środa, 30 grudnia 2009

Top 10 albumów 2009 roku

Rok 2009 był bardzo mocnym, jeśli chodzi o mainstreamowe pozycje, które było dane nam usłyszeć. Przyznam szczerze, że nie sprawdzałem zbyt wiele czysto podziemnych produkcji, ale nie jest to chyba jakaś wielka strata (a może jest?) po tym co pokazali nam artyści z głównej sceny. Oczywiście, był to też rok moich osobistych rozczarowań. Spice 1 nie wydał swojego długo zapowiadanego krążka, Chino XL także, a myślę, że te pozycje jeszcze bardziej umocniłyby ten rok w porównaniu do poprzednich. No nic, oto moje Top 10 albumów wydanych w 2009 roku. Oczywiście starałem się napisać to obiektywnie, ale wiadomo, zawsze jakaś sympatia, czy też uprzedzenie przyczyniła się do takiego a nie innego stanu rzeczy.

1. Chali 2na – Fish Outta Water (9/10)

O tym albumie mówiło się odkąd zacząłem słuchać rapu. Premiera przekładana była wiele razy, Chali wypuścił w międzyczasie mixtape „Fish Market” by w końcu podać, że płyta ukaże się w lipcu 2009 roku. Prawdę mówiąc, nie czekałem z zapartym tchem na ten album, ale od razu po jego odpaleniu czułem, że będzie to solidna pozycja. Nie pomyliłem się. Nie od dziś jest wiadomo, że Chali jest posiadaczem jednego z najoryginalniejszych, basowych głosów oraz porażającej techniki sklejania rymów. Na tym albumie pokazał wszystko to, co ma najlepszego. I choć pytając znajomych, nikt nie podał tego albumu w swoim Top 10 i ten wybór może wydać się nieco kontrowersyjny, to uważam, że ta dopracowana pod każdym względem płyta zasługuje w 100% na pierwsze miejsce na tej liście.

2. Tech N9ne – K.O.D. (King of Darkness) (-9/10)

Druga płyta wydana z pod znaku Tecca Niny w tym roku, okazała się jeszcze lepsza od poprzedniej, co w pierwszej chwili wydawało mi się niemożliwe. Tytułowy król ciemności, pokazał, że można z każdą płytą stawać się lepszym i za każdym razem pokazywać, co innego. Krążek od pierwszego do ostatniego utworu trzyma bardzo wysoki poziom a gospodarz jak zresztą zwykle znakomicie płynie po bicie, co stało się już jego cechą rozpoznawczą. Mamy tutaj śladowe ilości horrocore’u, trochę humorystycznych akcentów a także bardzo dobry storytelling w kilku kawałkach. Gościnnie na krążku udzielili się m.in. Brotha Lynch Hung oraz Three Six Mafia. Niedokończona recenzja mota się gdzieś na moim dysku i może niedługo ją dokończę i opublikuję.

3. Mos Def - The Ecstatic (-9/10)

Płytę usłyszałem stosunkowo niedawno, zachęcony przez mojego dobrego znajomego. I cieszę się niezmiernie, że mi ją polecił, bo gdybym jej nie usłyszał, byłoby to naprawdę dużą stratą dla mnie i moich uszu. Mos Def już dawno pokazał się ze strony znakomitego tekściarza, jednego z najlepszych reprezentantów True Schoolu i człowieka, który posiada duży zasób wiedzy w wielu dziedzinach i umie o tym w świetnym stylu nawinąć. Płyta oprawiona jest w bardzo dobrze dobrane bity a nieliczni goście dorównują poziomem gospodarzowi a nawet go przerastają (Slick Rick). Ricky potwierdził, że wciąż jest jednym z najlepszych (jeśli nie najlepszym) storytellerem w tej grze i naprawdę żałuję, że nie nagrywa nowych projektów.

4. Tech N9ne – Sickology 101 (+8/10)

O tym albumie szerzej rozpisałem się w mojej recenzji, którą możecie przeczytać tutaj. Co można, więc powiedzieć w skrócie? Trzeba mieć bardzo dużo talentu i ogromne umiejętności żeby wydać dwie płyty na bardzo wysokim poziomie w ciągu zaledwie sześciu miesięcy. Album dostałby ode mnie taką samą ocenę jak „K.O.D.” jednak mankament o którym pisałem, czyli masa gości, którzy spychają N9ne’a na drugi plan, oraz przeciętne wykonanie ich zwrotek plasuje ten album troszkę niżej niż następną produkcję rapera z Kansas City. Notę końcową daję inną niż w recenzji, ponieważ po przemyśleniu i porównaniu tych albumów, doszedłem do wniosku że taka właśnie ocena jest adekwatna.

5. Raekwon – Only Built 4 Cuban Linx 2 (+8/10)

Na tę płytę czekali wszyscy (włącznie ze mną) fani rapu ze wschodniego wybrzeża oraz jego podgatunku tzw. mafioso rapu. I chociaż Rae trochę przystopował tutaj z porównaniami do mafijnego świata, to wciąż czuć tę ikrę, której uświadczyliśmy w pierwszej części sagi i wciąż artysta pokazuje się jako jeden z najlepszych w tejże dziedzinie. W przeciwieństwie do debiutu rapera, ten album nie jest wyprodukowany w całości przez RZA, ale producenci znakomicie odwzorowali klimat, za co należy im się duży plus. Do tego dodać znakomite występy gościnne i mamy krążek godny klasyka wydanego 14 lat temu.

6. Jay-Z – Blueprint 3 (8/10)

Trzecia część „Blueprintów” spotkała się z bardzo odchylonymi od siebie ocenami recenzentów. Według niektórych jest to bardzo dobra pozycja, a inni uważają album za produkcję kompletnie nie na poziomie nowojorskiego rapera. Jakie jest moje zdanie na ten temat? Jest to solidny album, bardzo dopracowany szczególnie pod względem lirycznym i chociaż nie może się równać ostatniej płycie rapera „Amiercan Gangster” to w tym kryterium i tak jest bardzo dobrze. Jigga w celu urozmaicenia doznań (i pewnie też w celu większego zarobku) zaprosił wiele gwiazd z poza przemysłu hip hopowego i efekty tego są całkiem niezłe. Można tu przywołać Alicie Keys, która zaśpiewała jeden z najlepszych refrenów w 2009 roku.

7. Rakim – The Seventh Seal (8/10)

Allah mikrofonu po 10 latach nieobecności powraca z nowym albumem i jak zwykle nie zawodzi. Rakim, jak na artystę, który zrewolucjonizował hip hop przystało, po raz kolejny zajechał tekstami pierwszej klasy, które na długo zapadną w pamięć wszystkim tym, którzy je słyszeli. O ile, do tekstów nie można się przyczepić, to do innych sfer jak najbardziej. Po pierwsze, warstwa muzyczna jest bardzo przeciętna i choć nie wymagam tutaj najwyższej jakości bitów od DJa Premiera, to naprawdę, Rakim mógłby postarać się o lepsze tło dla swoich lirycznych wyczynów. Drugą i ostatnią większą wadą są śpiewane refreny. I chociaż lubię takowych posłuchać, to tylko w umiarkowanej ilości i z bardzo dobrym wykonaniem. Tutaj mamy zupełnie co innego. Duża ilość, słaba jakość. Gdyby nie te dwa mankamenty, płyta w moich oczach stałaby się takim klasykiem jak „The 18th Letter” i „The Master”.

8. Eminem – Relapse (8/10)

Co tu dużo mówić, bardzo udany powrót jednego z najbardziej rozpoznawanych raperów w naszym kraju. O dziwo, po swoim najgorszych krążku, Eminem wydał album, który lirycznie plasuje się na poziomie jego najlepszych płyt (Slim Shady LP, Marshall Mathers LP). Nie ma tu za dużo tej błazenady, której nie lubię, są za to ciekawe, bardzo dobrze sklejone teksty, na ciekawych patentach. Minusem mogą być bity Doktora Dre, który dał tutaj strasznie monotonne i plastikowe podkłady, jakby zupełnie nie na jego poziomie. Suma summarum, bardzo dobra płyta, która była bardzo potrzebna Eminemowi, żeby co nieco niektórym udowodnić.

9. Cormega – Born And Raised (8/10)

Znany ze swoich ulicznych opowieści Cormega wydał w tym roku nową płytę. Nie ma co się oszukiwać, artysta chyba już nigdy nie osiągnie poziomu ze swoich pierwszych dwóch płyt, co nie znaczy, że ta, była zła. Wręcz przeciwnie. Była to jedna z najlepszych ulicznych produkcji tego roku. Mega, który przyzwyczaił nas do swoich świetnych opisów otaczającego go świata, po raz kolejny nie zawiódł i dostarczył nam porcje świeżych, ubranych w znakomite flow gospodarza, tracków prosto z Queensbridge. Warto tu wspomnieć o kawałku "Mega Fresh X”, na którym udziela się cała śmietanka raperów w tym Big Daddy Kane i KRS-One. Powiew brudnej świeżości z QB w najlepszym wykonaniu.

10. Slaughterhouse – Slaughterhouse (-8/10)

Na płytę tej super-grupy czekałem chyba od momentu, w którym zacząłem jarać się twórczością Joella Ortiza. Czy warto było czekać? Na pewno, bo jest to bardzo ciekawa produkcja. Mieszanka styli Crooked I’a, Joe Buddena, Royce’a Da 5’9” i wspomnianego wcześniej Joella Ortiza stworzyła świetny klimat, jednak przyczepić się można do paru rzeczy. Po pierwsze, chłopaki nie wykorzystali potencjału ukrytego w tworze nazwanym Slaughterhouse, przez co czujemy pewien niedosyt po przesłuchaniu albumu. Po drugie, Joe Budden znacznie odstaje poziomem od reszty i naprawdę, gdyby zastąpili go kimś o trochę lepszych umiejętnościach czysto raperskich byłoby znacznie lepiej. Myślę jednak, że i tak dostaliśmy tykającą bombę, która tylko czeka żeby wybuchnąć w naszych głośnikach.

Piątka poza dziesiątką: 50 Cent – Before I Self Destruct, Mobb Deep – The Safe Is Cracked, DJ Quik & Kurupt – Blaqkout, Havoc – Hidden Files, Rick Ross – Deeper Than Rap

Na koniec chcę zaznaczyć, że kilku produkcji po prostu nie słyszałem, a przecież nie dodam ich do rankingu tylko dlatego, że zgarnęły dobre oceny i mają świetne opinie. Może, gdy uda mi się posłuchać ich po nowym roku, zrobię jakąś erratę do notowania i jeśli okażą się takie dobre, na jakie je się kreuje, pozmieniam co nieco. Na razie, publikuję tę dziesiątkę jako moim zdaniem najlepsze płyty 2009 roku. Pozostaje mieć nadzieje, że następne lata będą tak wypchane dobrymi produkcjami jak ten.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

2Pac - Me Against The World (Recenzja)


Tupac Shakur w przerwie pomiędzy wydaniem albumu „Strictly 4 My N.I.G.G.A.Z.” a recenzowanym tutaj „Me Against The World”, poświęcił swój czas działalności społecznej oraz świeżo utworzonej grupie Thug Life, z którą wydał płytę o tym samym tytule. Następny krążek nagrywany był, kilka tygodni przed zapadnięciem wyroku w sprawie domniemanego gwałtu oraz po sławnej strzelaninie w Nowojorskim studio w listopadzie 1994 roku.

Wszystkie te wydarzenia doprowadziły artystę do stanu, w którym nagrał właśnie taki album, jaki mamy przyjemność dzisiaj słyszeć.

Płyta prezentuje się zupełnie inaczej niż dwie poprzednie. Praktycznie brak już tu tego rewolucjonisty z wcześniejszych produkcji (o wyjątku przeczytacie poniżej) a także, co też jest plusem, brak przesadnego kreowania się na największego gangstera ameryki. Nie bez powodu album nazywany jest najbardziej osobistym w dyskografii rapera. To właśnie tutaj Tupac potrafi zwierzyć nam się z całego swojego życia, przelać na papier swoje emocje oraz przedstawić poglądy w innym stylu niż na poprzednich krążkach.

Tematyka i różnorodność utworów jest tu chyba największym plusem. Artysta wykazał się dużą kreatywnością i z jednej strony nagrał luźne utwory nadające się na imprezę takie jak „Heavy In The Game” czy „Old School”, w którym wspomina i podkreśla rolę wykonawców z tak zwanej starej szkoły a z drugiej pokazuje nutkę siebie z poprzednich płyt w energicznym numerze „Fuck The World” oraz dedykuje sentymentalny, uczuciowy kawałek „Dear Mama” swoje matce. Usłyszymy także refleksyjne „So Many Teras” i „Temptations”, typowy kawałek o kobietach „Can U Get Away” i zainspirowane strzelaniną „If I Die 2Nite”.

