sobota, 9 listopada 2013

Eminem - The Marshall Mathers LP 2 (Recenzja)


Moje nastawienie do rapu Eminema nieustannie ewoluowało w nieuchronnym procesie zbliżania się do śmierci eufemistycznie nazywanym dorastaniem. W podstawówce jako dziecko Radia Eska uważałem go za jednego z najlepszych raperów, znając może z 4 single, które pojawiały się często na rotacji. Potem jako prawilny słuchacz Death Row i ulicznych, hardcorowych raperów z QB wyśmiewałem jego pajacowanie, dyskredytując każdy jego skill, nie dopuszczając do siebie argumentów jego zwolenników. Jednak człowiek musi kiedyś zmądrzeć i wyrywa się z kręgów zamkniętych głów i wyrabia sobie własne zdanie. Można powiedzieć że moje podejście zatoczyło koło, bo Slim Shady jest teraz w moim mniemaniu najlepszych technikiem jaki stanął przed mikrofonem, kompletnym raperem, co najmniej top 5 dead or alive.

Eminem jest też tym mc, który z niemałym sukcesem mógłby kandydować do tytułu rapera z najlepszą dyskografią. Oczywistym jest fakt, że „Encore” to prawdopodobnie najgorszy album w historii stworzony przez świetnego rapera (o prym bije się z płytą jego zacnego skądinąd adwersarza Canibusa - „C True Hollywood Stories”), ale nawet Jay-Z miał swoje wpadki, Kanye nagrał „808’s and Heartbreak” a Nas też swoje za paznokciami ma. „The Slim Shady LP” to mocno undergroundowe jeszcze wypłynięcie młodego, głodnego sławy i sukcesu battle rappera z Detroit na szerokie wody, dzięki któremu biały chudzielec z utlenionymi włosami zwrócił na siebie uwagę nie tylko szerszej publiczności, która potem nakręcała mu wyniki sprzedaży, ale także wielu hip-hopowych głów. Jak myślicie, czemu każdy raper, którego zapytasz o to z kim nie chciałby mieć beefu, wymienia właśnie Eminema? „The Marshall Mathers LP” to bardziej wszechstronna, bardziej mainstreamowa wersja poprzedniczki, niemal jednogłośnie uważana za jego największe dokonanie w karierze. „The Eminem Show”, to krążek zamykający primetime Slima, zawierający mnóstwo pamiętnych i najbardziej charakterystycznych rzeczy spod jego znaku. „Relapse”? Bardzo dobra lirycznie pozycja, nieco zepsuta przez monotonną produkcję i denerwujące akcentowanie, którego nawet sam gospodarz wybaczyć sobie do dzisiaj nie może. Na „Recovery” Em porzucił akcenty na rzecz nie mniej denerwującego darcia mordy w każdym tracku, ale był to powrót do najwyższej stricte raperskiej formy. Z jednej strony bardziej introspektywny, zmiękczony album a z drugiej dalej posiadający tracki typu „Cold Wind Blows”, „On Fire” czy „Untitled”, które pokazały że z białasem nadal trzeba się liczyć. Na Bad Meets Evil z Royce’em, mamy za to powrót starego, dobrego Eminema z czasów „The Slim Shady LP”, choć nutkę „Recovery” przy tracku „Lighters” też dało się odczuć.

W tym roku Shady przemalował z powrotem włosy na blond i zapowiedział wydanie sequela do swojej najlepszej płyty. Single dawały nieco sprzeczne informacje. „Survival” na agresywnym, rockowym bicie mistrza Khalila to Em at his best. Numer poskładany na wzorowym poziomie, sporo punchy, gier słownych „To the side of a pump / 0 to 60 hop in and gun it, like G-Unit without the hyphen, I'm hyping em up”, mimo dość agresywnej nawijki, nie drze mordy już tak denerwująco jak na „Recovery”. „Berzerk” to konceptowy powrót do ery Beastie Boys, który mimo nieco kującego w uszy bitu, znów pokazuje że Em nie zamierza brać jeńców. Pojawiają się jednak w pewnym miejscu akcenty i nutka pajacowania rodem z „Encore”. Niemniej jednak, kolejny singiel - „Rap God”, uderzył w rapgrę z taką siłą, że chyba tylko zwrotka Kendricka z „Control” miała taki hype w tym roku. Em rapuje tam chyba każdym możliwym flow, rymując przy tym niesamowite ilości sylab, dodając do tego mniej lub bardziej wyszukane wordplay’e „But for me to rap like a computer must be in my genes, I got a laptop in my back pocket”. Wrażenie numeru idealnego psują tylko niezbyt dobrze wykonany syntetyczny bit i niepotrzebne streszczenie konfliktu między Ray J’em i Fabolousem, na który przecież większość z nas miało wyłożoną faję.

