „Survival” i niejaka Sia w „Beautiful Pain” z wersji deluxe albumu. Ogólnie odniosłem wrażenie, że i hooki i bity na deluxe edition są nieco lepsze. Refreny Eminema są… takie jak zawsze. Eminem nigdy nie był dobrym wokalistą. Bywał znośny, bywał okropny. Tutaj usłyszymy go w obu wersjach.

Cóż więc mi zostaje na koniec? Po pierwsze, stwierdzić, że Eminem dalej morduje każdego majka, przy którym dane jest mu stanąć, dalej liczy się w dyskusji, która miałaby wyłonić najlepszego rapera wszech czasów i dalej najprawdopodobniej będzie stał na szczycie rapgry, pomimo głosów rapowych ignorantów, którzy w sumie od początku powtarzają „Em się sprzedau, to jusz nie prawdziwy hib hob”. Płyta z jego strony jest niemalże idealna (jeśli nie liczyć wpadki w „Stronger Than I Was”). Z drugiej strony trzeba stwierdzić, że Em coraz bardziej traci słuch, bity na płycie są bardzo przeciętne a okropne refreny niszczą ją jeszcze bardziej. Mimo wszystko dam jej 4, bo jestem wielkim fanem rappity, rappity, lyrical miracle spiritual rap i mi osobiście te wady aż tak bardzo nie przeszkadzają. Ale nie zdziwiłbym się gdyby ktoś całkowicie zniechęcił się do albumu właśnie przez nie.

niedziela, 19 lutego 2012

VNM - Etenszyn: Drimz Kamyn Tru (Recenzja)

VNM to raper, który spełnił marzenie o sławie każdego podziemnego MC. Przez 10 lat w undergroundzie nagrał 9 płyt niejednokrotnie zniechęcając się do tego co robi, nie mogąc przebić się do większego grona odbiorców oraz nie czerpiąc z pasji która pochłaniała mu najwięcej czasu profitów. Po genialnym „Na Szlaku Po Czek” wydanym w 2007 roku zawiesił na chwilę swoją karierę, z zamiarem jej zakończenia, ale okazało się, że po prostu nie mógł (kompleks Jay’a-Z). Wydał kolejny podziemny krążek i w końcu wypłynął na powierzchnię za sprawą Sokoła, który interesował się karierą utalentowanego rapera już kilka lat wcześniej.

Pierwszym oficjalnym krążkiem VNMa było wydane w Prosto „De Nekst Best”, które miało zaprezentować szerokie spektrum umiejętności artysty z Elbląga. Znajdowały się na nim storytellingi, utwory bardziej refleksyjne, jakieś dubstepowe eksperymenty i kilka średnio udanych bragg. Na tym albumie Venom miał jednak poruszyć bardziej osobiste tematy. Zainspirowany J. Cole’em i Drake’em zaczął nawet podśpiewywać refreny i niektóre zwrotki, ale co o tym sądzę przeczytacie później. „Etenszyn: Drimz Kamyn Tru” ma premierę dopiero 20 lutego, ale jako że sam raper zachęcał do ściągnięcia płyty i obadania jej już teraz. recenzję puszczam na dzień przed premierą.

Jak Fał mówił tak też zrobił. Warstwa tekstowa jest bardzo różnorodna i skupia się przede wszystkim na osobistych przeżyciach rapera ujętych nieraz w bardzo ciekawą formę. Pierwszym takim utworem, który od razu zapadł mi w pamięć było „Potrzebuję”. VNM opowiada tam o swojej miłości do muzyki, która jest dla niego czynnikiem niezbędnym do życia. Każdy prawdziwy fan rapu może się z tym numerem utożsamiać. Kolejnym ciekawym kawałkiem jest singlowy „Na Weekend”, w którym to podczas weekendu spędzonego samotnie w domu raper porusza wiele egzystencjalnych spraw i problemów. „Choćbym Miał Zostać Sam” to gloryfikacja prowadzonego stylu życia i pokazanie zadowolenia jakie z niego czerpie mimo, że wielu osobom takie coś się nie podoba. „Non Stop” to melancholijne rozliczenie się z rzeczywistością, „Zrobią To Za Mnie” to opis spełniania marzeń podziemnego rapera, poprzez poznawanie i zbieranie propsów od doświadczonych MC, którzy kiedyś dla niego byli wzorem a „Piątek” jest historią pewnej bardzo ciekawej piątkowej nocy. Następnym rzucającym się w uszy pomysłem jest ukazanie końca dwóch różnych związków z perspektywy mężczyzny i kobiety w „Nigdy Więcej”. Śmierdzi to na kilometr J. Cole’m, który miał bardzo podobny, niemal identyczny patent w „Lost Ones”. Mimo wszystko wykonanie i nieco różniące się sytuacje w opowieściach idą na plus VNMa.

Brakuje mi jednak trochę Venoma jarającego się punchami Papoose’a i tworzącego jedne z najlepszych gier słownych w Polsce. Wiem, że już od „Niuskulu” zaczął od tego odchodzić, ale co ma powiedzieć największy fan punchy w Polsce. Na płycie znajdziemy tylko jedną braggę z prawdziwego zdarzenia „Supernova”, która jednak nie powala. Na szczęście gdy z nim kiedyś rozmawiałem obiecał zrobić jeszcze track w konwencji bitewnej więc fani tegoż stylu mogą liczyć choć na jeden numer w stylistyce NSPC.

Technika zawsze była największym atutem VNMa. Już na swoich pierwszych płytach pakował on wiele podwójnych w teksty i choć często brzmiały jakby próbował je wcisnąć na siłę, to zgodnie z hasłem „praktyka czyni mistrza” z każdą płytą zaczynało to brzmieć lepiej i teraz już w ogóle tego nie słychać. Raper stara się pisać bardzo skomplikowane struktury rymów, tłumacząc to szacunkiem do słuchacza „Nie nawija Wiz Khalifa tu / Takich tekstów nie pisze się w pół godziny po czterech piwach i splifach dwóch”. Flow to kolejny wielki plus rapera. O ile można powiedzieć, że na projektach swojego starego składu 834 to eksperymentalne jak na polskie warunki płynięcie po bicie często powodowało że z niego wypadał, to w 2007 roku ta maniera całkowicie znikła a teraz Fał jest coraz bliżej perfekcji. Obok Mesa jest to najlepsze flow w Polsce, hands down.

No właśnie a jak jest z tym śpiewem? Średnio. Jako, że na „De Nekst Best” był tylko jeden śpiewany refren, był on fajnym, miłym dodatkiem. Mam wrażenie że na tej płycie jest go odrobinę za dużo a jego poziom jest bardzo średni. W niektórych numerach nawet fajnie się go słucha, ale w niektórych jest cholernie męczący. Najbardziej spodobała mi się oczywista kopia Eminema w refrenie „Nigdy Więcej”. Ależ znowu, z tą kopią lekko przesadzam, co nie znaczy, że nie uznaję nowej zajawki VNMa. Jak nauczy się śpiewać (bo do tego, że nie umie sam się przyznaje) pewnie będę się tym jarał. Teraz, nie bardzo.

Warstwa muzyczna nawet jeszcze bardziej niż podśpiewywanie przywołuje skojarzenia związanie z idolami Fała ze Stanów. Nie jest to oczywiście nic złego. Za produkcję odpowiedzialni są: młody talent SoDrumatic, dwóch gości z Niemiec - 7inch i Drumkidz oraz dobrze znany wszystkim słuchaczom Matheo. Beatmakerzy stworzyli ciekawe tło dla rapu VNMa, ale nie są do podkłady, które na długo zostają w pamięci. Doliczyłbym się może trzech ponadprzeciętnych. A może to po prostu nie moje klimaty? Tak jak już mówiłem raper poradził sobie z nimi znakomicie i mimo wszystko swoim zamysłem wprowadził mnóstwo świeżości na polskie podwórko.

Od początku wiedziałem, że od VNMa nie można spodziewać się niewypału. Wiedziałem, że dostanę jednego z kandydatów do płyty roku w Polsce. I nie myliłem się. Dostałem jednak płytę gorszą niż „Na Szlaku Po Czek” i gorszą niż „Niuskul Mixtape 2009”. Płytę, która bez problemu przebiła oficjalny debiut „De Nekst Best” i pokazała, że „kompleks drugiej płyty” rapera z Elbląga nie dotyczy. Co w sumie nie było trudnym zadaniem skoro mainstreamowy debiut nie mógł się równać poprzednim solowym produkcjom. Dostałem album bardzo osobisty oraz bardzo różnorodny lirycznie i muzycznie. Polska scena za to dostała powiew świeżości, który był jej bardzo potrzebny. Aż jestem bardzo ciekaw co Venom wykombinuje na następnej płycie, skoro zgodnie z zapowiedzią, ciągle będzie robił nowe rzeczy.

Ocena: -5 (Skala PL)

niedziela, 12 lutego 2012

Podsumowanie roku 2011

Można powiedzieć, że miniony rok trochę przespałem. Nie sprawdzałem albumów na bieżąco i musiałem wszystko nadrobić w trzy tygodnie. Tak więc, trochę później niż zwykle, ale jest – podsumowanie roku 2011. Roku, który był cholernie mocny, chyba najmocniejszy z opisywanych przeze mnie w przeszłości. Wyszło wiele naprawdę dobrych produkcji i żeby je wszystkie opisać musiałbym zrobić przynajmniej Top 20. Ale jako, że reguły są inne (no i trochę mi się nie chce) pozostaniemy przy starych wyznacznikach.