Nie można mieć też zastrzeżeń do warstwy muzycznej. Jest to, jak do tej pory, najlepiej wyprodukowana płyta 2Paca. Artysta nie zmarnował bitów od takich sław jak Easy Mo Bee, pochodzącego z Danii Soulshocka, swojego mentora Shocka G, oraz człowieka, który potem wyprodukuje mu prawie połowę płyty Johnny’ego J. Podkłady są różnorodne i z jednej strony producenci wysmażyli bujające bangery podchodzące pod G-Funk a z drugiej ciekawe, mroczne bity w stylu Nowego Jorku. Gospodarz odnalazł się w nich świetnie i mieliśmy przyjemność słuchać chyba najlepszego albumu od strony techniczno-wokalnej w jego karierze.

Jak to do tej pory bywało z albumami Tupaca, na płycie również nie znalazło się wielu gości. Oprócz założonej przez niego grupy Dramacydal, z bardziej znanych w rapgrze usłyszymy tylko kumpla Shakura z Zatoki Richie’ego Richa oraz Shocka G, którego nazwisko gdzieś tam przewinęło się w książeczce dołączonej do płyty. Nie można też nie wspomnieć o klimatycznym i znakomicie zagranym przez aktorów intro do płyty, które w iście dziennikarskim stylu wyjaśnia okoliczności słynnej strzelaniny w Nowym Jorku.

Jedyny mankament tego albumu paradoksalnie nie wiąże się nawet z nim samym. Płyta zawsze ginie gdzieś w dyskusjach fanów, zaćmiona przez dobrze rozreklamowane żeby nie powiedzieć przereklamowane „All Eyez On Me”. Jakoś w umysłach ludzi utrwaliło się, że to właśnie pierwszy album Paca z Death Row jest najbardziej wartym uwagi i (moim zdaniem) niesłusznie został okrzyknięty klasykiem. To chyba przez to płyta jest tak niedoceniana publicznie a chwalona w wąskim kręgu krytyków i recenzentów. Tym jednak zajmę się w następnej recenzji z mojego cyklu.

Pozostaje tylko to wszystko ładnie podsumować. „Me Against The World” jest najlepszą płytą (stan na rok 1995) oraz na pewno jedną z najlepszych płyt w dyskografii 2Paca. Jest to także mój ulubiony album tego artysty, ale nie mam zamiaru oceniać jej wyżej niż powinienem. Bardzo dobre, czasem refleksyjne, czasem luźne teksty, znakomita warstwa muzyczna czyni tę płytę obowiązkową dla wszystkich fanów Paca jak i słuchaczy rapu. Jakby nie mówić, to jedyna płyta tego artysty w takim stylu. A szkoda, bo bardzo dobrze mu to wyszło.

Ocena +8/10 (Problem w tym, że płyta zasługuje na -9, ale porównując do innych płyt, którym dałbym taką ocenę, minus byłby o wiele większy. Nie można, powtarzam, nie można jednak dać tej płycie mniej niż proponowane +8. To byłoby niedorzeczne.)

Recenzja napisana dla: pacslife.pl

poniedziałek, 14 grudnia 2009

2Pac - Strictly 4 My N.I.G.G.A.Z. (Recenzja)


Po szeroko omawianej 2Pacalypse Now, 2Pac miał zapewnioną najlepszą formę promocji, sam nawet nie zdając sobie z tego sprawy. I chociaż to m.in. przez niego politycy uważnie śledzili ruchy w środowisku hip-hopowym i uważali tę muzykę za narzędzie służące do nawoływania do przemocy oraz przekazywania treści niepoprawnych politycznie, to niezależni recenzenci, krytycy a nawet sami artyści wyrażali się pozytywne o debiucie rapera z Oakland. Już od początku było wiadomo, że na tym się nie skończy.

W lutym 1993 roku wychodzi „Strictly 4 My N.I.G.G.A.Z.” poprzedzone wypuszczeniem dwa tygodnie wcześniej singla „Holler If Ya Hear Me”. Burza medialna sprzyjała promocji a album, według oficjalnych źródeł, sprzedał się w milionie egzemplarzy, czyli osiągnął dwa razy lepszy wynik niż poprzedni krążek. Jak więc prezentuje się płyta, za którą młody raper zdobył pierwszą platynę w karierze?

Bardzo podobnie jak poprzednia, tyle że proporcje są nieco inaczej wyważone. Z jednej strony dalej mamy przepełnione politycznymi wywodami teksty, ale z drugiej, więcej niż na pierwszym albumie mamy treści ulicznych. I chociaż Pac nigdy nie tworzył stricte gangsta-rapu, to chyba tutaj możemy zaobserwować początek zmian z rewolucjonisty na jednego z wielu ulicznych bandytów, która dokonała się na dobre po wstąpieniu do Death Row. Nadal jednak płyta podchodzi bardziej pod rap polityczny niż gangsterski i taką etykietę należy do niej przypiąć.

Skupmy się najpierw na tej politycznej stronie. Pac kontynuuje słowną walkę o prawa czarnej mniejszości w Ameryce, wzorując się na „Czarnych Panterach”, do których należała jego matka. Raper jest przepełniony złością jeszcze bardziej niż na swoim debiucie i nie boi się wyrażać krytycznie o systemie, rządzie, lokalnych ośrodkach władzy oraz znienawidzonej policji. Wspomina także inne zespoły, które wcześniej poruszały te tematy (m.in. Public Enemy) i uważa się za kontynuatora ich dzieła. Trudno się z tym nie zgodzić, bo nikt nie wyzwolił w ludziach takich emocji jak on i potem przez całą swoja karierę Shakur miał za sobą masę ludzi, gotowych nawet za niego zginąć.

Druga strona albumu, to ta bardziej uliczna. I tutaj Pac okazuje się być w swoim żywiole. Występuje w kreacjach dilera, który kiedyś żył z rozprowadzenia towaru, osoby mogącej zabić za swoje racje a także lubiącego kobiety, konsekwentnego w swoich krokach gracza. Trzeba nadmienić, że do pomocy zaprosił nie byle, kogo bo jednego z ojców gangsta rapu Ice-T, oraz znanego też ze swoich politycznych ruchów Ice Cube’a. Z drugiej jednak strony, artysta wyraża szacunek dla czarnoskórych kobiet, szczególnie matek samotnie wychowujących dzieci w kawałku „Keep Ya Head Up”, który stał się chyba największym hitem z tej płyty.

Wśród gości znajdziemy między innymi dwa sławne w tych czasach nazwiska, wspomnianych już raperów z Los Angeles, czyli Ice-T i Ice Cube’a którzy udzielili się w kawałku „Last Wordz”. Poza nimi usłyszy znanego z pierwszego albumu Stretcha i jego Live Squad oraz głównego promotora 2Paca za czasów 2Pacalypse Now Shocka G wraz z całym Digital Underground w singlowym kawałku „I Get Around”. Mamy też piosenkarza Dave’a Hollistera oraz powiązanych z Naught By Nature Treach’a który był liderem grupy, oraz jego bliskiego współpracownika Apache’a.

Warstwa muzyczna, nie wyróżnia na tle innych produkcji z tego okresu. O ile na pierwszej płycie mogliśmy mówić, że bity budują klimat, to tutaj tylko go podtrzymują. Nie ma tego „czegoś”, tej ikry, która sprawia, że podkłady nie są tłem a częścią kompozycji. Oprócz Bobby’ego Erwina, który dał na album 3 bity, znajdziemy tam Stretcha i jego grupę, oraz znanych również z 2Pacalypse Now Big D-a The Impossible oraz The Underground Railroad.

Jak więc można podsumować drugi krążek w dyskografii 2Paca? Dobra, solidna produkcja, jednak nie aż tak, żeby wznieść się na poziom poprzedniej płyty. Mamy tu miszmasz treści politycznych i ulicznych, który nie wyszedł tak dobrze jak na pierwszej produkcji. Pojawia się też bardziej uciążliwe, niż na poprzednim krążku, off-beatowanie gospodarza, ale i tak przy tym konkretnym raperze trzeba to odstawić na drugi plan. Ważne jest też to, że to właśnie na tej płycie Pac wykrzyczał głośno swoje wszystkie emocje i na następnych krążkach jest tego zdecydowanie mniej.

Ocena: +7/10

Recenzja napisana dla: pacslife.pl

sobota, 12 grudnia 2009

Dikembe Mutombo czyli człowiek wielki nie tylko ze względu na wzrost

Dikembe Mutombo Mpolondo Mukamba Jean-Jacques Wamutombo znany powszechnie jako Dikembe Mutombo to czterokrotny najlepszy obrońca sezonu, ośmiokrotny uczestnik Meczu Gwiazd oraz zajmujący drugie miejsce w klasyfikacji bloków (tuż za Hakeemem Olajuwonem i przed Kareemem Abdul-Jabbarem) emerytowany już center, pochodzący z Demokratycznej Republiki Konga. Znany jest ze swojego słynnego ruchu palcem, który wykonywał za każdym razem, gdy zablokował rzut przeciwnika. W 2009 roku został najstarszym graczem, który kiedykolwiek grał w NBA. W chwili swojego ostatniego meczu na parkietach ligi, miał 42 lata. Znany fanom koszykówki na całym świecie, uważany za jednego z najlepszych defensorów wszechczasów, zasłynął nie tylko przez wyczyny na boisku, ale i przez działalność charytatywną na terenie swojej ojczyzny.

Dikembe dorastał w trudnych, afrykańskich warunkach w Zaire (ówczesna nazwa Demokratycznej Republiki Konga). Miał dużo szczęścia, bo jak wiadomo jego wzrost (218cm) nie jest niczym niezwykłym w jego rodzinnych stronach. Udało mu się wylecieć do Ameryki i dostać się na uniwersytet Georgetown. Na początku Dikembe poświęcił swój czas na studiowanie medycyny, ale potem legendarny trener John Thompson zmienia jego priorytety i werbuje go do szkolnej drużyny, widząc ogromny talent drzemiący w tym 22-letnim studencie. Razem z nim ciężko pracuje nad jego grą, aż w końcu formuje z niego podkoszową bestię, postrach parkietów NCAA. Mutombo zaliczał widoczny progres z każdym rozegranym sezonem i gdy zgłosił się do draftu w 1991 roku, wiadome było, że znajdzie się w pierwszej piątce wyborów.

Tak też się stało. Dikembe zostaje wybrany z numerem czwartym przez Denver Nuggets i już w pierwszym sezonie udowadnia, że wybór ten nie poszedł na marne. Pokazał się ze strony bardzo dobrego, inteligentnego defensora, który siał postrach swoim wyczuciem, przez które blokowanie rzutów przychodziło mu z niebywałą łatwością. Niestety, dwa znakomite indywidualne sezony afrykańskiego gracza, nie szły w parze z osiągnięciami drużynowymi. Przełom przyniósł sezon 93/94, gdzie „Bryłki” nie tylko awansowały do Playoffs, ale i sprawiły nie lada niespodziankę pokonując w pierwszej rundzie rewelacyjny w sezonie zasadniczym zespół Seattle Supersonics. Po przegranej w pierwszych dwóch meczach, drużyna Dikembe wygrała trzy spotkania z rzędu, pokonując tym samym po niesamowicie zaciętym piątym spotkaniu zespół George’a Karla. Niestety, kolejna emocjonująca seria zakończyła się porażką z Utah Jazz dowodzonymi przez znakomicie rozumiejący się duet Stockton-Malone stosunkiem meczów 3-4.

W następnym sezonie Mutombo otrzymuje swoją pierwszą nagrodę dla najlepszego obrońcy NBA, którą wcześniej, dwa razy sprzed nosa sprzątnął mu Hakeem Olajuwon. Playoffs jednak nie przebiegły po myśli zespołu z Denver, gdzie ulegli w pierwszej rundzie San Antonio Spurs, nie wygrywając ani jednego spotkania. Kolejny rok też przemija pod passą bardzo dobrej indywidualnej gry Afrykańczyka, który notuje swoją najwyższą średnią bloków na mecz w karierze, lecz „Bryłkom” nie udało się uzyskać odpowiedniego bilansu na to, by dostać się do Playoffs.

Po sezonie 95/96 przyszedł czas na zmianę. Dikembe jako wolny agent podpisuje kontrakt z Atlantą Hawks, która w wcześniej dzielnie walczyła w drugiej rundzie Playoffs z Orlando Magic. Razem ze swoim nowym nabytkiem „Jastrzębie” poprawiły swój bilans o 10 zwycięstw i bez problemu awansowały do rozgrywek po sezonowych z drugiego miejsca w Dywizji Centralnej. Dikembe zaś otrzymał swoją drugą w karierze nagrodę dla najlepszego obrońcy. Pozostał zaś bez większego sukcesu w Playoffs. Atlanta uległa w drugiej rundzie znakomitym „Bykom” z Chicago w pięcio-meczowej serii. Następny sezon zapowiadał się równie ciekawie. Mutombo otrzymał drugą z rzędu a trzecią w karierze nagrodę defensywnego gracza roku. Najważniejsza faza rozgrywek skończyła się jednak jeszcze szybciej, ponieważ „Jastrzębie” odpadają w pierwszej rundzie za sprawą Charlotte Hornets.

Dikembe wciąż nie mógł pokonać tej, wydawałoby się magicznej, bariery drugiej rundy. W sezonie 98/99 „Jastrzębie” znowu poległy właśnie na tym etapie rozgrywek. Egzekutorem była drużyna New York Knicks, która wygrała serię sweepem 4-0. W następnym sezonie Mutombo notuje swoją najlepszą średnią zbiórek, lecz to nie pomaga jego drużynie nawet w dojściu do Playoffs.

Sezon 00/01 był przełomem. Dikembe grał bardzo dobrze w barwach swojego klubu, aż tu nagle, właściciele podjęli decyzję o wymienieniu swojego najlepszego defensora. Wybór padł na Philadelphię 76ers i ich, kontuzjowanego wtedy, środkowego Theo Ratliffa, uważanego za „młodszego, gorzej zbierającego Mutombo”. Dikembe świetnie odnalazł się wśród nowych kolegów, stając się drugim liderem drużyny po Allenie Iversonie i zdobywając swoją czwartą nagrodę dla najlepszego obrońcy sezonu, prowadząc drużynę do najlepszego bilansu na wschodzie. Nie można zapomnieć też o trzech innych nagrodach, które dostała organizacja. Allen Iverson został MVP sezonu zasadniczego, Aaron McKie najlepszym rezerwowym a Larry Brown trenerem roku.

Mutombo rozegrał swoje najlepsze Playoffs, będąc członkiem znakomicie funkcjonującego systemu obronnego Sixers, który nie raz ratował drużynie skórę przy słabych występach Iversona i reszty ekipy w ataku. W końcu przeszedł przez tą nieszczęsną drugą rundę dochodząc aż do finałów NBA, gdzie przyszło mu bronić znakomicie dysponowanego w tym czasie Shaquille’a O’Neala. Nawet Dikembe nie mógł sobie z nim poradzić i chociaż ograniczał go jak tylko mógł, to Shaq i tak zdobywał średnio 33 punkty na wysokim procencie rzutów z gry. Philadelphia oddała zwycięstwo klubowi z Los Angeles w pięciu meczach.

Wydawało się, że wszystko będzie dobrze. 76ers stali mocno na nogach w nadziei na dalsze sukcesy. Mutombo podpisał przedłużenie obowiązującej umowy na 5 następnych lat. W sezonie 01/02 nieznacznie spadła jego średnia bloków i prawie o 3 punkty średnia zbiórek. To mocno zaniepokoiło właściciela klubu i po przegranej w pierwszej rundzie Playoffs z Bostonem postanowił wymienić Afrykańskiego centra. Dikembe razem z Mattem Harpringiem powędrował do New Jersey Nets w zamian za skrzydłowego Keitha Van Horna oraz centra Todda MacCulluoha.

Zespół z New Jersey miał pecha. Mutombo złapał dokuczliwą kontuzję, którą ograniczyła jego sezon zasadniczy do jedynie 24 spotkań. Wbrew zaleceniom lekarzy, starał się pomóc swojej drużynie wychodząc z ławki rezerwowych i razem z nią doszedł do drugich w swojej karierze finałów ligi, gdzie Nets ulegli w serii sześciu spotkań San Antonio Spurs. W lecie klub wykupił jego kontrakt, a Dikembe podpisał dwuletnią umowę z New York Knciks. Rozegrał tam 65 meczów na słabszych statystykach niż zwykle a zespół z Nowego Jorku odpadł w pierwszej rundzie Playoffs, po czym wymienił afrykańskiego centra na Jamala Crawforda z Chicago Bulls.

Mutombo zagrzał na dłużej miejsce dopiero w Houston, gdzie przyszedł tego samego lata oddany w wymianie zaaranżowanej przez „Byki”. Przez trzy sezony był solidnym rezerwowym, wsparciem dla Yao Minga, by później powoli odchodzić w głębokie rezerwy i grać epizodycznie. To właśnie w trykocie „Rakiet” prześcignął Kareema Abdul-Jabarra na liście najlepszych blokujących i rozegrał najlepszy mecz, jaki kiedykolwiek rozegrał czterdziestolatek w NBA. To będąc członkiem właśnie tego zespołu stał się najstarszym graczem kroczącym po parkietach ligi.

Jego wielka kariera zakończyła się bardzo niefortunnie. Podczas meczu z Portland Trail-Blazers w 2009 roku, po próbie zdobycia zbiórki, wylądował nienaturalnie na nogę i wykręcił ją w kolanie. Dikembe długo nie podnosił się z parkietu, lekarze zmuszeni byli wynieść go na noszach. Gdy ten w bólu opuszczał boisko, publiczność zgromadzona w Rose Garden wyraziła swój szacunek gromkimi owacjami na stojąco. Kilka dni później Mutombo poinformował wszystkich, że w wieku 42 lat kończy koszykarską karierę.

Poza licznymi osiągnięciami sportowymi, Dikembe od początku swojej kariery angażował się w działalność charytatywną w Afryce a w szczególności w swojej ojczyźnie - Demokratycznej Republice Konga. Zawodnik wielokrotnie mówił z dumą o swoich korzeniach oraz podkreślał, jakie dla niego znaczenie ma to, by jego bracia prowadzili w końcu normalne życie, takie, jakie dane mu było przeżyć w Ameryce. Po kilku latach działania na własną rękę, założył Dikembe Mutombo Foundation, która do dziś prowadzi działania mające na celu poprawę warunków życia w afrykańskich wioskach. Przeznaczyła 29 milionów dolarów na budowę „Biamba Marie Mutombo Hospital”, który, po latach załatwiania formalności i po wielu uporczywych pracach, został otwarty w 2007 roku. W październiku tego roku Dikembe razem z Taco Bell rozpoczął akcję dożywiania biednych rodzin z Afryki. Akcja trwa do dzisiaj i wpłacając jednego dolara przy każdej wizycie w Taco Bell, możecie przyczynić się do polepszenia sytuacji głodującej ludności.

Przedstawiłem Wam w tym artykule sylwetkę Dikembe Mutombo, wielkiego koszykarza, ze znakomitym dorobkiem, uznawanego za jednego z najlepszych obrońców wszechczasów, ale też człowieka, który próbuje zmienić świat i uczynić go lepszym miejscem. Na pewno będziemy pamiętać o jego efektownych blokach w trybuny, przerażonych przeciwnikach wkraczających w pole trzech sekund oraz o nieprzeciętnej grze na tablicach. I chociaż Mutombo nigdy nie był geniuszem w ataku, to graczem kompletnym nie można go nie nazwać. Został okrzyknięty legendą już za czasów jego ostatnich lat gry i na pewno w przyszłości zostanie członkiem Galerii Sław, ale z drugiej strony pozostaje też jednym z wielu wielkich graczy, którym nigdy nie udało się zdobyć mistrzostwa.

Artykuł napisany został na konkurs organizowany przez koszykarski magazyn MVP

środa, 9 grudnia 2009

2Pac - 2Pacalypse Now (Recenzja)


Na długo przed tym jak 2Pac stał się obiektem powszechnego uwielbienia, ulubionym tematem brukowców oraz gościł na pierwszych miejscach list przebojów znany był jako członek grupy Digital Underground. To jej lider - Shock G – wskazał mu dalszą drogę i w pewien sposób załatwił mu kontrakt na wydanie pierwszej solowej płyty, która, jak potem się okazało, otworzyła mu wrota do wielkiej kariery. To tak naprawdę tu zaczyna się historia rapera, który znany jest w wielu różnych kręgach i który uważany jest przez niektórych za najlepszego rapera wszechczasów.

Mowa tu oczywiście o wydanej w 1991 roku płycie „2Pacalypse Now”, która szybko przyćmiła resztę innych płyt wydanych w tym roku, nie przez to, że okazała się w mniemaniu recenzentów genialna a przez to, jakie treści były w niej zawarte. Po raz kolejny rozpoczęła się debata nad szkodliwością społeczną rapu, a sytuacje podsycały incydenty związane bezpośrednio z Paciem i rzeczami, które słuchacze robili pod wpływem jego muzyki. Ostatni raz tak mocne kontrowersje wzbudził chyba tylko utwory „Cop Killer” Ice-T oraz „Fuck Tha Police” N.W.A..

2Pac na płycie pokazuje się ze strony agresywnego, młodego człowieka, rewolucjonisty, który chce zmienić świat, nie zapominając o swoich korzeniach i o życiowych przejściach. Teksty aż tętnią nienawiścią do systemu i szeroko wtedy omawianych problemach czarnych - wszechobecnym rasizmie i brutalności policji. Można by płytę podpiąć pod political-rap ale nie w takim stopniu, co ówczesne produkcje Ice Cube’a czy Public Enemy. Nie można zapomnieć także, o treściach, które podchodzą pod gangsta rap, chodź jest ich trochę mniej niż politycznych wywodów rapera.

Chociaż tematyka tekstów jest raczej jednolita nie możemy narzekać na monotematyczność a tym bardziej nudę. Każdy kawałek jest inny, opowiada o czym innym i stwarza pozór innego klimatu, chociaż tak naprawdę płyta wypada znakomicie jako całość. 2Pac całkiem nieźle prowadzi storytelling w „Soulja’s Story” i „Brenda’s Got A Baby”, wypluwa ciężkie emocje w „I Don’t Give A Fuck” ale pokazuje, też, że całkiem dobrze czuje się w luźniejszych klimatach przy okazji „If My Homies Call” i „Part Time Mutha” ze znakomitym, melodyjnym samplem Stevie’go Wondera. Raper w swoich tekstach wspomina także wpływ na społeczeństwo poprzednich podobnych jemu artystów m.in. wymienioną przeze mnie już grupę Public Enemy.

Jedynym mankamentem w nawijce Shakura jest jego częste, ale nie aż tak rażące w uszy, wypadanie z bitu, które będzie mu towarzyszyć przez całą jego karierę. Wielu może się tu ze mną oczywiście nie zgodzić i prawdą jest, że na tej płycie jest to słyszalne w mniejszym stopniu niż na kolejnych produkcjach, ale dalej jest słyszalne.

Za warstwę muzyczną odpowiadają w głównej mierze producenci z Interscope, lecz nie zabrakło też bliskich znajomych Paca, takich jak Stretch i jego Live Squad oraz lider Digital Underground – Shock G. Bity są charakterystyczne dla epoki, w której album był nagrywany. Surowe, minimalistyczne bity z głębokim basem, które są znakomitym tłem do tego, co artysta chciał przekazać. Odbioru też nie zakłócają goście, których prawie nie uświadczymy na tej płycie. Oprócz podpisanych Stretcha i Angelique (kimkolwiek ona nie jest) w tle usłyszymy też pośród garstki mi nieznanych ludzi m.in. Shocka G i kilka osób z jego formacji.

2Pacalypse Now okazał się, jak już wspominałem, bardzo dobrym albumem na nadanie tępa kariery Tupaca, która potem miała się z hukiem zakończyć. Nie jest to album wybitny, ale na pewno dobry i moim zdaniem jeden z najlepszych, jakie ujrzały światło dzienne w 1991 roku. Agresywne, pełne bolesnej prawdy teksty chodź nie są już aktualne, wciąż skłaniają do refleksji nad pewnymi sprawami i świetnie pokazują rzeczywistość afro-amerykańskiej społeczności przełomu lat 80 i 90. To wszystko w przyzwoitej oprawie muzycznej i z niewielką, ale za to porządną asystą gości.

Ocena -8 (Miałem pewne problemy z podjęciem decyzji. Najpierw chciałem dać płycie +7, lecz później, porównałem ten album do innych i wystawiłem wyższą o stopień (a właściwie o pół) końcową ocenę.)

Recenzja napisana dla: pacslife.pl

Pono Feat. Sokół - To Prawdziwa Wolność Człowieka (Recenzja)


Po dwóch albumach, w których to Sokół był gospodarzem. przyszedł czas na oczekiwaną zmianę miejsc. Płyta „To Prawdziwa Wolność Człowieka” została wydana prawie rok po ukazaniu się na rynku poprzedniego projektu obu panów. Wcześniejsze krążki wzbudziły masę kontrowersji wśród słuchaczy, a singiel „W Aucie” stał się hitem, nie tylko hip-hopowych, list przebojów i podśpiewywali go nawet politycy. Chłopaki kontynuują swój projekt TPWC i wypuszczają trzecią płytę z pod tego znaku. Jak się ona prezentuje?