Albumy roku:

1. Royce da 5’9” – Success Is Certain (-5)

Royce zdecydowanie pokazał się z dobrej strony w tym roku, o czym jeszcze napiszę później. Jego piąty solowy album – „Success Is Certain” zapowiadany jako seqeul jego najlepszej płyty „Death Is Certain” to bardzo dobra, różnorodna produkcja. Znajdziemy tam zarówno braggi, kawałki bardziej osobiste, storytellingi oraz jeden bardzo dobrze przemyślany tribute. Wszystko to utrzymane w lekko mrocznym klimacie, choć nie tak bardzo mrocznym jak prequel. Pełną recenzję krążka można przeczytać tutaj. Na pewno jest to dość kontrowersyjny wybór i przyznaję się, że jest on bardzo subiektywny. Ale to w końcu mój blog także jak się nie podoba to wiadomo.

2. Tech N9ne - All 6's & 7's (-5)

Mainstream better watch out cos here comes Tecca Nina. Po kilku średnio udanych produkcjach w końcu otrzymałem od Tech N9ne’a coś co katowałem podobnie jak „K.O.D.”. Miłośnicy undergroundu zjechali tę płytę z góry na dół, ale moim zdaniem jest to najlepsza solowa płyta Techa od czasu wspomnianego Króla Ciemności. Niesamowite flow, ciekawe pomysły na numery, dobre featuringi i bardzo dobra produkcja stworzyły krążek do którego często wracałem i wracać będę. Pełna recenzja znajduje się tu. Szkoda, że Nina nie powtórzył sukcesu z 2009 i nie wydał dwóch miażdżących płyt w tym roku zamiast jednej. Collabos były bardzo średnie (szczególnie w porównaniu do solowego albumu).

3. Lil Wayne – Tha Carter IV (-5)

Lil Wayne – postać hejtowana przez truskuli, wielbiona przez fanów mainstreamu i doceniana zarówno przez krytyków, raperów jak i bardziej wyważonych słuchaczy. „Tha Carter III” było idealną płytą mainstreamową, kolejne produkcje były niezłe, ale nie mogły równać się z geniuszem trzeciej części sagi Carterów. Czy „IV” jest godnym następcą „III”? Zdecydowanie tak. Weezy pokazał tu to co w nim najlepsze. Nie eksperymentował już tak jak na poprzednich płytach (czy to z rockiem czy z auto tunem, choć wyjątkiem jest niezłe „How To Love”), skupił się natomiast na wylewie skillsów zarówno lirycznych jak i wokalnych. Jest to moim zdaniem najlepsza płyta Weezy’ego pod względem tekstów i choć nie ma już tej swobody co na trójce dalej bardzo dobrze składa punche, gry słowne, pisze niezłe storytellingi jak i przedstawia swoje poglądy czy pokazuje świat takim jakim on widzi. Produkcja też nie zdołała zagrozić trzeciej części, jednak wciąż prezentuje ona bardzo wysoki poziom.

4. Jay-Z & Kanye West – Watch The Throne (-5)

“Ye is chillin’, Jay is chillin’ what more can I say, we killin’ em”. Tak samo jak w przypadku płyty Royce’a po usłyszeniu pierwszego singla obawiałem się trochę o produkcję ale jak znowu się okazało – niesłusznie. Od chwili gdy zacząłem słuchać rapu, Jay-Z jeszcze nigdy mnie nie zawiódł, tak samo stało się i teraz. Masa charyzmatycznych linijek, skomplikowanych punchy, fajne pomysły na zwrotki i idealne flow – to od zawsze charakteryzowało głowę Roc-A-Fella Records. Kanye za to dał chyba najlepsze rapsy w swoim życiu i chociaż odstawał wyraźnie od swojego kolegi to i tak wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Dodatkowo to właśnie Ye jest współodpowiedzialny za większą część bitów na płycie za co należy mu się medal. Produkcja niemalże wyprzedza swoją epokę, jest bardzo oryginalna a panowie odnajdują się w niej znakomicie.

5. Canibus - Lyrical Law (+4)

Canibusowi po wydaniu tej płyty odjebało. Zresztą już na tej płycie nie było szumnie zapowiadanego dissa na Royce’a, który wyciekł dopiero niedawno. Ale to i tak nic przy fatalnym dissie na J. Cole’a i po żenującej próbie przeprosin dzień potem. Jeśli nie wiecie o co chodzi wygooglujcie, zapewniam, że takiego stężenia żenady dawno w rapie nie było. Ale co jak co ta płyta mu się udała. Fajne pomysły, mocne linijki, featuringi na bardzo wysokim poziomie i w końcu bardzo dobra produkcja sprawiły, że jest to płyta, która może się równać do jego najlepszych. Pełna recenzja tutaj.

6. K-Rino - Alien Baby (+4)

K-Rino nikomu nie trzeba przedstawiać. Geniusz liryczny z Houston wyrobił sobie już w podziemiu markę, którą ma niewielu. Człowiek ten potrafi wydać 4 płyty w rok a co najważniejsze ciągle utrzymuje najwyższy poziom. Tak samo było i w tym, wydał dwa krążki, które trafiły do mojego Top 10. Pierwszy z nich „Alien Baby” oceniłem trochę wyżej niż drugi, ale nie między nimi jakiejś dużej różnicy. Na tym albumie Rino poświęcił się trochę bardziej konceptom, bardzo ciekawym zresztą. „Perfect Word”, „Alien Baby” czy „Feather Of The Flame” to numery, które najbardziej zaskoczyły mnie pomysłowością tego człowieka, który w rapgrze jest już ponad 20 lat. Znajdziemy tu też track, który spowodował, że oceniłem ten album wyżej niż drugi - „Lifting The Veil” opisujący pogańskie pochodzenie chrześcijańskich rytuałów (trzeba w końcu szerzyć prawdę). Wszystko to okraszone bardzo dobrym flow gospodarza oraz naprawdę niezłą produkcją, co u Rino niestety nie jest na porządku dziennym.

7. Game – The R.E.D. Album (4)

Już nie The Game, tylko Game, w końcu wydał przekładany mnóstwo razy Czerwony Album (choć z czerwoną hołotą nie ma to nic wspólnego). Jest to zdecydowanie najdojrzalsza płyta rapera z Compton i choć wiemy, że nie jest on ani geniuszem lirycznym, ani geniuszem techniczno-wokalnym to nie można mu odmówić serca, które wkłada w muzykę. Album jest dosyć różnorodny, jest trochę gangsterskich przechwałek (jak zwykle zresztą u niego) są też ciekawe koncepty „Born In The Trap”, „Ricky” a nawet kawałki motywacyjne „Pot Of Gold”. Jak też zawsze u Game’a produkcja podnosi ocenę pół punktu/punkt do góry. Podobnie jak jego rywal 50 Cent, Gracz ma wyjątkowo dobre ucho do bitów i pozwala mu wybierać największe perełki nawet na mixtape’ach. Khalil? Premier? Zdecydowana czołówka beatmakerów.

8. J. Cole - Cole Word (4)

Nowy (choć w sumie już nie tak bardzo) nabytek Roc Nation w końcu wydał swój długo wyczekiwany debiutancki krążek. Wielu słuchaczy, pewnie znudzonych czekaniem, już na początku stwierdziło, że Cole nie zdoła wyjść z szufladki „mixtape rapper” i nie dorówna na płycie swoim mixtape’om. Czy tak było? Zdecydowanie nie. Mixtejpy były workiem w które Cole wrzucił tracki o ruchaniu i braggi (także o ruchaniu). Za to tu cała płyta jest różnorodna, zarówno pod względem lirycznym jak i pod względem produkcji. Mamy np. genialne „Dollar & The Dream III”, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie, kilka głębszych poruszających wiele tematów tracków i wcale nie tak dużo bragg. Chociaż „Mr. Nice Watch” z Jay’em jest zacne. Oczywiście numerów o seksie (w wielu zresztą spojrzeniach na tę sprawę) też nie zabrakło. Zdecydowanie bardzo udany debiut, miejmy nadzieje, że od tego momentu J będzie się tylko rozwijał.

9. K-Rino - The Day Of The Storm (4)

Druga płyta K-Rino, to płyta bardziej braggowa niż konceptowa, choć konceptów jest tam i tak więcej niż na płycie przeciętnego rapera. W aż 19 utworach znajdziemy to z czego znamy K-Rino – punche, metafory, świetne pomysły na wersy i skomplikowane konstrukcje rymowe. Znalazł się tu też kawałek, który zawładnął moją playlistą na kilka dni pt. „Flow Session Number 4”. Tak dobrego battle tracka jak ten w tym roku nie było. Wszystko to położone jest na bitach nieco lepszych niż w „Alien Baby”. Mimo wszystko czemu jest niżej? Jest na niej mniej zapadających w pamięć (przynajmniej moją) utworów niż w przypadku płyty wydanej w lutym. No i ten jeden śpiewany kawałek, który w ogóle tutaj nie pasuje i przez niego pierwszy raz w życiu Rino stał się w moich oczach kimś z kogo można się śmiać. Nie licząc oczywiście obśmiewania okładek, które co album dostarczają dobrą porcję śmiechu.