Nie mniej kontrowersyjnie niż pierwsza część „Teraz Pieniądz W Cenie” a można by nawet powiedzieć, że jeszcze bardziej. Już pierwszy singiel „Nic na siłę” pokazał, że projekt ponownie będzie opierał się na szeroko pojętej elektronice. Nie powiem, że nie obawiałem się o płytę po usłyszeniu tego kawałka. Były to jednak obawy bezpodstawne, ponieważ brzmi tak zdecydowana mniejszość tracków. Co pierwsze rzuca się w uszy, to to, że utrzymana jest w zupełnie innym klimacie niż pierwszy wspólny krążek Sokoła i Pono. Jedno jest pewne – takiego krążka jeszcze nie słyszałem w wykonaniu jakiegokolwiek polskiego rapera. Ciekawe, nowoczesne bity o niecodziennym brzmieniu oraz dużo refrenów z użyciem auto-tune’a, które nienajgorzej budują nastrój płyty.

Artyści jak zwykle maja parę rzeczy do przekazania w swoich tekstach. Usłyszymy tutaj wiele rad, pouczających zwrotek oraz historie wyjęte prosto z ich życiorysu. Nie wiem czy tylko ja mam takie odczucia, ale moim zdaniem raperzy za dużo smęcą o swoim nowym stylu. Wiele razy w tekstach przewija się to, że robią to, co chcą i jak się komuś to nie podoba niech tej płyty po prostu nie słucha. Jakby było to użyte, raz albo dwa nie miałbym z tym problemu. Ale żeby zapełniona tym była cała płyta? Wystarczającą ilość takich zdań usłyszeliśmy na dwóch pierwszych płytach. Przewijało się to przez pierwszą produkcję, gdzie chłopaki jakby przewidzieli, że po jej wydaniu krytycy nie zamilkną, mamy to także na drugim albumie, gdzie raperzy bronili się od zarzutów skierowanych w ich stronę, a teraz znowu na trzecim, gdzie po raz kolejny próbują pokazać, że będą nagrywać to, co będą chcieli. Potwierdzają to oczywiście w czynach dość skrupulatnie, ale, po co o tym aż tyle mówić?

Zauważyłem bardzo dziwną zależność w płytach warszawskiego duetu. Zawsze gospodarz jest na nieco niższym poziomie, niż raper występujący na tytułowym featuringu. W pierwszej części, chociaż Sokół skleił bardzo dobre linijki, Pono pokazał się z jeszcze lepszej strony. Na drugiej płycie zachowany był trochę większy balans. Na tej zaś, Sokół moim zdaniem przyćmił Pona, który nie sprostał zadaniu bycia osobą pierwszoplanową. Bardzo możliwe, że to tylko złudzenie, bo plus minus wychodzi na to, że gdy ktoś nawija więcej, choć proporcje tutaj są dosyć równe, robi to po prostu gorzej i na myśl przychodzi fakt, że ilość jest ważniejsza od jakości.

Gościnne występy na poprzedniej płycie „Ty Przecież Wiesz Co” były zdominowane przez śpiewające w refrenach kobiety. Na tym albumie jest ich o wiele mniej a właściwie, mamy tylko jeden damski refren, w którym udzieliła się Hanna Banaszak. Nie zabrakło też oczywiście wykonawców z bliskiego otoczenia artystów. Usłyszymy tutaj grupy Ko1Fu i Fundację oraz partner Sokoła z grupy WWO Jędkera. Poza nimi na płycie pojawił się Ostry w kawałku „Błędne Koło”, który, jak dla mnie, jest jednym z najlepszych nie tylko na krążku, ale i w całej serii z pod znaku TPWC

Jak więc można podsumować cały album? Bardzo ciekawy, innowacyjny, wprowadzający na rynek powiew świeżości, ale nie aż tak jak pierwsze TPWC. Chłopaki radzą sobie z nawijką całkiem nieźle i pomimo zniesławionych czasownikowych, teksty są całkiem dobrze złożone. Tak jak mówiłem, Sokół wypada nieco lepiej niż kolega a płyta plasuje się za pierwszą a na poziomie zbliżonym do drugiej płyty. Widać, że artyści nie boją się eksperymentować i za to mają u mnie duży plus. Mamy na scenie aż nadto hipokrytów, którzy dorobili się dużych pieniędzy a nadal siedzą pod blokiem wyrażając swoją głęboką nienawiść do policji.

Ocena: 7/10

sobota, 5 grudnia 2009

Historia beefu 2Pac vs. Chino XL

Pierwsza połowa 1996 roku, zapadnie w pamięć słuchaczy rapu jako zdominowana przez konflikty wywołane przez nowego członka Death Row Records - Tupaca Shakura. O ile można dyskutować nad sensem i celem niektórych z nich, nad tym czy artysta miał w swoich sądach rację czy jej nie miał, to niektóre nie są aż tak zawiłe jak inne. Tak też jest z konfliktem z raperem pochodzącym z New Jersey – Chino XL’em. Bardzo mało się o nim mówi nawet w kręgach fanów obydwu raperów, ponieważ po prostu niewiele na ten temat wiadomo. W tym artykule postanowiłem Wam przybliżyć okoliczności wybuchu sporu, oraz jego przebieg.

W kwietniu 1996 roku, Chino XL wydaje płytę „Here To Save You All”, gdzie nie zostawia suchej nitki na przemyśle muzycznym. W jednym z tekstów, dostaje się też 2Pacowi. Chino, który najwidoczniej usłyszał rozpowszechnione przez Wendy Williams plotki o gwałcie na Tupacu w więzieniu, postanowił wpleść to, w jedno ze swoich dwuznacznych porównań: „by this industry I’m trying not to get fucked like 2Pac in jail”[1]. Trudno powiedzieć, czy ten wers miał być atakiem na rapera, który jest w centrum uwagi, w celu auto-promocji czy „tylko” kontrowersyjnym nawiązaniem. Tego raczej się już nie dowiemy. Na płycie pojawiło się jeszcze jedno porównanie traktujące o raperze z Death Row, ale to nie był już żaden z rodzajów ataku.

Jak wszystkim wiadomo Shakur odpowiedział latynoskiemu raperowi krótkim wyzwiskiem w świetnie znanym, owianym zła sławą „Hit ‘Em Up”: „Chino XL, fuck you too”. Czemu nie rozpoczął dłuższej polemiki? Możliwe, że uznał Chino za niewartego większego wysiłku chłystka i po prostu nie poświęcił mu tyle czasu, co innym swoim przeciwnikom. Tak pewnie było i nie ma co się tutaj rozmieniać na drobne i szukać innych przyczyn i dyskutować czy bał się go ze względu na jego umiejętności, bo to mijało by się z celem. Tak jak już pisałem, te fakty są znane wszystkim. Gorzej jednak z późniejszymi ruchami obu stron.

Chino, po wypłynięciu na rynek „Hit ‘Em Up”, jak sam powiedział w wywiadzie, był bardzo wzburzony. I nie chodzi tu o to jedno zdanie. Jak sam mówił, chodziło o wers „My four four make sure all your kids don't grow”. Portorykańczyk, jako ojciec trzech malutkich córeczek wziął sobie te słowa do serca i kilka dni później jako gość w audycji „Wake-Up Show” pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz bezpośrednio odpowiedział na diss 2Paca[2]. Cały kawałek nagrany był w formie freestyle’u, chociaż słychać, że Chino musiał wcześniej mieć przyszykowanych przynajmniej kilka linijek. Zarzucił tam swojemu przeciwnikowi między innymi, udawanie gangstera, po raz kolejny nawiązuje do gwałtu w więzieniu tworząc kilka śmiesznych linijek i porównań, przywołuje strzelaninę z ’94 parodiując refren „Hit ‘Em Up” oraz utwór „Dear Mamma”.

Później sytuacja jakby ucichła. Chino na koncertach wiele razy rapował ten kawałek, dokładał nowe linijki, choć sam mówił na końcu audycji, że żadnego beefu nie ma. W internecie krąży jeszcze inny diss zatytułowany „When Tugz Cry” ale niestety, nie mam większej wiedzy na ten temat[3]. Rzucić się w uszy może tylko to, że liczba nawiązań do rywala jest znikoma. 2Pac natomiast dissował latynoskiego rapera w wywiadach, przekręcając jego ksywkę na „Queen-O XL” oraz nazywając go transwestytą[4]. O kolejnych kawałkach nie było ani widu ani słychu, sytuacja się uspokoiła a wszystko definitywnie zakończyła śmierć Tupaca we wrześniu 1996 roku.

Chino w późniejszych wywiadach mówił, że zawsze szanował Paca i żałuje, że wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło. Twierdził też, że jeszcze przed śmiercią Shakura, spotkał się z nim i oficjalnie załagodził spór. Nagrał też kawałek „Jesus” wydany na singlu „Rise”, w którym, jak to wykonawca braggadacio, nie szczędzi wychwalania swoich umiejętności, ale jednocześnie, w pewien sposób złożył hołd Tupacowi[5]. Kawałek ten był różnie przyjmowany – jedni uważali to za pośmiertną obrazę a inni wręcz przeciwnie. Tylko od was zależy jak zinterpretujecie wers: „Pac died and I cried but I'mma represent it / When it comes to dissing my shit make Makaveli sound like Macarena”. W około rok po śmierci Paca, zostaje zaaranżowany zamach na życie Chino, z którego on sam ledwie uchodzi z życiem. Mówi się, że zamachowcem był jeden z kumpli 2Paca, który nie wiedział, że beef został zakończony. W 2001 roku wychodzi drugi album rapera „I Tyld You So”, a w jednym kawałku Chino kolejny raz powtarza, że załagodził sytuację z 1996: „Squash beef with 'Pac and 'em / Cus I was too busy studying pimping under Ice-T and Freddie Foxxx and 'em”[6]. Teraz Chino unika w wywiadach odpowiedzi na pytania o słynny beef. Słusznie, bo po co cały czas odkopywać przeszłość?

Odnośniki:
[1] http://www.youtube.com/watch?v=G2q7aY-4Yaw – Chino XL – Riiiot (Feat. Ras Kass)
[2] http://www.youtube.com/watch?v=N3EFtkabXmM – Freestyle Chino w „Wake Up Show”
[3] http://www.youtube.com/watch?v=5dZjVTzLZRE - Chino XL – When Thugz Cry
[4] http://www.youtube.com/watch?v=FrCiv3jABJQ – 2Pac dissuje Chino w wywiadzie
[5] http://www.youtube.com/watch?v=zjOY8C83k38 – Chino XL – Lyrical Jesus
[6] http://www.youtube.com/watch?v=eJJZvvTp5bE – Chino XL – Chianardo di Caprio


Artykuł napisany dla: pacslife.pl

niedziela, 8 listopada 2009

Stary, dobry Allen Iverson

Jeszcze jakiś czas temu miałem przygotowany felieton o tym, gdzie powinien, lub też gdzie najprawdopodobniej powędruje Allen Iverson tego lata. Później, kiedy już przeszedł do Grizzlies przerobiłem go i zabawiłem się we wróżbitę, przepowiadając, jego dalszą karierę w Memphis. Oba felietony nie ujrzały światła dziennego, ten, po długiej przerwie od pisania, publikę jako komentarz do jego karygodnego zachowania.

No więc, Allen Iverson zdesperowany gry w jakimkolwiek zespole, poszedł w grać w jednej z najgorszych drużyn ligi, za marne jak dla niego pieniądze. Wybór ten był chyba najgorszym z możliwych nie tylko ze względu na to, że na pewno nie wygra z nim mistrzostwa. Grizzlies mieli wbrew pozorom bardzo dobrze zgrany skład i młodych zawodników, którzy z roku na rok coraz abrziej przypominają All-Starów. Do tego jego dwie ulubione pozycje były już obsadzone, bardzo dobrze rozumiejącym się duetem Conley-Mayo i teraz najlepszym pytaniem było, jak Iverson wpasuje się do składu.

Do pierwszego meczu sezonu zasadniczego nie było wiadomo czy The Answer będzie wychodził w podstawowym składzie. Przez cały okres meczów przedsezonowych leczył kontuzję, która przeciągnęła się jeszcze na trzy pierwsze mecze w sezonie. Przez uraz, a może nawet i nie, swój debiut w Memphis rozpoczął na ławce rezerwowych. Jak na czas gry, zagrał całkiem nieźle, rzucił 11 punktów przy dobrej skuteczności, która jednak na tę liczbę oddanych rzutów nie imponuje. Wszystko było dobrze, aż do czasu pomeczowego wywiadu udzielonego reporterowi telewizji z Sacramento. Na pytanie „Czy masz jeszcze problemy z udem?” AI odpowiedział z nutką złości w głosie „Z udem wszystko w porządku, mam problemy z tyłkiem, bo za dużo przesiaduję na ławce rezerwowych”. Tak więc przedstawienie czas zacząć.

Wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Allen zdawał się zaakceptować wymagania trenera i zarządu. Rozegrał dobry mecz z ławki przeciwko Golden State Warriors i wyszedł w dobrym nastroju na mecz z Lakers. Ale po nim cos się zepsuło. Czyżby nadmiar porażek, które były wkalkulowane w ryzyko przystąpienia do Memphis, okazał się zbyt bolesny? Czy też jego charakterek i ambicja znowu zapanowały nad rozsądkiem? Znowu jest gotów poświecić dobro drużyny dla swoich minut nawet, jeśli prawdą jest, że ta nie gra zbyt dobrze? Musi jednak pamiętać o tym, że trzy miliony to dla Grizzlies na tyle mało, że mogą bez problemu go zwolnić. Choć on zdaje się tego nie zauważać. Nie wystąpił w meczu z Clippers z powodów ważnych spraw rodzinnych. Nawet dzieci w gimnazjum uważają tą wymówkę za mało wiarygodną, gdy piszą lewe usprawiedliwienia. Wszyscy wiemy zresztą jaki był powód.

Iversonowi po prostu nie pasuje jego rola. I jakkolwiek by się z tym krył, widać to na pierwszy rzut oka. Najgorsze jest jednak to, że Allen wybrał sobie najgorszą drużynę, jaką mógł. Gdzie trener jest nastawiony na rozwijanie młodych zawodników, gdzie nie ma praktycznie szans na większe sukcesy i gdzie wtopienie się w zespół jest bardzo trudne. I może nawet prawdą jest to, co sam mówi, że mógłby wychodzić z ławki, gdyby tylko zespół wygrywał. Chociaż myślę, że nawet wtedy, prędzej czy później ubiegałby się o minuty. I teraz musi sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie zaakceptował oferty Miami Heat za praktycznie większe pieniądze, gdzie miałby gwarantowane około 25 minut wychodząc z ławki, w zespole, który ma szanse zajść zdecydowanie dalej.

Jak na razie AI przebywa w swoim domu w Atlancie a Lionel Hollins, trener Grizzlies nie chce szerzej wypowiedzieć się o sprawie. Chodzą słuchy, że Allen z Atlanty może w ogóle nie wrócić, póki trener nie zrobi nic z jego rolą. Ten jednak nie zamierza ustępować i zmieniać swojej wizji tego młodego składu. Jak będzie? Czy zobaczymy jeszcze Allena Iversona w koszulce Niedźwiadków? To się okaże i prawdopodobnie bardzo szybko, bo jest wokół tej sprawy tyle szumu, że pewnie nawet sam zainteresowany nie omieszka się wypowiedzieć w tej sprawie pierwszemu lepszemu dziennikarzowi. Pozostaje tylko czekać i mieć nadzieję, że Iverson przystanie na warunki trenera, bo szkoda by marnował kolejny rok na marudzenie, gdy w następnym może go w NBA już nikt nie zechcieć.

czwartek, 17 września 2009

Rychu Peja zaDYMka

Miały być dwa teksty o czymś zupełnie innym. Ale takiego kontrowersyjnego tematu nie mogę sobie podarować. Rycha nigdy nie lubiłem. Uważam jego rap za monotonny i nudny, bo ileż to można nawijać o tym jak ciężko było w życiu. Może dlatego ostatnie wydawnictwo „Styl Życia G’N.O.J.A.” bardziej podeszło mi do gustu, ze względu na różnorodność tekstów i całkiem dobre bity. Teraz jednak, gdy w TV raz po raz jest krytykowany to i ja muszę dołożyć swoje, odstawiając na bok jego dokonania muzyczne, jakiekolwiek by nie były.

Sytuacja ma się tak. Jakiś 15-latek przepełniony nienawiścią przychodzi na koncert artysty, którego, łagodnie mówiąc, nie ubóstwia. Po kilkunastu minutach zaczyna pokazywać serdecznie środkowy palec Ryśkowi, który z początku nie reaguje. Gdy młodzieniec widzi, że to nie przynosi efektu zaczyna mówić coś w stronę rapera (treść jak dla mnie pozostaje tajemnicą, tak jak tekst Materazzi’ego w stronę Zidane’a,), nie przestając wymachiwać palcem. W końcu, widocznie zniesmaczony Peja, zaczyna wyzywać decydenta toną bluzg. Po tym monologu podgrzewa atmosferę i wysyła psychofanów by doprowadzili do porządku niegrzecznego chłopca. Posłuszni dickriderzy butują hejtera a koncert trwa nadal.

No i przechodzimy do sedna. Co się tam do cholery stało? Czemu hejter przychodzi na koncert nielubianego przez siebie artysty a potem dostaje po mordzie za wyzwiska w jego stronę? Jak do tego doszło, że ochrona nie interweniowała, skoro przecież miała wyraźne prawo ku temu? No dobra nie będę się aż tak rozdrabniał i przedstawię tylko opinię o dwóch głównych stronach, chociaż o szczegółach też powiem.

No to na pierwszy ogień idzie Ryszard. Pomijam to, że był widocznie wstawiony (ekhm…), bo to nie jest przestępstwem. Mógłby nawet być pod wpływem wszystkich znanych specyfików na raz, gdyby tylko pamiętał teksty a show byłoby na przyzwoitym poziomie. Nie wiem jak wy, ale ja uważam 34-letniego mężczyznę za dojrzałego człowieka, który trochę już w życiu przeszedł (a co dopiero Rychu!) i umie zachować się godnie w pewnych sytuacjach zamiast pokazywać swój ukryty instynkt dziecka z piaskownicy. Rozumiem wyzwiska, mnie też mogłoby się to zdarzyć. Ale nic nie tłumaczy napuszczania na w sumie bezbronne dziecko bandy psychofanów, którzy jakby im idol rozkazał to mogliby nawet zabić prezydenta. Honorowy gość, za jakiego podaje się Rysiek, powinien sam zejść ze sceny i przekazać to, co ma mu do powiedzenia. Fakt, tego też nic by nie usprawiedliwiło, ale może trochę zmieniłoby to moją opinię o nim. Ten gest był gorszy od partyzanta Anthony’ego wymierzonego w stronę Jerry’ego Jeffriesa w sławnej burdzie Denver Nuggets z New York Knicks z 2006 roku. Przecież nawet on, sam wymierzył cios. Najlepiej byłoby, gdyby Peja poćwiczył swoje umiejętności freestyle’u na odważnym młodzieniaszku. Mógłby zjechać go tak, że on sam pognałby, czym prędzej do wyjścia. Byłoby to posunięcie z klasą, o ile jechałby według pewnych zasad. Potwierdziłby wyższość nad chłopaczkiem z gimnazjum, nie zniżając się do jego poziomu. No cóż Peja postąpił jak postąpił. I mamy młyn.

Z drugiej strony jednak mamy tego chłopaka. Hejtera, który nie bał się powiedzieć Peji prosto w oczy, co o nim sądzi. Trzeba przyznać, że ma jaja. Posunął się jednak trochę za daleko. Czym innym jest wyrażenie o kimś opinii, a czym innym wyzywanie go i jego dawno zmarłej matki. Takie przynajmniej doszły mnie słuchy, nie wiem czy to prawda. Jeśli tak, przynajmniej w pewnym stopniu można rozgrzeszyć Rycha. Dalej, czym innym są gesty potępienia a czym innym niedojrzałe pokazywanie środkowego palca. Potem taki pobity chłopaczyna biegnie w podskokach do matki na skargę a ona w jeszcze większych podskokach na Policję. Różnica polega na tym, że on ma 15 lat, a Rychu 34.

Skłamałem, nie powiem o szczegółach, bo za mało wiem. Ale wiecie co? Mam nadzieje, że Peja pójdzie siedzieć. Nie, może inaczej. Nikomu nie życzę wiezienia. Ale chcę, żeby wyciągnął wniosek z wyroku, który dostanie. Chcę żeby nauczył się przyjmować krytykę i w końcu zachowywać się jak dorosły człowiek. A ja myślałem, że już się zmienił, po tym, co pokazał na nowo wydanej płycie. Myliłem się. Najbardziej boli mnie to, jak ta sytuacja tworzy obraz raperów w oczach społeczeństwa. Agresja, pijaństwo, nieskończone bluzgi i żadnego konkretnego przekazu. Przez takie wydarzenia utrwala się stereotyp rapera jako agresywnego pijaka, nieudacznika, który wyżywa się w tekstach i na koncertach. Na koniec zacytuję Tedego. „Dzięki Rychu!”.

piątek, 11 września 2009

Hemp Gru - "Droga" (Recenzja)


Chcąc trochę odbiec od sztywnych schematów recenzji, postanowiłem napisać jedyną w swoim rodzaju, ironiczną i uszczypliwą recenzję płyty, która podczas jej słuchania, przynajmniej u mnie, wzbudziła szyderczy śmiech z tekstów w niej zawartych i politowanie dla raperów. Prawdę mówiąc ostatni raz czułem się tak, gdy przesłuchiwałem debiut warszawskiego składu. Hmm, ciekawe dlaczego? Naprawdę nie wiem, lepiej zacznijmy recenzję.

Hemp Gru to grupa niemalże legendarna. Ich debiutancki album „Klucz” znalazł sporą grupę odbiorców i wyniósł zespół na szczyt sławy, ugruntowując jego pozycję na polskiej scenie hip-hopowej. Cała Polska dowiedziała się jak obdarzony ogromnym talentem Wilku prezentuje się poza Molestą oraz jak Bilon dokłada swoje ciężkie zwrotki. Przekazali Polsce masę emocji. Teraz przyszedł czas na kontynuację dzieła. Album „Droga”.

Zacznijmy od najmocniejszego elementu płyty, czyli przekazu płynącego z tekstów. Trzeba przyznać, że chłopaki mogą być tutaj wzorem dla innych. Raperzy mówią tu przede wszystkim o nienawiści do policji, ulicznym życiu, nienawiści do policji, paleniu marihuany na ławce, nienawiści do policji, szacunku dla kolegów z rewiru, nienawiści do policji, trudnym dzieciństwie w biednych, patologicznych rodzinach oraz o nienawiści do policji przy szczególnym włączeniu w to osób zeznających przeciwko nim. Jeden wybrany tekst stanowi przykład doskonałego storytellingu a jeden doskonałego opisu bezlitosnych realiów. Płyta aż emanuje plastycznymi opisami, jakimi pochwalić mogą się tylko wielcy artyści, jakimi na pewno są Wilku i Bilon.

Kolejnym majstersztykiem jest technika składania rymów. Raz za razem słyszymy takie perełki jak „trzy-wszy”, „ma-da” czy „nie-gdzie”. Nie ma tutaj przereklamowanych podwójnych i potrójnych rymów, które tylko służą przełożeniu formy nad treść. Tu liczy się przekaz, o którym zresztą pisałem akapit wyżej. Od czasu do czasu, w tekst wkradną się rymy wewnętrzne, ale to chyba przez przypadek (bo gdzie by Wilku swój przekaz maskować miał!). To wszystko łączy się ze znakomitą umiejętnością rapowania, przez co myślimy, że to bit został zrobiony pod nich a nie oni nagrywali pod niego! Rewelacja! Dołączając do tego same sławy polskiego rapu na featuringach takie jak Żary, Jasiek czy Popek uzyskujemy kompozycję niemal doskonałą!

I na tym koniec. Tak, trzeba powrócić do rzeczywistości, bo zgodzicie się chyba, że nie ma, co już rozmieniać się na drobne. „Droga” to praktycznie taki sam album jak „Klucz”, tyle, że nagrany na lepszych bitach. To właśnie podkłady są jedyną solidną częścią wydawnictwa. Bo cóż można powiedzieć więcej? Artyści nie zaliczyli ani krztyny progresu, przez co ich teksty są monotematyczne, złożone jak wierszyk dla dzieci z podstawówki. Trzeba jednak zauważyć, że chłopaki przez te pięć lat wyszlifowali swoje flow, przez co brzmią nieco lepiej. Nawet wada wymowy Wilka, zdaje się mniej przeszkadzać.

Podsumowując, przeciętna, jeśli nie powiedzieć słaba płyta. Jednak przywołując Alutkę z „Rodziny zastępczej”, może jednak chłopaki nie trafili dobrze w epokę? Gdyby tę płytę znaleziono w jaskini w Lascaux, może bym się nią zachwycał? Możliwe a nawet bardzo prawdopodobne. Ale mamy rok 2009 i takie produkcje są tylko hańbą dla przemysłu fonograficznego i kultury hip-hop w Polsce. Czy jestem hejterem HG? Tak, ale tę recenzję starałem się napisać najobiektywniej jak się da. Ironiczna forma miała tylko podkreślić i przestawić wady grupy w formie hiperboli.