10. Vakill - Armor Of God (4)

Miałem ogromne problemy z opisaniem tej płyty w tym zestawieniu. Może dlatego, że fraza „płyta obfituje w ogrom punchy, metafor, porównania i ciekawe koncepty” przewinęła się już za dużo razy w artykule. No, ale co mam innego napisać? Vakill powrócił, drodzy państwo. A jeśli powraca Vakill, razem z nim powraca cały warsztat umiejętności lirycznych. Dlatego właśnie to tę płytę usytuowałem na miejscu dziesiątym, a konkurowała z trzema następnymi, które widzicie poniżej. Raper z Chicago przypomniał o sobie świetnie napisanym, dobrze wyprodukowanym i zapadającym w pamięć materiałem. Nic więcej nie muszę dodawać. Sam fakt, że wygrał konkurencję z tak mocnymi zawodnikami jak Apathy czy Faraon Monch mówi samo za siebie.

Piątka poza dziesiątką:

Apathy - Honkey Kong

Pharaohe Monch - W.A.R.

Reks - Rhythmatic Eternal King Supreme

Classified - Hand Shakes And Middle Fingers

WC - Revenge Of The Barrakuda

EP Roku:

1. Bad Meets Evil – Hell: The Sequel (+4)

Duet mający potencjał na bycie najlepszym w historii tego gatunku muzycznego w końcu uporał się ze swoimi problemami i stworzył po 10 latach nowy projekt. Na początku EPka nieco mnie zawiodła, ale z czasem zaczęła mnie coraz bardziej jarać i przesłuchałem ją już naprawdę wiele razy. Choć krótka, jest dosyć różnorodna lirycznie a raperzy pokazali na niej pełny zestaw swoich umiejętności. I chociaż Eminem nie jest już tym samym Eminemem co kiedyś to dalej dobrze się go słucha. Dobre braggi, fajne koncepty i idealni moim zdaniem technicznie raperzy do gwarancja udanej płyty. Pełna recenzja tutaj.

2. Slaughterhouse – Slaughterhouse EP (+4)

„Slaughterhouse family, ridin’ like a taxi”. Supergrupa złożona z Royce’a, Joe’ego Buddena, Joella Ortiza i Crooked I’a powróciła w tym roku z EPką, która miała być dopełnieniem kontraktu z wytwórnią E1. Tak jest, Eminem w końcu przyjął ich do swojej wytwórni gdzie aktualnie pracują nad drugim longplay’em. Chociaż EP zawiera tylko cztery nowe numery i dwa remixy (a właściwie trzy nowe numery i trzy remixy, bo „Put Some Money On It” z The LOX pojawiło się na płycie Joella) jest bardzo dobrym obrazem tego, co ci goście potrafią zrobić na majku. Dużo dobrych punchy i przede wszystkim świeżości, mimo (co jak co dobrych) remixów.

3. Crooked I – In None We Trust: Prelude (+4)

Crooked I to kolejny raper, który swoich fanów traktuje jak Dr. Dre. Płytę wydaje już od trzech lat i dalej nie ma po niej śladu. W tym roku chciał trochę poprawić swój wizerunek i rzucił do neta dwie EPki, „In None We Trust: Prelude” oraz „The Million Story EP”. Ta pierwsza była nieco dłuższa i stała na nieco wyższym poziomie. Crooked po Royce’ie to najlepszy MC ze Slaughterhouse i to zdecydowanie słychać. Raper z Long Beach dobrał bardzo dobre bity (Khalil!), napisał świetne teksty i zaprosił ciekawych gości (Mistah FAB odzyskał swoja zwrotką mój szacunek).

Mixtape roku:

Fabolous – There Is No Competition 3: Death Comes In 3’s (4)

Długo zastanawiałem się jaki mixtape zdobędzie w tym roku tytuł najlepszego. Jako, że nie było kontynuacji serii „The Bar Exam” od Royce’a, który z góry byłby na pierwszej pozycji o wyróżnienie walczyły w sumie tylko dwa. I oba mixtape’y były autorstwa Fabolousa. Wybrałem trzecią część sagi „There’s No Competition” tylko dlatego, że wolę bardziej bragga i ostry bitewny klimat od rozkmin na bardziej jazzowych bitach na „The S.O.U.L. Tape”. Chociaż tamta mixtaśma też była zacna. Co jednak mamy tu? To z czego Loso jest znany – z punchy, gier słownych i zajebistego, wyróżniającego się slow flow. Były może dwa kawałki, które były bezpłciowe no i szczerze przyznam, że trójka mimo wszystko nie może dorównać dwójce. Poza tym, jest dobrze.

Raper roku:

Royce Da 5’9”

Tym razem nie jest to jakaś bardzo subiektywna ocena. Royce zdominował ten rok. Wydał album roku, był współtwórcą EPki roku, nawinął zwrotkę roku, zaliczył gościnny występ roku oraz napisał punch roku. Dużo tego prawda? Dodatkowo, był to rok bardzo przełomowy dla Ryana, ponieważ od czasu wznowienia współpracy z Eminemem zaczął być coraz lepiej rozpoznawalny i powoli zgarnia fame na jaki zasługiwał od wielu, wielu lat. Słowa „Hi Rihanna” z tegorocznego BET Cypher powtarzali nie tylko fani rapu z wytwórni Shady Records ale także i słuchacze popu, R’n’B i innych bardziej lubianych przez amerykanów gatunków. Doszło nawet do tego, że serwisy plotkarskie podchwyciły zdjęcie gołych, zwisających jaj rapera (ble), który jeszcze nie tak dawno nie mógł nawet ruszyć się ze swojej dzielnicy i pił jak smok wawelski. Sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Oby tak dalej Royce (tylko mniej jaj na zdjęciach)!

Porażka roku:

Jedi Mind Tricks - Violence Begets Violence (-2)

"Violent by Design" to arcydzieło tekstowe, "Visions of Gandhi" to arcydzieło muzyczne (moim zdaniem najlepiej wyprodukowana płyta w historii) a ostatnia płyta grupy (niestety już tylko duetu) jest porażką w każdym tego słowa znaczeniu. Vinnie zaliczył olbrzymi regres, nawet jeśli spojrzeć na jego niedawny solowy krążek a Jus Allah to teraz kompletny inwalida. Koleś, który na wspomnianym "Violent by Design" pokazał się z bardzo dobrej strony teraz obrócił się do nas osraną dupą i pokazał się z najgorszej strony z jakiej mógł. Jest tak fatalny, że aż żal słuchać. Dodatkowo, kiedyś powiedziałem, że Jedi Mind bez Stoupe’a nie będzie istniało. Moje obawy się w pełni sprawdziły. Nie polecam tej płyty nikomu, lepiej odpalić sobie „Season of the Assassin”.

Żenada roku:

Chino XL i The RICANstruction/The Black Rosary

Miałem nadzieję, że w końcu będzie mi dane zrecenzować płytę najlepszego panczlajnera w historii. Ale nie, nie mogło tak być. Sam Chino był zajęty siedzeniem na twitterze i pomaganiem lewakom w obronie twierdzy na Wall Street, więc na wydanie albumu nie miał po prostu czasu. Co z tego, że podawał pięć (!) różnych dat premiery (marzec, lipiec, sierpień, październik, grudzień) skoro i tak skończyło się na jednym, tylko niezłym singlu. Kiedyś Chino nawinął „By This industry I’m trying not to get fucked like 2Pac In jail”. Teraz ktoś powinien ułożyć punch: “By this industry I’m trying not to get fucked like Chino’s fans”.

No i to by było na tyle. Sądząc po tym jak opornie mi szło złożenie się do napisania tego artykułu (bo samo napisanie nie było zbytnio czasochłonne i trudne) następne podsumowanie może już nie powstać. W sumie nie wiem czy w ogóle coś jeszcze tu powstanie. Wiem, że nawet sieah (shot out) dopomina się o recenzje, ale trudno robić coś na co nie ma się ochoty. Tak czy inaczej czekajcie, możliwe, że coś się pojawi jak najdzie mnie jakaś chęć na napisanie czegoś.

czwartek, 6 października 2011

Fabolous - Loso's Way (Recenzja)

Raperzy bardzo rzadko wydają koncept albumy a jeśli już wydają to prawie zawsze są to płyty oparte na filmach. Na polskim podwórku jedyną taką produkcją jest chyba „Gorączka W Parku Igieł” Jimsona za to najbardziej znanym koncept albumem ze Stanów jest z pewnością „American Gangster” Jay’a Z, który powoływał się na film o tym samym tytule. Właśnie ta płyta zainspirowała nowojorskiego rapera Fabolousa do zrobienia podobnej produkcji.