Ocena: -3/10 (Fani muszą wystawić ocenę w skali od 8 do 10 na 10 , bo jak tego nie zrobią to, cytując Wilka „będą jebani do końca życia”. Hejterzy za to mogą spokojnie odjąć dwa punkciki ;))

piątek, 4 września 2009

Jak to było na przestrzeni lat, czyli Melo w roli lidera (Artykuł)

Wiemy, że zespół od czasu draftu 2003 budowany był pod wschodzącą gwiazdę – Carmelo Anthony’ego. To on miał być liderem na kilka a nawet kilkanaście najbliższych lat. Sezon 2003-2004 okazał się przełomowym nie tylko z powodu diametralnej zmiany wizerunku, ale też, dobrania odpowiedniego składu, który na przestrzeni sezonów stawał się coraz bardziej kompletny.

W debiutanckim sezonie Melo miał do pomocy Marcusa Camby’ego, który po poprzednim sezonie okupionym kontuzją, rozegrał przyzwoitą ilość spotkań. Mógł też liczyć na asysty bardzo dobrego rozgrywającego - Andre Millera, sprowadzonego z LA Clippers, a skład znakomicie dopełniali Nene oraz Voshon Lenard – trzeci strzelec drużyny. Z bilansem 43-39 niespodziewanie wskoczyli na ósme miejsce silnej Konferencji Zachodniej tym samym po dziewięciu latach przerwy dostając się do fazy Playoffs. Tam przegrali w pierwszej rundzie, (która później będzie ich przekleństwem) z rewelacyjnymi Timberwolfs 4-1. Był to przełom, ale tak dobrze się zapowiadało, że nie mogło się na tym skończyć.

Kolejnym uzupełnieniem składu był silny skrzydłowy New Jersey Nets - Kenyon Martin. Co prawda jego kontrakt był sporo przepłacony, ale doświadczenie zawodnika który dwa razy grał w finałach oraz jego umiejętności wynagrodziły sowitą cenę. Zmieniono też graczy drugoplanowych. Takim składem Nuggets dwa razy z rzędu odpadali w pierwszej rundzie Playoffs. Wiadome było, że trzeba zrobić bardziej efektowny krok by popchnąć drużynę do przodu. Wybór padł na Allena Iversona.

Rozmowy między działaczami Sixers i Nuggets trwały już od początku sezonu, ale negocjacje przybrały na sile po niechlubnej bójce w Madison Square Garden. Pozbawiona liderów drużyna z Denver, postanowiła postawić wszystko na jedną kartę i pozyskać czterokrotnego króla strzelców NBA. AI bardzo szybko zaaklimatyzował się w drużynie, pierwsze mecze grając w duecie z Earlem Boykinsem tworząc najniższy backcourt w historii ligi. Aż wreszcie po 15 meczach zawieszania powrócił prawowity lider drużyny. Anthony stworzył z Iversonem niespodziewanie zgrany duet, który bez najmniejszych problemów mógł poprowadzić drużynę do Playoffs.

Oczekiwania były duże, tymczasem zespół po raz kolejny odpadł w pierwszej rundzie. W sumie była to przegrana nie z byle kim, bo przecież z mistrzami NBA ale mimo wszystko kibiców spotkało olbrzymie rozczarowanie. W następnym sezonie miało być lepiej. Wrócił kontuzjowany Kenyon Martin – wielki nieobecny poprzedniego sezonu, działacze dokonali kilku wymian mających na celu wzmocnić zespół. Nie udało się. Efektowność to nie to samo, co efektywność, o czym przekonaliśmy się znowu w pierwszej rundzie, gdzie „Bryłki” nie ugrały ani jednego meczu przeciwko LA Lakers. Znów można tłumaczyć zawodników, że byli to przecież finaliści i mistrzowie konferencji wschodniej. Jednak ja tego robić nie będę.

Dlaczego tak się stało? Dlaczego w tak dobrze obsadzonym składzie nie mogliśmy osiągnąć nic więcej jak „tylko” wejście do Playoffs. Była jakaś chemia, ale to nie wystarczyło. Przyczyn jest kilka. Pierwsza to trener George Karl, który nie umiał dobrze ustawić taktyki pod dwóch gwiazdorów i narzucić im pewnych założeń. Wyglądało to mniej więcej tak, że Iverson przetrzymywał piłkę przez 20 sekund a Melo odpalał bezsensowne jumpshoty. Następna sprawa wiąże się z bezpośrednio „The Answerem”. Wiadomo, że AI na boisku tworzy ogromną lukę w obronie. Nie załatał jej ani Steve Blake, ani Athony Carter. Władze były blisko sprowadzenia Delonte Westa, który spełniałby rolę podobną do Erica Snowa w Sixers, jednak niestety nic z tego nie wyszło. Najgorzej było jednak w kwestii zespołowej obrony. Nawet defensor roku roku Marcus Camby nie mógł tu wiele zdziałać. Graczy w ogóle nie interesowała gra pod własnym koszem, skupiali się jedynie na ataku. Z jednej strony potrafili rzucić 168 punktów, a z drugiej oddać 136. Nie sądzicie, że coś było nie tak?

Mamy lato 2008. Klub niespodziewanie oddaje Marcusa Camby’ego, praktycznie za nic, do LA Clippers. Wytłumaczenie było proste – kontrakt Marcusa uniemożliwiał podpisanie umów z innymi graczami. Ruch ten wzbudził wiele kontrowersji i odejście obrońcy roku, było według wielu, gwoździem do trumny i tak słabo spisujących się w defensywie Nuggets. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to część przebudowy zespołu na tej samej podstawie – dostarczyć Carmelo jak najlepszych graczy, chociaż to on był wymieniany jako najbardziej prawdopodobny kandydat do odejścia. Po jakimś czasie jako wolny agent kontrakt z klubem podpisuje Dahntay Jones oraz zachodzi mało ważna wymania z Nowym Jorkiem, której kąskiem był znakomity role-player – Renaldo Balkman. W końcu, po zaledwie dwóch meczach sezonu zasadniczego dochodzi do następnej transakcji, z jednej strony trochę szokującej a z drugiej jednak oczekiwanej. Allen Iverson odszedł do Detroit a Chauncey Billups zasilił szeregi Nuggets.

„Bryłki” w nowym składzie zaliczyły bardzo dobry sezon wygrywając dywizję i po bardzo dobrej grze w Playoffs, doszli do finałów konferencji, gdzie ulegli przyszłym mistrzom – rewelacyjnym Lakersom. Billups wniósł trochę spokoju, Melo nauczył się rzucać. Może nie „nauczył się” a doszlifował słabe elementy ofensywnej gry. Najważniejszym czynnikiem sukcesu była jednak postawa trenera. Karl po tych czterech latach pracy z zespołem zaczął w końcu planować grę, ustalać taktykę oraz zwracać uwagę zawodnikom. Prawdziwą twarz pokazał pod koniec Playoffs, kiedy to znowu stał się tylko widzem zasiadającym w ławce trenerskiem. Nie motywował, nie dawał wskazówek. Prawda jest taka, że przez większość czasu i w Playoffs i w sezonie zasadniczym głównym trenerem był Chauncey Billups.

Jaki jest, więc cel tego artykułu? Zrobiło się trochę podsumowanie ruchów transferowych i ocena gry. Ale puenta jest zupełnie inna. Brzmi ona mniej więcej: „Carmelo Anthony nie nadaje się na lidera, na którego nadzieje mieli Nuggets”. Spójrzmy na wyniki w pierwszych 3 latach gry, kiedy to przewodził drużynie – praktycznie żadne, chociaż grał całkiem nieźle i jednak to on powinien dostać nagrodę debiutanta roku (ale o tym może w innym artykule) to nie mógł osiągnąć nic więcej. Można mu to wybaczyć, przecież był bardzo młodym graczem z krótkim stażem. Gorzej było po przyjściu Iversona, gdy zdawał się grać gorzej niż grał, a sam AI mówił, że przyszedł do Denver grać jako druga opcja a drużynę pozostawił w rękach Carmelo. Dopiero w minionym sezonie nastąpiła zmiana – to Billups był liderem. Melo zszedł na drugi plan, co tylko pomogło drużynie. Powiedzmy sobie szczerze, Melo jest dobrym, w porywach bardzo dobrym zawodnikiem, ale nie nadaje się do bycia liderem takim jak LeBron James. Na pewno przy weteranie, jakim jest „Mr. Big Shot” nabierze trochę więcej doświadczenia i może się zmieni. Widać, że dojrzał. Ale czy aż tak żeby oddawać zespół ponownie w jego ręce?

Felieton napisany dla: nuggets.probasket.pl

środa, 1 lipca 2009

Denver Nuggets - Podsumowanie sezonu 2008/2009 (Artykuł)

Ochłonęliśmy już po finałach ligi zdominowanych przez Lakers oraz przeboleliśmy przegraną z tą drużyną w finale konferencji. Teraz czas zanalizować grę najważniejszych zawodników i zobaczyć, co było naszą mocną stroną a co zaś pięta achillesową. Oto opis dokonań poszczególnych zawodników oraz proponowane przeze mnie oceny ich pracy. Zaczynamy od podstawowej piątki.

Chauncey Billups – Moim zdaniem musimy tutaj ograniczyć te „achy i ochy”, które już dawno posypały się słusznie w jego stronę po tym jak zmienił obliczę drużyny. Lepiej spojrzeć w głąb jego gry i statystyk. Na pierwszy rzut oka nie widzimy nic szczególnego. Siedem asyst oraz siedemnaście punktów meczu. Po raz kolejny życie udowadnia nam, że statystyki to nie wszystko. „Mr. Big Shot” wniósł do drużyny dyscyplinę, której brakowało w poprzednich latach. Stał się drugim trenerem, omawiając podczas przerw taktykę ze swoimi partnerami. Razem z Carmelo poprowadził drużynę do najlepszego w historii drużyny bilansu w sezonie zasadniczym. Wspomniałem o jego statystykach. Chauncey, gdy widzi, że drużyna potrzebuje bodźca, potrafi rzucić grubo ponad trzydzieści punktów i dodatkowo tak konstruować grę, że zespół wybija się z dziesięciopunktowej straty na pięciopunktowe prowadzenie. Oddzielną sprawą są Playoffs. W tym wyjątkowym czasie, wstępuje w niego demon i potrafi bez problemu zaliczać double-double, prowadzić w kategoriach strzeleckich przy szalonych rzutach za trzy punkty. Tak było i w tym sezonie. Za właśnie tą zmianę i ustatkowanie drużyny, za stanie się liderem i mentorem należy mu się ocena 9/10.

Dahntay Jones – Trudno powiedzieć czy to mu należy dziękować za poprawę defensywy zespołu. Ten gość po prostu żyje, by grać w obronie. Trzeba wspomnieć jednak o tym, że chociaż był starterem grał tylko około osiemnastu minut w meczu. Dużo dał zespołowi broniąc na obwodzie, ale przy tym był przeciętnym atakującym. Geogre Karl jednak wszystko dobrze przemyślał i lukę w ataku zapełniał rezerwowy snajper, o którym w dalszej części artykułu. Jedną z wad Dahntaya są jego faule technicznie. Czasem potrafi nieczysto sfaulować, o czym mogliśmy się przekonać w Playoffs. Często jest zbyt agresywny i zacięty by odpuścić łatwe punkty i kończy się to agresywnym zagraniem. Na jaką ocenę zasłużył? Jest bardzo dobrym obrońcą, ale trochę za mało gra by określić go mianem X-Factora na tyłach. Jest kolejnym, mniejszym, elementem układanki, za co należy mu się ocena nie wyższa niż 7/10.

Carmelo Anthony – Od 6 lat centralna postać zespołu, pod którą niejednokrotnie ustalana jest taktyka gry. Jeden z najlepszych strzelców w lidze, wybrany z numerem trzecim w 2003 roku. W tym sezonie zrobił olbrzymi postęp i nie chodzi tu wcale o statystyki. Przy nowym rozgrywającym dojrzał i przestał traktować koszykówkę jako zabawę. Może wydać się to śmieszne, ale nauczył się grać w obronie. Te dwa słowa - Carmelo i obrona - wreszcie mogą iść ze sobą w parze. Dalej oczywiście nie jest prymusem w tej dziedzinie, ale najważniejsze jest to, że jego wkład jest widoczny oraz pozytywnie wpływa na wyniki zespołu. Bardzo dobrze rozumiał się z Chauncey’m i tworzył z nim lepszy duet niż kiedyś z Iversonem. Osiągał około dwadzieścia trzy punkty w meczu, dorzucając około siedmiu zbiórek. Warto wspomnieć, że w tym sezonie wyrównał rekord dotyczący ilości punktów w jednej kwarcie. Rzucił ich aż trzydzieści trzy. Chłopak wciąż się rozwija, rośnie w siłę i umiejętności i jeśli będzie rozwijał się w takim tempie jak w tym sezonie, możemy spodziewać się nowego MVP. Ocena za sezon to 9/10.