Działalność i muzyka Fabolousa jest dosyć słabo znana w naszym kraju. Sam nie wiem dlaczego. Nie jest przecież raperem mało wyrazistym i do tego nie jest jakimś podziemnym no-namem tylko czołowym wykonawcą wytwórni Def Jam. W swojej ojczyźnie jednak Fab zdążył już zdobyć spore uznanie swoich kolegów z branży oraz słuchaczy. Przez niektórych nazywany jest nawet królem punchline’ów. Faktem jest, że posiada duży wachlarz umiejętności i spory zapas potencjału, który pozwala mu napisać zwrotkę, którą przyćmi gospodarza a może nawet zje mu cały album. Najlepszym przykładem jest tu„6 Minutes of Death” Cassidy’ego. Jego życiówką, moim zdaniem, jest występ na „You Ain’t Got Nuthin’” Lil Wayne’a. I jest tylko jedno wytłumaczenie dlaczego tą zwrotką Fab nie zjadł Weezy’emu płyty. Bo to był „Carter III”. Koniec i kropka.

Właśnie po przesłuchaniu tej zwrotki postanowiłem sprawdzić jego całą dyskografię. Leżała na moim dysku już chyba z miesiąc i nawet nie była w pierwszej kolejności na liście. Tak jak mówiłem, zwrotka tak bardzo mi się spodobała, że postanowiłem dać mu szansę (sorry Nino, będziesz następny). Na początku byłem rozczarowany poziomem pierwszych płyt, które okazały się po prostu przeciętnymi projektami poniżej oczekiwań. Z płyty na płytę jednak widać było kształtowanie się u Faba stylu, który posiada teraz. Płyta „Loso’s Way”, którą tu opisuję, oparta jest bardzo luźno na znanym filmie „Carlito’s Way” z Alem Pacino w roli głównej i jest, moim zdaniem, najlepszym oficjalnym wydawnictwem rapera do tej pory.

Warstwa liryczna albumu jest niezła. Tylko niezła. Oczywistą sprawą jest to, że Loso potrafi położyć na track bardzo ciekawe, zapadające w pamięć linijki: „Somebody better tell em that we in this bitch like an unborn baby” czy „Why don't you practice safe sex and go fuck yourself” ale moim zdaniem nie robi tego tak często, żeby od razu koronować go na króla punchline’ów. Mam jednak wrażenie, że Fab dopiero niedawno zaczął iść w tym kierunku. Na nowszych produkcjach i gościnnych zwrotkach rzuca punchami o wiele częściej niż na omawianym albumie. Jeśli ciągle będzie rozwijał swój dar do gier słownych, może wkrótce będzie klasyfikował się wśród najlepszych.

Większość kawałków to typowa dla mainstreamu bragga skupiona wokół bardzo przyziemnych tematów. Czasem są to po prostu numery bez jakiegoś określonego założenia takie jak „My Time” czy „The Way (Intro)” ale znajdziemy też trochę mroczniejsze, bardziej odwołujące się do klimatu filmu „Lullaby”. Loso bardzo dużo uwagi poświęca kobietom. I to w różnych kontekstach. Dominuje przede wszystkim charakterystyczne dla raperów przedmiotowe traktowanie płci pięknej, ale pojawią się także reminiscencje pewnych zdarzeń z przeszłości m.in. w bardzo ciekawym numerze „Last Time”. Są to jednak wyjątki i w większości raper nie mówi tu niczego co nie zostałoby już kiedyś powiedziane, ani nie mówi tego sposobem za który zasługiwałby na większe uznanie.

Fabolous bardzo dobrze sprawdza się też w przekazywaniu bardziej zaangażowanej emocjonalnie treści . Usłyszymy tu m.in. bardzo ciekawy numer „Pachanga”, który jest mniej więcej rozwinięciem myśli Nasa z utworu „The Message”: „Thug changes and love changes and best friends become stranges”. Fabolous każdy z tych przypadków omawia w jednej zwrotce. W jednej mówi o ludziach którzy odwrócili się od swoich dawnych przyjaciół „How could you fuck the only people who ever cared for you?”, w drugiej o swej dawnej, przelotnej miłości a w trzeciej już o bardziej konkretnej przyjaźni, która jednak okazała się być krucha „They do some bitch shit gotta give ya man a divorce / End up watchin friends like Joey, Chandler and Ross“. W „Stay” raper wyraża swoje poglądy na temat ojcostwa. Wylewa najpierw żal, że jego ojciec nie był przy nim gdy dorastał i mówi, że nie chce popełniać tego błędu co on. Rapuje także, że jego syn jest dla niego ważniejszy niż cokolwiek na świecie: „I give a fuck about hip-hops new beef / I was more excited when my son grew teeth”. Płytę kończy genialny storytelling „I Miss My Love”, który całymi garściami czerpie klimat z filmu „Carlito’s Way”. Na podstawie tego tekstu można by napisać scenariusz do bardzo przyzwoitego filmu sensacyjnego. Jest to moim zdaniem najmocniejszy punkt płyty i Fabolousowi należą się za to brawa.

Fabolous jest jednym z tych raperów, którzy nie idą za modą i nie próbują w każdym kawałku przyśpieszać miliony razy. Jest to oczywiście wielki plus bo jego slow flow nie ma słabych punktów. Słabe punkty ma za to płyta. Jednym jest utwór „Makin’ Love”. Wiadomo, że jest to numer skierowany przede wszystkim do napalonych na raperów nastolatek, które za pieniądze ojców kupują płyty a po koncertach wyrażają swoją wdzięczność w inny sposób. Natomiast sama fraza „make love” u rapera jest po prostu tak obrzydliwa i niesmaczna, że aż się rzygać chce gdy się ją słyszy. Fab ma szczęście na końcu kawałka obrócił ją w żart. Drugim numerem poniżej przeciętnej jest „There He Go”. Zaproszeni goście prezentują tu dość słaby poziom i nawet Fab, który pojechał tu najsłabiej na albumie wyprzedza ich dość znacznie.

Produkcja podciąga ocenę albumu o pół stopnia. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jest bardziej udana niż warstwa tekstowa. Typowo mainstreamowe podkłady robione przez takich mistrzów fachu jak Alchemist, DJ Khalil czy J.U.S.T.I.C.E. League bardzo dobrze wkomponowują się w rap Fabolousa a tam gdzie trzeba tworzą klimat niezbędny do nawiązań do filmu. Pokazują, że nie jest to undergroundowy mixtape, tylko album który ma za zadanie podbić mainstream. Czasem nawet podkłady sprawiają, że chce się odtwarzać dany kawałek dla samego bitu (choć sam nie jestem zwolennikiem takiej drogi).

Fabolous od początku zapowiadał, że na album nie zaprosi dużo gości. Tak też uczynił. I o ile śpiewający refreny wypadli świetnie (Kobe nawet wykonaniem przyćmił gospodarza!) to raperzy wypadli dosyć słabo. Paul Cain, Red Cafe i Freck Billionaire w ogóle nie podołali zadaniu chociaż jakieś tam umiejętności na co dzień posiadają. W ogóle nie wiem też, jaki jest sens zapraszania Jay’a Z tylko na refren. Lil’ Wayne zarapował chyba najlepiej ze wszystkich. Miał też idealną szansę na odgryzienie się za „You Ain’t Got Nuthin’” ale niestety nie podołał wyzwaniu.

Jak na koncept album „Loso’s Way” trochę za mało odwołuje się do swojego filmowego pierwowzoru i przez to wypada dosyć blado przy takim “American Gangster”. Plusem płyty jest natomiast spójność materiału, która bierze się przede wszystkim z dość wąskiego zakresu tematów poruszanych przez rapera. Jednak jeśli odepniemy od krążka łatkę „koncept albmu” usłyszymy po prostu dobrą produkcję. Wszystkiego jest tu tyle ile powinno być. Jest kilka bangerów, kilka konceptowych tracków i dużo bragga. Trzeciego Cartera określiłem mianem idealnego albumu mainstreamowego. Temu do ideału trochę brakuje, ale nadal jest to materiał jak najbardziej wart sprawdzenia.

Ocena: +4

środa, 14 września 2011

Lil Wayne - Tha Carter III (Recenzja)

Lil Wayne jest jedną z tych bardziej kontrowersyjnych postaci w świecie rapu. Znajdą się zarówno słuchacze, którzy nazwą go skrzeczącym wackiem i nie będą w stanie przesłuchać żadnej z jego płyt do końca, ale znajdą się i tacy dla których jest to niepodważalny mistrz rapowego rzemiosła i mało kto może się z nim ich zdaniem równać. Tych, którzy mają do niego neutralny stosunek znajdzie się stosunkowo niewielu.

I to jest właśnie wytłumaczenie jego fenomenu. Fraza „love me or hate me” pasuje do niego jak ulał. Jedno jest jednak pewne, żaden hejter nie zabierze mu platynowych płyt, jakie dostał za swoje nagrania, nie zabierze nagród jakie otrzymał podczas swojej barwnej kariery oraz nie wymaże pochlebnej opinii raperów, którzy zdają się go bronić, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. Weezy osiągnął sukces, o który marzy wielu artystów, związanych nie tylko ze środowiskiem hip hopowym.

Ale komercyjny sukces rapera, ma dla mnie bardzo małe znaczenie podczas oceniania płyt. Wrócę na chwilę do tych trzech grup słuchaczy, których przedstawiłem na początku. Jest mi o tyle dobrze je charakteryzować, bo sam należałem do dwóch z nich. Pamiętam jak podczas odkrywania zakamarków południa poznałem dzięki znajomemu grupę Hot Boy$. To właśnie tam swoje pierwsze kroki stawiał Lil Wayne. Byłem wtedy w tej neutralnej grupie odbiorców. Nie było mowy o żadnym hejtingu, ale też nie pasjonowałem się za bardzo jego muzyką. W pewnym momencie zacząłem należeć do grupy antyfanów i to z wydawałoby się błahego powodu. Otóż inny znajomy obrzydził mi go całkowicie, gdy mówił o nim jakby patrzył na niego przez pryzmat okularów marki „dickriding” (zakwalifikujemy go do tej trzeciej grupy). Na szczęście w ostatnich miesiącach zacząłem się do Weezy’ego coraz bardziej przekonywać a chęć ponownego sprawdzenia dyskografii pojawiła się bodajże po usłyszeniu gościnnej zwrotki u Tech N9ne’a na „Fuck Food” (którą zresztą pochwaliłem w recenzji płyty). I tak właśnie, dosyć późno (lepiej późno niż wcale), odkryłem recenzowaną tu płytę „Tha Carter III”.

Tyle tytułem trochę przydługiego wstępu, przejdźmy zatem do albumu. Tak samo jak sam raper, tak i ten krążek oceniany jest dwojako. Pamiętam, że od razu po premierze w czerwcu 2008 wielu krytyków okrzyknęło go albumem rewolucyjnym. „Tha Carter III” przedstawiany był jako swoisty „game-changer”, o którym pamiętać będą wszystkie pokolenia słuchające rapu. Oczywistym jest, że wielu fanów Wayne'a podzielało tę opinię. Z drugiej jednak strony antyfani oskarżyli go o komercję na wielką skalę i śpiewanie tanich utworów dla nastolatek tylko po to, żeby sprzedać jak najwięcej kopii albumu. Wydaje mi się, że ten album to właśnie początek wielkiej fali hejtingu w stronę rapera z Luizjany, bo za co można było go hejtować w czasach „Tha Carter II”? Ale do rzeczy.

Na początku przyjrzyjmy się warstwie lirycznej. Z czego przede wszystkim znany jest Lil Wayne? Z wątpliwie inteligentnych punchline’ów i równie niemądrych gier słownych, które sięgają czasem nawet poziomu absurdu: “I bring ral to your fune / Damn I mean funeral, funeral / You say tomato, I say tomahto / You say get 'em, I say got 'em, yeah I got 'em”. Takich wersów jak te nie ma jednak na albumie aż tak dużo, żeby zakłócić jego odbiór. Dominują tu raczej proste porównania typu: „I call em April babies cause they fools”, „I'm rare like Mr. Clean wit hair” czy „Wait rats, I hate rats, I clean 'em out like Ajax / Got paper like a fax machine”. Trzeba przyznać, że raper z Nowego Orleanu wyrobił unikalny styl swojego bragga i co za tym idzie jest niekwestionowanym mistrzem w tej konwencji.

Ale ta płyta to tylko w małym stopniu braggdacio. Jej siłą są przede wszystkim pomysły na kawałki. Przykłady? „Dr. Carter” to streszczenie problemów współczesnych raperów sprytnie opakowana w metaforę operacji, której przewodniczy tytułowy doktor, w którego rolę wciela się oczywiście gospodarz, „Phone Home” to przedstawienie siebie jako przybysza z innej planety a „Mrs. Officer” to krótka historyjka o pewnej przypadkowo poznanej policjantce. Tak na marginesie, pada tam pewna definicja sloganu „jebać policję”, która powinna zostać zatwierdzona jako oficjalna (Popek i Bosski czekamy). Weezy lekko bo lekko ale zagłębia się w zakamarki swojej osobowości więc znajdziemy na płycie trochę ekspresji m.in. w „Playing With Fire” i „Dontgetit”, na końcu którego raper wygłasza niemalże polityczny monolog.

Moim ulubionym utworem na płycie jest zdecydowanie „Tie My Hands”, w którym artysta opisuje sytuację w swoim rodzinnym mieście – Nowym Orleanie, po przejściu huraganu Katrina. Weezy tak sprytnie manipuluje słowami i emocjami, że słuchając go, chyba po raz pierwszy tak naprawdę poczułem współczucie dla mieszkańców Luizjany i po raz pierwszy dotarło do mnie jak wielką tragedię przeżyli ci ludzie. „My whole city underwater, some people still floatin'”. Poza ukazaniem trudnej rzeczywistości raper pokazje, że jest nadzieja i to ona powinna umrzeć ostatnia: „And if you come from under that water then there's fresh air / Just breathe baby God's got a blessing to spare”. Jeśli kiedyś spotkacie jakiegoś hejtera Dwayne’a to pokazując mu ten utwór z pewnością zmusicie go do zastanowienia się nad swoim postępowaniem.

Carter III to też bangery, które stały się zarówno darem jak i przekleństwem rapera. To właśnie dzięki nim zgarnął ogromne pieniądze na sprzedaży płyt i singli a z drugiej strony jego antyfani właśnie je biorą pod lupę pomijając inne numery (ale kto się nimi przejmuje?). No ale co tu tak naprawdę mamy? „Got Money”, które to rozpoczęło w rapie modę na auto-tune, „A Milli”, które było remixowane na milion różnych sposobów, dwa kawałki skierowane do damskiej części audytorium – wspominanie „Mrs. Officer” i „Comfortable” no i chyba najbardziej znany numer rapera – Lollipop. Tak jak chwalę ten album, to tego singla zdzierżyć nie mogę. Za każdym razem jak słucham płyty, to wywalam ten utwór z playisty. I to właśnie on jest dla mnie chyba jednym minusem tej płyty.

Co mnie najbardziej zdziwiło to możliwości wokalne Dwayne’a. Nie jestem wielkim fanem jego głosu. Kiedyś przeszkadzał mi on tak bardzo, że po prostu nie mogłem go w ogóle słuchać i niejednokrotnie zmuszałem się do słuchania jego płyt. Teraz nie jest to już w ogóle barierą. Jednak jaki by ten głos nie był Weezy operuje nim kapitalnie. Ilość patentów jakie posiada na poszczególne tony i barwy jest niebywała. A nawet jeśli komuś głos się nie podoba, to nie może odmówić raperowi flow, które ma ponadprzeciętne. Niektórzy mówią nawet, że jedne z najlepszych w grze.

Produkcja jest kolejnym obszarem, który świeci przykładem dla albumów aspirujących do miana płyt roku. Producenci odwalili genialną robotę przy tworzeniu podkładów i powinni dostać za nie medal. Drugi medal należy się gospodarzowi za ich dobór. Tak jak już wspominałem, były one wykorzystywane przez tuziny artystów na mixtape’ach a to chyba coś w rapgrze znaczy. Każdy słuchacz znajdzie tu coś dla siebie. Lubisz cukierkowe bity? Odpal „Lollipop” produkcji Jim Josina lub „Mrs. Officer” produkcji Deezle’a. Wolisz coś bardziej spokojnego? Proszę bardzo, przesłuchaj „Tie My Hands” do którego ręce przyłożył Kanye West czy „Dr. Carter” który wyszedł z warsztatu Swizz Beatza. Jesteś maniakiem trochę bardziej egzotycznych podkładów? „A Milli” Bangladesha i „La La” Davida Bannera tylko czekają na to żebyś je odpalił. Dla zwolenników bardziej klasycznego brzmienia (ale nie ala DJ Premier) znajdzie „3-Peat” zrobiony przez Maestro oraz mistrzowski bit Alchemista do „You Ain’t Got Nuthin’”.

Gości nie ma zbyt wielu. Poza śpiewającymi refreny kotami takimi jak T-Pain czy Robin Thicke możemy usłyszeć tu drugiego Cartera – Jay’a Z, Brisco, Busta Rymesa, Fabolusa i Juelz Santana’ę. Jak sobie poradzili? Jay-Z nie schodzi poniżej pewnego poziomu, więc o niego nie musimy się martwić, Brisco zarapował zaskakująco dobrze, Busta, który od czasu wydania „Big Bang” ma potencjał mordowania każdego tracka na jakim się znajdzie, tutaj też nie zawiódł. Znakomicie spisał się przede wszystkim Fabolous, którego wielu raperów określa mianem „króla punchline’ów” (moim zdaniem niesłusznie), ale jeśli ktoś prześcignął na tym projekcie gospodarza, to zdecydowanie on. Najgorzej z gości spsiał się moim zdaniem Juelz, który chyba chciał dorównać gospodarzowi w tym co robi najlepiej „I get money out the ass, that's some expensive shit” ale chyba coś mu nie wyszło.

I oto cały Carter III – dobre punche, bardzo ciekawe pomysły, wyśmienite bity oraz bardzo dobre wykonanie. Czego chcieć więcej? Przekazu! Wiem, nawet dobry żart przestaje śmieszyć jak jest za często powtarzany. Teraz wróćmy na chwilę do tego, co pisałem wcześniej. Czy jest to album rewolucyjny? W pewnym stopniu tak, boom na auto-tune to zasługa duetu T-Wayne a wielkie uznanie w środowisku musi coś znaczyć (choć dobrze wiemy, że środowisko raperów z USA zawsze lizało sobie dupę). Czy jest to album, katowany przez bezmózgie nastolatki tylko dlatego, że jest na nim "Lollipop"? Tak, ale nic w tym złego. Eminema też słuchają nastolatki a umiejętności mu to nie ujmuje. "Lollipop" jest jak już pisałem jedynym słabym punktem albumu a kawałki skierowane do napalonych osobników płci żeńskiej w okresie dojrzewania też poziomem nie powalają, ale też nie ciągnął oceny w dół. Dosyć późno przekonałem się do tego albumu, wy też dajcie mu szansę.