Kenyon Martin – Najbardziej niezauważalny, ale najbardziej stabilny element układanki o nazwie „sukces w roku 2009”. Silny skrzydłowy można by powiedzieć, jakich wielu. Jego wkład w grę jest niewidoczny gołym okiem. Ale jednak, gdy się przyjrzymy z bliska to on utrzymuję harmonię w drużynie pomiędzy ofensywą i defensywą. Jest bardzo dobrym obrońcą, ale też, gdy trzeba, potrafi rzucić spore ilości punktów. Bardzo dobrze dogaduje się z Nene, przez co umiejętnie dzielą się rolami w „pomalowanym” oraz gdy trzeba tworzą mur, uniemożliwiający wykonanie dobrego kontrataku. Martin jest typem skrzydłowego lubiącego rzuty z pół-dystansu, przez co razem z centrem konstruowali znakomite akcje inside-outside. Za te wszystkie zasługi, należy mu się ocena 8/10.

Nene – Już przed pierwszymi meczami spadła na niego ogromna odpowiedzialność. Trener oraz fani domagali się przecież od niego, godnego zastąpienia byłego obrońcy roku Marcusa Camby’ego. I paradoksalnie jego odejście poprawiło obronę zespołu. Dziwne, nie? Ale wróćmy do Brazylijczyka. Zagrał najlepszy sezon w swojej karierze notując ponad czternaście punktów na mecz oraz zbierając z tablic średnio około ośmiu piłek. Może nie był tak efektywny w obronie jak jego poprzednik, ale sprawował się całkiem nieźle. Zawiódł tylko w Playoffs, gdzie zagrał tylko dwie dobre serie, odpuszczając batalię w finale konferencji, co w dużym stopniu przyczyniło się do przegranej. Gdyby nie słaba ostatnia runda, dostałby na pewno 8/10, ale w tak kluczowych momentach zawodzić po prostu nie można, więc oceniam go na „jedynie” +7/10.

Ławka rezerwowych to bardzo ciekawa sprawa, ponieważ mieliśmy jedną z najlepszych w lidze. Jej wpływ na wygrane w Playoffs był ogromny – wystarczy zobaczyć, co się działo, gdy albo jeden zawodnik był niezdolny do gry, albo wszyscy zmiennicy grali przeciętnie. Czas zanalizować najważniejsze rezerwowe osobistości. Skala ocen jest oczywiście taka sama jak starterów.

J.R. Smith – Najbardziej trudny do oceny koszykarz w całej drużynie. Z jednej strony potrafi rzucić jedenaście trójek w meczu i być najlepszym strzelcem, ale z drugiej potrafi zejść z boiska ze skutecznością nieprzekraczającą 10%. Jego selekcja rzutów jest okropna, ale często zdarzają się takie dni, że wpada mu wszystko, nawet wymuszone rzuty czy szalone fade-away’e. Padają nawet stwierdzenia, że to od jego gry zależy końcowy wynik. Jak by na to nie patrzeć, jest dobrym wzmocnieniem i jeśli poprawi swoje umiejętności i troszeczkę się ustatkuje, może być nawet mianowany rezerwowym roku o ile nie przeforsuje się za rok do pierwszego składu. Jak na ten sezon ocena -8/10 jest jak najbardziej adekwatna.

Chris Andersen – Birdman to ulubieniec tłumów, które przychodzą oglądać mecze w Pepsi Center. Po dwuletnim zawieszeniu z powodu narkotyków oraz rozegraniu pięciu meczów w barwach New Orleans Hornets, wrócił do klubu, w którym rozpoczynał karierę w lidze. W sezonie 2008/2009 wnosił mnóstwo energii wychodząc z ławki oraz zostawiał na parkiecie wiele sił. Był drugim blokującym zaraz po defensorze roku! Pytanie tylko, co robił prócz widowiskowych bloków, kilku zbiórek i punktów? Praktycznie nic, słabo gra jeden na jeden, więc można rzec, że jest to widowiskowy gracz, który zawsze pomoże drużynie w obronie, parę razy powsadza i porwie tłumy, jeśli gra u siebie. Za to przyznaję mu 7/10.

Linas Kleiza – Może nie był to najlepszy sezon dla utalentowanego Litwina, ale on też był ważną częścią układanki. Grał około dwadzieścia dwie minuty w meczu, zdobywając około dziesięć punktów. Jak widzimy mimo, że grał krótko potrafił nieźle pomóc drużynie wchodząc z ławki. Warto zaznaczyć, że to dopiero czwarty sezon Linasa w NBA i ma sporo czasu żeby się rozwinąć. Ocena za sezon to +6/10.

Anthony Carter – Doświadczony rezerwowy rozgrywający z Hawai solidnie zastępował Chauncey’ego Billupsa. Grał około 23 minuty na spotkanie, był niezłym playmakerem i świetnie rozumiał się z kolegami, co było kluczowe do utrzymania pozycji wszyscy drużynie. Jak wszyscy wiemy, w serii z Lakers popełnił kluczowy błąd przy wprowadzaniu piłki do gry, który odwrócił całą sytuację na boisku. Ale, że każdemu zdarzają się błędy, nie wpłynie to na jego ocenę, którą jest +5/10.

Renaldo Balkman – „Taz” był epizodyczną postacią w tym sezonie. Rzadko wchodził z ławki a w Playoffs jego rola ograniczała się do grania pod koniec wygrywanych dużą przewagą meczów. Należy jednak wspomnieć, że bardzo dobrze zastępował Kenyona Martina na pozycji silnego skrzydłowego, gdy ten nabawił się kontuzji rzucając wtedy około osiemnastu punktów w meczu i całkiem nieźle zbierając. Jaka jest, więc adekwatna ocena? Myślę, że zdecydowanie należy mu się -6/10.

Reszta zawodników, czyli: Jason Hart, Johan Petro oraz Steve Hunter nie robili praktycznie nic poza zasilaniem stawki, gdy drużyna miała za dużo fauli lub pierwsi zmiennicy aktualnie nie mogli grać. Chociaż Johan to dopiero młodziak, o tyle Jason moim zdaniem troszeczkę się zmarnował. Od zawsze jest rezerwowym, ale w innej drużynie mógłby bez problemu być podstawowym rezerwowym. O Hunterze nie wspominam, ponieważ przez cały sezon nękały go przewlekłe kontuzje, przez co mógł tylko podziwiać grę kolegów z drużyny z trybun.

George Karl – I tutaj mamy problem. Jest to trener, który doprowadził aż trzy drużyny do finałów konferencji. Niby ma te dobre bilanse, ale moim zdaniem, Nuggets zasługują na kogoś lepszego. Nie mogę nie wspomnieć o tym, że jeszcze, gdy grali tutaj Iverson i Camby, zawodników nie obchodziły jego uwagi i grali jak chcieli. W tym sezonie sytuacja się odmieniła, ale George wciąż jest słabym taktykiem, o czym świadczą sytuację, w których albo Billups albo Anthony sami ustalali kluczowe akcje meczów. Pytanie tylko, kto by mógł go zastąpić? Młody, ale utalentowany trener czy doświadczony wybitny taktyk? Na to pytanie nie znam odpowiedzi, ponieważ i jedna i druga opcja ma swoje plusy jak i minusy. Mimo wszystko, Karl bardzo dobrze kierował zawodnikami w tym sezonie, chociaż ma kilka wad, to widać, że bardzo dobrze się z nimi rozumie. -8/10.

W tym roku zespół wreszcie zaczął wyglądać jak drużyna. Zawodnicy potrafili kamuflować swoje złe strony, tymi dobrymi. Chauncey wprowadził wreszcie porządek w chaotycznej grze w ataku a motywowani przez niego gracze zaczęli chętniej działać w obronie nie tracąc przy tym drygu do zdobywania wielu punktów. Czego więc brakowało? Motywacji w ostatniej rundzie Playoffs, chyba tylko tego. Były pewne niedoskonałości i w ataku i w obronie, ale one nie grały większej roli, bo żadna drużyna nie jest idealna. Ocena zespołu moim zdaniem nie powinna być ani wyższa, ani niższa niż 8/10.

Z tych analiz wynika, że sezon był udany, nawet bardzo, chociaż ogólne wrażenie zepsuły finały konferencji, o czym pisałem już w moim felietonie. Jest parę elementów, nad którymi trzeba popracować, lecz nie są to tak istotne rzeczy, żeby szaleć w okienku transferowym. Jeśli załatamy te małe dziury, możemy w przeszłym sezonie myśleć o finale NBA… A może nawet o mistrzostwie?

Artykuł napisany dla: nuggets.probasket.pl

piątek, 26 czerwca 2009

Tech N9ne - "Sickology 101" (Recenzja)


Tech N9ne jest znany przede wszystkim ze swojego zwariowanego flow. W jednym kawałku potrafi zmienić tempo nawijki nawet dziesięć razy, przy czym nie zepsuje to jakości tracku, wprost przeciwnie – tylko ja poprawi. Szasta podwójnymi, potrójnymi, wewnętrznymi oraz wielokrotnymi na lewo i prawo zachowując przy tym przekaz, jaki płynie z jego tekstów. Jak prezentuje się jego nowa płyta „Sickology 101” z cyklu „Tech N9ne Collabos”? O tym przeczytacie niżej.

Dawno już żaden album nie porwał mnie tak jak ten, więc odczekałem trochę czasu, by móc wystawić w miarę obiektywną ocenę. „W miarę” to dobre określenie, ponieważ nie można ocenić obiektywnie płyty, którą jarało się prawie dwa tygodnie i z której kilka kawałków gościło w głośnikach kilkanaście razy dziennie. Tak, więc, jeśli uważacie recenzję za przesłodzoną, odejmijcie jeden punkt od oceny.

Co pierwsze rzuca się w oczy a właściwie w uszy? Kawałek tytułowy. Sickology 101 ladies and gentlemen. Moim recenzjom daleko do miana „track-by-track”, ale jednak muszę o nim wspomnieć. Jest to nuta, która mnie po prostu zmiażdżyła. Czemu? Na sukces tego singla, kolaboracji trzech raperów, składa się przede wszystkim to, że każdy zawodnik pokazuje swoją najmocniejszą stronę. Tech N9ne popisuje się swoim niesamowitym flow, Crooked I sypie dozą metafor i przemyca powiew świeżości słonecznego zachodu a Chino sadza na znakomity podkład mocne punchline’y wgniatające w fotel, na którym aktualnie siedzimy. Z czystym sercem mówię, że trudno mi było wybrać rapera, który pojechał najlepiej. Artyści dopełniają się wyśmienicie tworząc idealną harmonię.

No dobra, troszeczkę się rozpisałem. Jak więc prezentuje się reszta z pozostałych 75 minut? Bardzo dobrze, ale nie aż tak dobrze jak kawałek tytułowy. N9ne, chociaż widać, że to on jest tutaj grubą rybą, przyćmiewany jest przez ogromną liczbę gości. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby był przyćmiewany jakością zapodawanych nam linijek, bo w tym naprawdę trudno go przewyższyć. Jest przyćmiewany, bo po prostu jest go za mało. No, ale z drugiej strony, czego wymagać po płycie zatytułowanej „Tech N9ne Collabos”? Poza Messy’m Marvem oraz dwójką asystującą przy openerze nie znajdziemy tu nic ciekawego. Chyba, że ktoś lubi monotonię.

Cóż więc można powiedzieć o samym gospodarzu? Jak zwykle nie zawiódł. Już na wstępie opisywałem jego nieprzeciętne umiejętności wokalne i techniczne. Mógłbym się tylko przyczepić do jednej rzeczy. Płyta utraciła głębie liryczną w stosunku do „Killera” – poprzedniej płyty rapera. Nie mamy tu już głębokich kawałków z przemyśleniami oraz komentarzem rzeczywistości. To jednak można łatwo przemienić w zaletę. Płyta idealnie nadaję się do odstresowania po ciężkim dniu, na imprezę oraz na spokojne wieczory by zabić sąsiadów basami.

Wspomniałem o basach, więc muszę rozwinąć temat. Muzycznie płyta wypada wyśmienicie. Mamy wiele podkładów, które idealnie pasują pod nawijki artystów, chociaż wielu zwolenników klasycznych brzmień może powiedzieć, że już nawet legenda rapu ze środkowego-wschodu idzie w stronę elektroniki i auto-tune’u (użytego w „Blown Away”). Jak to skomentuję? Osobiście nie jestem przeciwnikiem tego rodzaju śpiewu. Auto-tune jest czymś, co w odpowiednich ilościach potrafi oddać nastrój utworu. Bardzo lubię za to elektroniczne bangery i w ostatnim czasie otworzyłem się na tego rodzaju podkłady. Jednak, jeśli ty lubisz bity oparte na jazzowych samplach i orkiestrę symfoniczną w refrenach oraz gardzisz elektroniką – ta płyta nie jest dla ciebie. Przynajmniej w sferze muzycznej.