Ocena: 5

piątek, 5 sierpnia 2011

Royce da 5'9" - Success Is Certain (Recenzja)

Wygląda na to, że po ponownej współpracy z Eminemem i dobrym przyjęciu płyty „Hell: The Sequel” Royce Da 5’9” wreszcie zdobędzie uznanie, na które zasługuje od początku swojej kariery. 9 sierpnia będzie miała miejsce premiera ostatniego niezależnego albumu rapera a następny krążek zostanie wydany już w Shady Records. Pomyślcie tylko o perspektywie Royce’a nagrywającego na bitach Dr. Dre, Just Blaze’a, Kanye’a Westa i gościnnych występach Game’a, 50 Centa, Lil Wayne’a, Fabololusa… Ale zaraz, zaraz, nie o tym miałem pisać.

Trudno mi to mówić, ale już przed wyciekiem płyty do sieci czułem, że najbardziej oczekiwany przeze mnie album roku (prócz „RICANstruction”) może mnie bardzo zawieść. Najpierw bardzo cieszyłem się na powrót Royce’a do bardziej osobistych, ekspresywnych tekstów, ale po pierwszych oficjalnych zapowiedziach nadeszło bolesne zderzenie z rzeczywistością. Uboga tracklista, dwa utwory znane były już co najmniej od roku, do tego zostały wypuszczone cztery single, czyli tak naprawdę 6 z 11 utworów było znanych już przed premierą. No, ale cóż poradzić.

Album miał być duchowym następcą krążka wydanego w 2004 roku - „Death Is Certain”, który był jak dotąd najlepszym longplay’em, który wyszedł spod szyldu rapera z Detroit. Już samo to zobowiązywało artystę do większego zaangażowania się w projekt. Sam mówił w wielu wywiadach, że pod wpływem kolegów ze Slaughterhouse przerwał na chwilę niekończącą się balladę o broni i w końcu wziął się za coś głębszego (i nie chodzi mi tu o inną tematykę, z której jest znany). Co tu dużo mówić, słowa dotrzymał, chociaż przychodzi to bardzo ciężko dzisiejszym raperom.

Jak zwykle w przypadku płyt o różnej zawartości lirycznej zaczniemy od braggadacio, które tutaj, tak jak w przypadku prequela, nie jest na pierwszym planie. Jak już pisałem w recenzji nowego Bad Meets Evil, Royce radzi sobie w tym bardzo dobrze, chociaż do najlepszych (lirycznie) trochę mu jeszcze brakuje. Co jednak można gołym okiem zauważyć braggi są tu trochę mniej ofensywne niż na trzecim Bar Examie, przez co ilość punchline’ów zdecydowanie zmalała.

Poza trzema, można rzec, nieco freestyle’owymi braggami reszta oparta jest na ciekawych patentach. W „E.R.” Royce wchodzi w skórę doktora, który utrzymuje umierającą rapgrę przy życiu, w „Legendary”, przedstawia się jako legendarnego mc: „Who y'all respect is probably cross-dressing/Your favorite MC can probably find hisself, vibing to my Lost Session”, by potem w „Where My Money” zapytać się gdzie do cholery są pieniądze, które mu się należą. Przekreśla to jednak zgrabne powiedzenie „I’m gettin’ money like a motherfucker” z drugiego Bar Examu. Ale cóż… Paradoksalnie najlepszy utwór w tej konwencji czyli „Writer’s Block” zupełnie nie pasuje do płyty przez podkład (też paradoksalnie bardzo dobry). Nie pasuje także najgorszy numer na płycie czyli „My Own Planet” z gościnnym udziałem Joe Buddena. W ogóle co to za akcja, żeby dawać na płytę remix bonus tracka z poprzedniego albumu? Ktoś tu chciał chyba sztucznie zapełnić tracklistę (przypominam, że EP (podkreślam to słowo) Bad Meets Evil także zawierało 11 utworów).

No, ale sequel najbardziej osobistej płyty w dyskografii Royce’a nie może opierać się tylko na braggadacio, czyż nie? Raper znowu bezpardonowo rozlicza się z przeszłością, choć można zauważyć, że stoi w zupełnie innym punkcie niż siedem lat temu. Wciąż jednak potrafi spojrzeć na siebie krytycznie. Wspomina czas kiedy uzależnił się od alkoholu: „Went from bein’ a kid addicted to basketball to bein’ an ignorant nigga addicted to alcohol” i kiedy w czasie największej depresji nałóg się pogłębiał: „From there I went to about a bottle a day/Tellin' who we know "Get outta my face!"”. Wspomina także swoje dzieciństwo, relacje z rodzicami a także przybliża nam jakim przeżyciem były dla 11-sto latka wizyty w ośrodku odwykowym by spotkać się z ojcem. Nie mogło także zabraknąć przemyśleń na temat beefu z D12 (Royce przyznaje się tu, że postąpił źle) i przeszłości w Aftermath: „I know what Kino said about Dre/I look at Kino to this day like that was a stupid mistake/But if it wasn't for him doin that, what would I be doin today?”.

Royce na tym albumie po raz kolejny pokazuje, że posiada talent do pisania storytellingów. Pierwszym z dwóch utworów jest historia dwóch kontrastujących ze sobą chłopaków o imieniu Kenny. Jeden (o którym opowiada Nottz, który ma naprawdę dobre skille jak na producenta) miał wielką życiową pasję - bieganie. Widział jak jego przyjaciele staczają się przez crack i życie na ulicy i to jeszcze bardziej go motywowało do pracy. Drugi Kenny za to był zarozumiałym bandytą, który miał gdzieś zasady i stosował się tylko do własnych. No bo co można powiedzieć o człowieku, którego motto brzmi „You only as real as the nigga you murdered”. Jak kończy się jego historia nie powiem, żeby nie psuć wam zabawy.

Drugą i do tego bardzo osobistą historią jest opowieść o zmarłym przyjacielu Royce’a, byłym członku D12 - Proofie. Ryan opowiada nieco o jego życiu, spojrzeniu na świat a także feralnej nocy, gdy został zastrzelony. Aż słychać w głosie rapera ogromny smutek, gdy mówi o pogrzebie: I was at Proof’s funeral crying like a baby I was sittin’ in the back row with Vishis wishin’ I can go up to Marshall, Denaun, Swifty, Obie, Bizzare, Paul, Levaughn and say something positive after all the negative shit that we’ve been through”.

Co jeszcze mogę zaliczyć do plusów? Bardzo ciekawą aranżację niektórych utworów. Wiele razy powtarzałem, że Royce jest po prostu mistrzem w sprawach techniczno wokalnych i tu po raz kolejny nie zawodzi. Wydaje mi się nawet, że zrobił kolejny, mały kroczek do przodu. W „Merry Go Round” po prostu zabił mnie swoim flow. Apropos aranżacji musicie sprawdzić nieco westernowy śpiewany refren tym numerze. I to nie śpiewany przez byle kogo bo przez… Gospodarza.

Warstwa muzyczna utrzymana jest w dość mrocznym, przygnębiającym klimacie. Mógłbym go nawet porównać do tego z „Death Is Certain”. Nie jest on oczywiście tak doskonały jak tamten, ale i tak producenci stworzyli atmosferę, która bardzo dobrze oddaje to co Royce chciał na tej płycie przekazać. Na krążku udzielili się m.in. DJ Premier, StreetRunner, Nottz orazi główny producent „Hell: The Sequel” i producent wykonawczy „Success Is Certain” Mr. Porter. Poza dwoma wyjątkami o których mówiłem wcześniej wszystko bardzo dobrze ze sobą współgra i tworzy spójną całość. Gościnnie na płycie udzielili się Kid Vishis, Nottz, Adonis oraz Eminem. A wiecie co jest najśmieszniejsze? Eminem znowu nie ma zwrotki na albumie. Historia z „Rock City” się powtarza.

Podsumowując to wszystko można jeszcze raz ponarzekać, że przed premierą albumu fani tacy jak ja, znali już ponad połowę pyty. Ale uwierzcie mi, po około trzech przesłuchaniach całego krążka różnica między starymi a nowymi utworami się zaciera i wtedy można dostrzec jego wszystkie zalety. Co natomiast z wadami? Krążek jest odrobinę za krótki. Ale czy to naprawdę jest ważne? Moim zdaniem ważne jest to, że udźwignął ciężar genialnego prequela. A to wielki komplement.

Ocena: -5

sobota, 16 lipca 2011

Canibus - Lyrical Law (Recenzja)

Canibus to postać bardzo ciekawa. Nie dość, że paradoksalnie zepsuł sobie karierę przez wygrany beef z LL Cool J’em, nie dość, że ma rozdwojoną osobowość (pamiętamy o tobie Rip The Jacker) to jeszcze posiadając ogromne umiejętności dał radę stworzyć album będący pretendentem do tytułu największej wpadki w historii rapu. Aż szkoda, że taki raper jak on jest znany i szanowany tylko przez bardzo ogarniętych słuchaczy, którzy i tak czasem o nim zapominają.

Po dwóch bardzo dobrych płytach „For Whom The Beat Tolls” i „Melatonin Magik” Bis wydał album pod tytułem „C of Tranquility”. Do dziś uważałem go za średni i nijaki, ale po kolejnym przesłuchaniu zmieniłem zdanie. Miał kilka naprawdę bardzo dobrych numerów a do tego był to chyba najlepiej wyprodukowany album rapera od czasu genialnego pod tym względem „Rip The Jacker”. Oczywiście nie zawierał w sobie tego mroku „Melatonin Magik” ani złożoności „For Whom The Beat Tolls”, ale chyba za ostro go z początku oceniłem. Od dzisiaj uważam go za bardzo solidną pozycję, może nawet na miarę „Melatonin Magik”.

Jednak Canibus już przed premierą „C of Tranquility” zapowiedział wydanie dwóch albumów. Drugim jest recenzowany tutaj „Lyrical Law”, który swoją premierę miał w czerwcu tego roku. Bis jak widać bardzo dużo nagrywa, ponieważ jest to już jego trzeci album w przeciągu półtora roku. To zadziwiające patrząc na to, że ma przy tym czas na beefy z takimi osobistościami jak DJ Premier! Spawa zostało wyjaśniona i nie ma związku z płytą więc myślę, że nie obrazicie się jeśli tę okoliczność pominę. Na krótki opis innego beefu przyjdzie czas później.

„Lyrical Law” w większości opiera się na koncepcji tzw. „cypherów”. Wiecie, kiedyś jak raperzy nie mieli takiego dostępu do studia nagraniowego jak dzisiaj zbierali się w małych grupkach na ulicy i każdy z nich jechał po jednej zwrotce starając się wypaść jak najlepiej. Canibus postanowił przenieść to na swoją nową produkcję i praktycznie cały album stanowią utwory z gościnnymi występami. Zależnie od tego kto pojawił się na tracku, jego liryczna forma była inna. Raz słyszeliśmy rymy w bardziej bitewnej konwencji, by potem wgłębić się w bardziej filozoficzne zakamarki płyty.

Sam Canibus wypada bardzo dobrze. Z dwoma wyjątkami nie daje przyćmić swoim gościom a w większości przypadków był po prostu widocznie od nich lepszy. Jego zakres tematyczny zdawał się być taki sam, ale kolejna porcja metafor znowu sprawiała wrażenie, że słyszałem coś zupełnie innego niż przedtem. Od pewnego czasu, jak już pisałem w poprzedniej recenzji, Bis odsunął na drugi plan punchline’y, żeby bardziej poświęcić się innym narzędziom ze swojego szerokiego warsztatu. Najbardziej było to widać na poprzedniej płycie. Tutaj jest trochę więcej czysto bitewnych rymów, ale wciąż dominują skomplikowane metafory i porównania. Raper wciąż lubi wspomnieć o obcych, światowym spisku, ale jest tu tego typu treści o wiele, wiele mniej niż na wspominanej wielokrotnie „Melatonin Magik”.

Canibus (poza doborem bitów) zawsze był krytykowany przez maniaków luźnego, niezaangażowanego rapu za swój domniemany brak flow. Wszyscy jednak wiemy, że jest to tyko przykrywka, bo nie każdy ma odwagę powiedzieć „nie rozumiem jego tekstów”. Jednak od jakiegoś roku raper z numeru na numer naprawdę zaczyna brzmieć… Ciężko. Jego głos zawsze był gruby i chrypliwy, ale Bis przecież nie młodnieje. Daje nam to trochę trudny do zniesienia wokal, który niestety, będzie już tylko gorszy (chociaż to i tak lepiej niż by rapował jak na „C True Hollywood Stories”). Do flow można się oczywiście przeczepić, ale chyba nikt nie słucha Canibusa by usłyszeć przyśpieszenia na poziomie Tech N9ne’a.

Lista gości wygląda naprawdę imponująco i jest bardzo ważna dla albumu (o jego koncepcie wyżej). Wśród nich znaleźli się między innymi Chino XL (z którym raper miał sformować grupę, ale jakoś wieści na ten temat ucichły), Killah Priest, Born Sun, Planet Asia, Sean Price, Ras Kass, Copwyrite i… Royce Da 5’9”. Zaskoczeni? Ja też byłem gdy pierwszy raz zobaczyłem tracklistę. Okazało się, że Canibus usunął wyczekiwany diss na rapera z Detroit a zamiast tego umieścił wspólny kawałek nagrany jeszcze przed beefem, który zaczął się w 2009 kiedy to Bis zdissował Eminema a Royce odpowiedział mu w jednym ze swoich freestyle’i. Wracając do tematu. Goście prezentują się bardzo dobrze. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Copywrite, który centralnie przyćmił gospodarza na jednym z utworów. Nawet genialna zwrotka Chino XL-a, z takimi wersami jak: „You'll never have a fly quote, nigga, you and I know/The best thing you'll ever write is a suicide note” wydawała się być przy tym średnia (na marginesie trzeba powiedzieć, że Chino zaczyna już bardzo ładnie płynąć po bicie).

Niestety nie znalazłem listy wszystkich producentów albumu, a na tej, którą znalazłem figurują kompletnie nieznane mi pseudonimy. Hypnotist? DJ Kru? Vherbal? Kim do cholery są ci kolesie? Ale czy to ważne? Ważne jest to że poradzili sobie bardzo dobrze. Canibus zawsze był krytykowany za zły dobór bitów, ale czy to jego wina, że jego budżet jest bardzo ograniczony przez wiadomą pozycję rapgrze? Mimo wszystko, uważam, że większość z tych uwag była niesłuszna (pomijając dwa-trzy naprawdę źle wyprodukowane albumy). Jednak od „Melatonin Magik” sytuacja zaczęła się zmieniać najlepsze i mamy 3 dobrze wyprodukowane albumy po sobie. Bity na „Lyrical Law” trzymają klimat, są odpowiednio dopasowane pod wykonawców + stoją na naprawdę dobrym poziomie technicznym. Chociaż moim zdaniem nie dorównują tym z „C of Tranquility”.

Cóż powiedzieć na koniec? Gospodarz w świetnej formie, na bardzo dobrych bitach, z dobrze prezentującymi się featuringami? Dostaliśmy po prostu bardzo dobry album, którym Canibus szturmem powrócił do mojej playlisty, na której ostatnio było go trochę mało. Dzięki tej płycie odkryłem też na nowo poprzednią, co akurat dla mnie jest wielkim plusem. Bis już od 2007 siedzi na lirycznym tronie i ani śmie z niego schodzić. Wiele osób (szczególnie psychofanów Eminema) czeka na jego potknięcie, którym ten album na pewno nie jest. Martwią mnie tylko pogłoski o tym, że na nowej, zapowiadanej płycie rapera „Rip The Jacker 2” nie będzie żadnego podkładu od ojca sukcesu poprzedniej części – Stoupe’a. Ale na to wścieknę się potem, gdy już zostanie to potwierdzone.

Ocena: +4 (Postanowiłem porzucić 10 stopniową skalę oceniania, bo za dużo było po prostu ocen w okolicach 8 i 9 i nie wiedziałem już jak te płyty porównywać ze sobą. Niedługo zrobie najprawdopodobniej listę wszystkich ocenionych płyt starą skalą i przekonwertuje je na nową. Zbliża się sierpień oraz daty premier aż czterech płyt na które czekam: „Succes Is Certain”, „The RICANstruction” (w końcu!), „The R.E.D. Album” oraz „The Carter IV”. Postaram się zrecenzować przynajmniej 3 albumy z wyżej wymienionych).

czwartek, 16 czerwca 2011

Bad Meets Evil - Hell The Sequel (Recenzja)

I reckon you ain't familiar with these here parts. You know, there's a story behind that there saloon. Twenty years ago, two outlaws took this whole town over. Sheriffs couldn't stop em, quickest damn gun slingers I've ever seen got murdered in cold blood. That ol' saloon there was their lil' home away from home. They say the ghosts of Bad and Evil still live in that tavern and on a quiet night you can still hear the footsteps of Slim Shady and Royce Da 5’9”.

Jeśli nie kojarzysz tej opowieści lepiej wyjdź z tej zakładki w przeglądarce, dowiedz się o co chodzi i wróć tu z większym zasobem informacji bo jak na razie nie możesz uważać się za prawdziwego fana żadnego z tych raperów. O relacjach Eminema i Royce’a można by napisać niejedną książkę. Jedno jest pewne. Gdyby nie poznali się tamtego wieczora, kiedy to zmarła babcia Ryana’a to o nim nikt by nie słyszał a Eminem na dobre zrezygnowałby z rapu pół roku później.