Teraz trzeba wszystko podsumować i wystawić ocenę końcową. Jest to płyta bardzo dobra i do ideału (jak na te czasy) brakuje jej tylko dobrze wyważonych proporcji. Główna postać jak zwykle nie zawodzi, ale aktorzy grający drugoplanowe role zdają się mówić te same kwestie. Oby następna płyta zapowiedziana na ten rok, była właśnie w tym stopniu lepsza.

Ocena: -9/10

czwartek, 25 czerwca 2009

Maxów Payne'ów Dwóch (Felieton)

Czy zauważyliście, że świat kręci się wokół pieniędzy? Niby nie jest to wielkie odkrycie, ale czasem aż żal serce ściska, gdy widzi się jak kolejny produkt robiony jest tylko dla kolejnych cyfr na koncie. Najgorzej jest jednak wtedy, gdy nowy projekt opierany jest na starym, przy czym ten stary przeszedł już do historii. Tak jest właśnie z nowym Max Payne’m.

Jako zagorzały fan serii, który co wakacje urządza sobie podróż w mroczne, brudne klimaty Nowego Jorku widziane oczami agenta DEA wierzyłem głęboko w sercu, że kiedyś studio Remedey spełni obietnicę zawartą w creditsach i będzie kontynuowało podróż po ciemnościach rozdartego przez emocje Maxa. No, tak. Wszystko pięknie ładnie, kontynuacja zapowiedziana. Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyłem się, że po pięciu latach będę mógł zagrać w nową część serii, ale z drugiej miałem wiele obaw, bo… Zabrał się do tego Rockstar. I to jeszcze oddział z Vancouver. Remedy zajęte jest tworzeniem Alana Wake’a.

Problem w tym, że Rockstar nie wyprodukował tylko i wyłącznie znakomitej serii Grand Theft Auto. Znane jest też z wypuszczenia na rynek także takich bubli, że głowa boli i wstyd o nich mówić. Nie jestem zagorzałym przeciwnikiem wielkich koncernów, mogę wybaczyć parę potknięć. Ale, po co Rockstar po tylu latach wskrzeszałby klasyczną serię? Odpowiedź jest prosta – żeby trzepać na tym kasę. Nie małą kasę, trzeba przyznać.

W tym też nie byłoby nic złego, czasem komercyjność ma swoje dobre strony. Powiedzmy, że takowy człowiek jest perfekcjonistą, więc robi coś najlepiej jak potrafi żeby jak najwięcej zarobić. Niestety, tym razem stało się inaczej. Już pierwsza zapowiedź opiewała kontrowersją. Co nią było? Morda Maxa Payne’a. Tak, trudno uwierzyć, jedna morda wywołała tyle szumu. Nawet nie cała! Tylko jej część. Zarośnięta brodą facjata, która była preludium zapowiedzi o zmianie, którą przeszedł główny bohater. Tyle, że po pierwszym spojrzeniu na nią pomyślałem – „O cholera, toż to Sam Fisher!”. Albo Rockstar postanowił inteligentnie sparodiować Bruce’a Willisa albo po prostu chciał stworzyć kolejnego, nudnego „Big Macho”, jakich miliony w naszym świecie. Ale to dopiero początek.

Po paru miesiącach, kilka dni temu, pojawiły się nowe informacje o grze, której jeszcze nie skreśliłem za wcześniejsze wyczyny producentów. Cały model bohatera tylko uwypuklił przemienienie go na stereotypowego, policjanta po przejściach. Nie wspominając już o tym, że wygląda jakby miał minimum 60 lat i przybyło mu trochę mięśni. Pięknie, po prostu pięknie. Koks po sześćdziesiątce, łysy jak kolano z mordą Sama Fishera. Albo Bruce’a Willisa. Nieważne, ważne jest to, co przeczytałem niżej.

Zaczęło się niewinnie – od potwierdzenia szczegółów na temat tego, że Max, po przeżyciach z drugiej części uzależnił się od środków przeciwbólowych i stoczył się na samo dno. Tu ciekawostka – środki przeciwbólowe to po angielsku painkillers, fonetycznie można to zamienić na Payne-killers. Aluzja? No, ale idziemy dalej. Miejsce akcji to „słoneczne Sao Paulo”. Co?! Sao Paulo?! Słoneczne?! Toż to już w ogóle przegięcie na całej linii. Co to ma być? Bullet time w tropikach? W komiksowych cut-scenkach zobaczymy Bravurę smażącego się pod palmą na plaży? Myślałem, że mnie nagła krew zaleje na miejscu. Zatracić fenomenalnie oddany klimat Nowego Jorku z poprzednich części. Za takie zbrodnie powinno się zamykać studia, które się ich dopuszczą. A ich pomysłodawców wieszać za jaja na latarni.

Podsumowując jesteśmy świadkami upadku kolejnej wielkiej serii. Najgorsze jest to, że przyczyną znowu są pieniądze. Chciwość producentów jest tak wielka, że odbierają projekt oryginalnemu, genialnemu zresztą, producentowi. Mogę się założyć gdyby Rockstar nie wepchał swoich macek w „Trójkę” to kilka lat po wydaniu „Alana Wake’a” gralibyśmy w grę roku. Tym się różni Remedy od twórców serii GTA, że w swoje gry wkłada serce i nie zawsze najważniejsze są pieniądze, czego przykładem może być pierwsza, w rzeczywistości amatorska część Payne’a. Pozostaje tylko czekać na nowe rewelacje i to tylko kwestia miesiąca, gdy dowiemy się, że Max będzie musiał cofnąć się w czasie by uratować swoją rodzinę, po drodze przez przypadek zabijając Sonny’ego Corleone i spotykając na swojej drodze Dartha Maula.

Motywacji brak w wykonaniu Thuggets (Felieton)

Playoffs, playoffs i po playoffs. Przynajmniej jak dla Nuggets. Czy były godnym przypieczętowaniem znakomitego sezonu? Na moje usta ciśnie się odpowiedź – nie! Nie to, że wymagam za dużo, nie to, że nie umiem dobrze ocenić szans drużyn. Po prostu, finał konferencji był niczym ostatnia trefna karta, która sypie wszystkie inne podczas budowania domku. Ale od początku.

Weszliśmy do playoffs, ten fakt akurat nikogo chyba nie dziwi, bo wchodzimy do nich regularnie od 5 lat. Cieszyć może bilans sezonu zasadniczego, który dał nam drugie miejsce na zachodzie. Należy się, więc cofnąć jeszcze wcześniej, żeby zobaczyć, co było przyczyną tak dobrego startu. Cudotwórcą okazał się doświadczony, były gracz drużyny. Tak, tak. Mowa o Billupsie. Ale zaraz, zaraz. Czy ten krytykowany teraz Iverson grał źle? Nie! Po prostu grał inaczej. Jego inność sprawiała, że drużyna także była inna. Teraz mamy inną inność i wszyscy są zadowoleni.

No to jesteśmy już w tej pierwszej rundzie, ale już zaczynają się spekulacje czy „Wielki CP3” nie rozmiecie tej „słabej, niezgranej drużynki z Denver”. Fani Szerszeni zacierali ręce, wiedzieli, że nie będzie łatwo, ale stawiali na to, że szybko przejdą dalej. Jak było? Już w pierwszym meczu „Bryki” pokazały, że drużyna z Nowego Orleanu może się, co najwyżej ubiegać o tytuł „pszczółek” niż „szerszeni”. Sam Billups „onieśmielił” przeciwników ośmioma trójkami. Po tym meczu wielu ludzi zmieniło zdanie i było wiadome, że drużyna z Denver nie chce po raz kolejny odpaść w pierwszej rundzie PO. Krytycy chwalili nawet Carmelo, któremu jako jedynemu w pewnym stopniu został we krwi syndrom „starego Denver”. Cała seria przebiegała pod dyktando Nuggets, przegrali tylko jeden mecz a jeden wygrali aż 58 punktami wyrównując rekord najwyższej wygranej w Playoffs ustanowiony przez Minneapolis Lakers 53 lata temu.

Półfinały zaczęły się ponownym skamleniem, że tym razem nie damy rady „boskiemu Dirkowi” i „najlepszemu rozgrywającemu NBA Jasonowi Kiddowi”. Jednak większość umiała spojrzeć na sprawę obiektywnie i stawiała nas o szczebel wyżej niż drużynę z Teksasu. Jak wyszło? Po dwóch pierwszych meczach miałem wrażenie, że po japońsku – jako tako. Nuggets nie wykorzystywali nieskuteczności przeciwników, nie mogli odskoczyć tak jak powinni w takiej sytuacji. Dobre w tym jest (tylko/aż) to, że wynieśliśmy z Pepsi Center dwie wygrane. W kolejnym meczu powtarzaliśmy błędy. Co nas uratowało? Melo, a właściwie jego game winner. „Boski Dirk” zdołał poprowadzić swoja drużynę tylko do jednej wygranej w serii. Nuggets na haju.

W końcu! Po tylu latach doszliśmy do Finału Konferencji! Yabadabadu! Znowu na forach słychać (widać) ahy i ohy. Tyle że tym razem, zbierają się one nad Denver. Bo przecież, taka drużyna bez problemu pokona Lakers, którzy są chyba w najsłabszej formie od dwóch lat. No jak można przegrać z Rockets bez Yao i T-Maca! No jak!? Chociaż niektórzy mieli obawy, przypuszczenia, że ta dobra gra kiedyś musi się skończyć. Mieli rację. Pierwsze cztery mecze były tym, czego oczekujemy po koszykówce. Twarda, fizyczna gra, determinacja, poświęcenie. Nawet chory Melo, zdecydował się grać. Wszystko jednak ma swój koniec. Dwa następne mecze były jednostronne. Nuggets powrócili to swojego luźnego stylu gry i przegrali z kretesem. Ten krestes wcale nie nazywał się Los Angeles Lakers, tylko… Brak ambicji?!

Tak! Jak można z meczu na mecz stać się inną drużyną? Powrócić do poziomu, który był prezentowany za Iversona. Ba, sam Billups upodobnił się do swego poprzednika, z którym był niejednokrotnie porównywany. Głupie rzuty z ręka przeciwnika przed oczami to nie to, czego od niego wymagali. J.R.? Jaki J.R.?! To że mu się przyfarciło od czasu do czasu nie znaczy że ma kontynuować serię pudeł i schodzić do szatni z bilansem 4-18 za dwa i 1-11 za trzy. Litości. Melo? Albo grypa żołądkowa zżarła mu trochę umiejętności albo znów się nastukał jak za starych, dobrych czasów. Cegły mało co kosza nie urwały. Kenyon jako jedyny zagrał solidną serię, nie był geniuszem, ale przynajmniej się starał. Nene to już w ogóle tragedia. Po dwóch świetnych meczach z Dallas zaczął faulować i w konsekwencji wylatywać z boiska. Jeden mecz na poziomie. Ten z double-double.

W ogóle miałem takie wrażenie, że oglądam zupełnie inną drużynę. Inną niż Nuggets z Playoffs, inną niż Nuggets z sezonu zasadniczego, inną niż Nuggets z Iversonem. Widziałem drużynę, która grała jakby to był zwykły mecz na boisku przed blokiem. Jakby to był niczego nie warty mecz streetballu jakich wiele. Gracze wyszli na boisko jakby im w ogóle nie zależało na finale, jakby wejście do finału konferencji było mistrzostwem NBA. To już chyba byłoby lepiej gdyby Iverson wyszedł na parkiet. Rzuciłby te 50 punktów tylko dlatego, że chciałby w końcu zdobyć mistrzowski pierścień.

Czy brak motywacji był główna przyczyną porażki? Zaryzykuje stwierdzenie, że tak, chociaż jest jeszcze jedna. Jest gruba. Ma na imię George. A na nazwisko ma Karl. I broń Boże nie skreślam go za tuszę. To właśnie trener powinien motywować, powinien napędzać. A on sobie siedział na ławeczce ciesząc się w duchu, że za dwa dni pojedzie sobie na ryby. Taktyk od siedmiu boleści. Jeśli właściciele klubu nie zdecydują się na zmianę na ławce trenerskiej, to nie widzę przyszłości dla tego klubu. A widzę duży potencjał. Zresztą widziałem już w 2003 roku, gdy do klubu przyszedł Anthony. Karl tego potencjału nie wykorzystał. Jemu już dziękujemy.

Go Nuggets! Beat LA… In 2009-2010 season.

Felieton napisany dla: nuggets.probasket.pl