Paradoksalnie, ten niemalże legendarny duet z Detroit nie nagrał za wiele w pierwszym okresie swojej działalności. Single „Nuttin’ To Do” oraz „Scary Movies” wydane w wytwórni Game Recordings osiągnęły dość duży sukces jak na tamte czasy, ale nie były zapowiedzią żadnego większego projektu. Eminem zajęty był nagrywaniem swoich najlepszych płyt w karierze a Royce stopniowym zdobywaniem pozycji w grze. Było tak dopóki nie nagrali potencjalnego hitu, który podchwyciły wszystkie stacje radiowe i telewizyjne. Szkoda jednak, że z pewnych powodów Royce ustąpił miejsca na nim swojemu idolowi. To dzięki temu ruchowi Nas mógł złożyć wers, który jest powtarzany przez antyfanów Jay’a jak pacierz: „Eminem murdered you on your own shit” (tak w ogóle to naprawdę nieładnie było wyscratchować wersy „Royce is a king of Detroit” ze swojej zwrotki Panie Slim Shady, nieładnie). Potem wynikł słynny beef między Royce’m a D12 a po nim chłopaki dość długo rozpracowywali swoje problemy. Ale nie zapominajmy, że Ryan rapował w 1999 roku: “Cuz this is what happens when Bad Meets Evil / And we hit the trees till we look like Vietnamese people / He's Evil, and I'm Bad like Steve Segal / Against peaceful, see you in hell for the sequel. Artyści dotrzymali obietnicy i tak w tym roku otrzymujemy EP “Hell: The Sequel”.

Jak bardzo zmienili się raperzy nie trzeba chyba mówić. Szczytowa forma Eminema jest już tylko wspomnieniem i chociaż uważa się, że Royce jest właśnie w swoim prime, to moim zdaniem potencjał na najlepszy duet w historii został zmarnowany. Ale OK, nie można przecież mieć wszystkiego. Dwa pierwsze single jakie wyciekły dawały wielkie nadzieje. „Echo” było zapowiedzią genialnego albumu, którego pierwszy dźwięk spali głośniki po pierwszym kontakcie z nimi a „Fast Lane” tylko utwierdzało w tym przekonaniu. Niestety, jak zwykle to bywa przy takich projektach oczekiwania nie zostały do końca spełnione.

Nikt oczywiście nie mówił, że będzie to najlepszy album dekady, ale ja jako wielki fan obu artystów liczyłem na coś więcej niż dostałem. Na Eminema w formie, na Royce’a w formie, na bardzo dobre bity, które zostaną zmiecione z powierzchni ziemi przez genialne flow raperów i w konsekwencji na bangery, które będę katował codziennie przez kilka tygodni a potem dalej będą nieodłączną częścią muzycznego dnia bo dalej będę się nimi jarał. Niestety, nie dostałem wszystkiego… Dobra, zacząłem jak nigdy od narzekań i brzmi to jakby album był totalną porażką a jest zupełnie odwrotnie.

Na cały album składa się 11 utworów. I chociaż przed premierą znałem już 5 z nich i dosyć często gościły na mojej Winampowej playliście to podczas pierwszego odsłuchu całości nie doznałem odczucia znużenia nimi i cały materiał wydawał się stosunkowo świeży. Co jest naprawdę zaskakujące raperzy skupili się bardziej na konceptowych utworach niż braggach i wyszło to bardzo, bardzo dobrze.

Pierwszym ciekawym pomysłem jest storytelling w „The Reunion”. Artyści opowiadają osobne historie, które w ostatniej zwrotce splatają się w jedną i mają symbolizować tytułowe zjednoczenie się grupy. Pada tam kilka ciekawych wersów, dzięki którym możemy poznać stosunek raperów do pewnych spraw. Eminem wciąż narzeka na swoją przedostatnią płytę : „Relapse sucked” a Ryan po raz kolejny wyraża swoje zdanie na temat modnej teraz filozofii “swaggeru”: „She said I'm feeling your whole swagger and flow, can we hook up? / I said, umm, you just used the word swagger, so no”.

Kolejnym dobrym konceptem są dwa ekspresywne utwory w których raperzy dzielą się z nami swoimi przeżyciami. Fascynuje przede wszystkim Royce, który jak nigdy zaczyna się ostatnio otwierać w tekstach. Wspomina jak nieciekawe życie wiódł kiedyś: “I remember when T-Pain ain't wanna work with me” i porównuje je z dzisiejszym: “My car starts itself, parks itself and auto-tunes / Cause now I'm in the Aston / I went from having my city locked up to getting treated like Kwame Kilpatrick” oraz mówi jak ważna jest dla niego przyjaźń z Eminemem: „And I ain't gotta stop the beat a minute / To tell Shady / I love the same way that he did Dr. Dre on the Chronic/ Tell him how real he is or how high I Am / Or how I would kill for him, for him to know it”. Eminem za to wydaje się ciągle rozliczać z przeszłością i odpierać argumenty atakujących go anty-fanów „I wanna just say thanks cause your hate is what gave me the strength”. Poza tym wciąż czuje się silny co najlepiej obrazuje wers: „Had a dream I was king, I woke up still king”. „Lighters” jest zdecydowanie najlepszym numerem na płycie i można by wypisać z niego wiele, wiele znakomitych wersów.

Braggi są w porządku. O ile nie można tam znaleźć jakichś górnopółkowych punchline’ów z małymi wyjątkami jak” „Y'all are rock stars, I'm the opposite I could just throw a rock and hit a star for the fuck of it” to i tak ze względu na bardzo dobre flow wykonawców brzmią świetnie. Najlepszym utworem w tej konwencji jest zdecydowanie „Above The Law”, które dzięki energicznemu bitowi daje raperom największe pole do popisu. Nie można zapominając także o „Echo”, gdzie Royce wersami typu: „Pen got a mind of its own, got to write my rhymes with a timer / Otherwise I’ll probably vibe out to a nine minute song” dawał do zrozumienia, że to będzie jego EP’ka (ale o tym niżej). Nie mogło zabraknąć też utworu przesiąkniętego seksem. Na tej płycie nurt Anakreonta reprezentuje „Kiss”. No bo co to za płyta, na której Royce nie wspomina o swoich genitaliach?

Produkcją większości płyty zajął się członek D12 i dobry przyjaciel raperów Mr. Porter. Jego podkłady są różnorodne i choć większość nie jest na poziomie, do którego przyzwyczaił nas chociażby DJ Premier to wszystkie są co najmniej dobre. Oczywiście perełką wśród nich jest „Above The Law”, które buja mnie po dziś dzień. Oprócz Pana Portera swoje bity dorzucili Havoc (który zrobił niespodziewanie dobry bit), Supa Dups i Sid Roams oraz sam Eminem, którego podkłady jakoś nigdy nie przypadały mi do gustu i tak jest i tym razem. Nie można zapominać też o Bangladeshu, który po hicie „6’ 7’” chyba zaczyna przebijać się do większego grona odbiorców.

Teraz pytanie – jak prezentują się raperzy? Który z nich lepszy? "Nie można ich porównać. Są jednością na tej płycie i obaj wypadli bardzo dobrze". Tak napisałby ktoś kto albo chce usprawiedliwić jedną stronę, albo po prostu nie zna się na rzeczy. Z przykrością stwierdzam (a może nie), że Royce przejął tę płytę zostawiając Eminema z tyłu. Po prostu Marshall nie ma już tej świeżości po tym jak diametralnie zmienił swój styl z tamtym roku. W jedynym numerze jakim górował „The Reunion” górował tylko dlatego, że stylem przypominał stare, dobre „Relapse”. Wiem, to tylko moje odczucie i możecie się z tym nie zgodzić, ale ileż można być takim spiętym! Kiedyś robił to tylko przy okazji bardziej emocjonalnych kawałków typu „The Way I Am” a teraz praktycznie w każdej zwrotce brzmi chciał komuś strzelić w pysk (a może o to chodzi?). Royce za to robi stopniowy progres i strach pomyśleć jak będzie prezentował się jego nowy solowy album. Jako mistrz slow flow teraz zaczyna próbować szybszej nawijki i wychodzi mu to bardzo dobrze. Lirycznie oczywiście mógłby być lepszy, ale nikt nie oczekuje od niego tekstów na poziomie Canibusa, prawda? W ogóle, nie czujecie się trochę zażenowani nagonką na Eminema za wers „Nicki Minaj I wanna stick my penis in your anus”? Pierwsze z brzegu wersy Royce’a z poprzednich projektów: „Plus he been pushin' that bar, he knows what he wants / He'll fuck a Pussycat Doll before he retires”, “My dream mistriss is a bitch like pinky with brains / Or Roxy Renolds I stick dick into her / She suck cock for a living, tongue kiss with Murs”. Widać uszło mu to płazem, ze względu na to, że był o wiele mniej znany.

Cóż, najlepszym podsumowaniem tej recenzji będzie to, że chociaż lekko się zawiodłem na tym albumie, to wciąż podczas przesłuchiwania płyty nie pomijam żadnych numerów. Marshall i Ryan zrobili naprawdę kawał dobrej roboty, ale szkoda, że fani tacy jak ja pozostaną z niedosytem. Czy to tylko wina tego, że Eminem nie jest ostatnio w formie? Przede wszystkim. I dlatego jestem jeszcze bardziej zły, że ten projekt nie został zrealizowany w okolicach 2000 roku, kiedy Eminem był w swoim prime i chociaż Royce dopiero szlifował umiejętności, to i tak byłby to prawdopodobnie lepszy album niż jest teraz.

Ocena: +8/10

And so that's the story when Bad Meets Evil. Two of the most wanted individuals in the county made Jesse James and Billy the Kid look like law-abiding citizens. It's too bad they had to go out the way they did. Got shot in the back comin’ out of that ol' saloon… But their spirits still live on till this day.