I tak dobrze nastawiony na album kilka tygodni później dostałem „Monster” z okropnym hookiem Rihanny i cukierkowatym, kiczowatym bitem Frequency’ego (którzy przecież produkował naprawdę dobre bity dla m.in. Slaughterhouse) rodem z płyt Katy Perry. Wiem, radioplay musi się zgadzać, ale założę się że Em zdobyłby platynę bez ani jednego radio friendly single, dissując wszystkie stacje i wszystkie sklepy dystrybuujące muzykę. Powiem więcej, dawny Eminem dissowałby tego dzisiejszego za takie numery. Ale, jak na ironię, nawet na tym tracku Shady rapowo morduje konkurencję.

Jak więc prezentuje się całość? Raper z Detroit dał nam pewnego rodzaju przekrój swojej kariery. Na płycie znalazły się numery, które bardzo łatwo można by przypisać konkretnym pozycjom w jego dyskografii. Czy to brzmieniowo, czy to tematycznie. A to wszystko na bardzo wysokim poziomie. Cóż więcej mówić, Em did it again. Przez cały album udowadnia, że mimo zbicia milionów na muzyce, mimo ogromnej rozpoznawalności na całym świecie, wciąż jest tym głodnym mc, wynoszącym każdy element rapowego rzemiosła na piedestał.

Mamy tu typowe dla Shady’ego przeplatanie bardziej ambitnych i głębszych numerów z szowinistycznymi i humorystycznymi braggami. Znakomity sequel jednego z najbardziej rozpoznawalnych hitów rapera - „Stan” pt. „Bad Guy”, który z nienagannie napisanego storytellingu zmienia się w swego rodzaju konfrontację z własnym sumieniem, „Legacy”, kolejny highlight płyty, który po raz kolejny i z trochę z innej perspektywy opisuje trudności młodego Marshalla w życiu społecznym oraz tego jak jego talent pomógł mu je przezwyciężyć i jak na sam koniec jest dumny z tego, że jest inny niż wszyscy. Warto dodać, że wszystkie trzy zwrotki stworzone są na jednej strukturze rymowej (oczywiście nie muszę mówić że struktury wewnętrzne też są obecne). Em zmienia też trochę front ataków gdy rapuje o swoim dzieciństwie, przepraszając matkę w pięknym, chwytającym za serce utworze „Headlights”. Przez całą płytę dostaje się za to ojcu, jest nawet kawałek specjalnie mu poświęcony - „Rhyme & Reason”. „Evil Twin” to bardzo udany powrót mrocznego alter-ego rapera, hołd dla miasta Em zawiera w pokrętnym „So Far”, a ballada „Stronger Than I Was” miała chyba być nawiązaniem do „Hailie’s Song”, ale wycie M&Ma jest tak nieznośne, że nawet bardzo dobra zwrotka pod koniec nie potrafiła uratować tego kawałka w moich oczach. Jest też bardzo dobrze napisane „Love Game” gdzie zarówno gospodarz jak i gość – Kendrick Lamar wypluwają bardzo zabawne, techniczne zwrotki. O technice zresztą nie będę więcej mówił. Popatrzcie tylko na to:

Still in my skulls a vacant, empty void
Been using it more as a bin for storage
Take some inventory, in this gorge there's a Ford engine, door hinge
Syringe, an orange, an extension cord, and a Ninja sword
Not to mention four lynch pins and a stringent stored
Ironing board a bench a wrench or winch and an attention whore

Eminem takie konstrukcje rzuca niemal na każdym kroku. Tylko na tym albumie rymuje więcej sylab niż większość raperów przez całe swoje kariery. Do tego łączy to ze swoim typowym Eminemowym flow, do którego równać się może się bardzo niewielu raperów. Co jeszcze cieszy, Em jest w najlepszej formie wokalnej od „The Eminem Show”. Swoboda operowania głosem wreszcie jest tym czego od niego oczekiwałem. Nawet jak podnosi głos, brzmi to świetnie a akcenty nie denerwują i służą podkreśleniu specyficznych zabiegów. Krótko mówiąc, Slim Shady is rappin his ass off i każdy fan rapu, powinien docenić jego warsztat. Jednakże, może tak jak ja mieć mieszane uczucia bo…

…album to nie tylko rap, ale też produkcja. Slim mimo, że nigdy nie miał jakiegoś wybitnego ucha do bitów to zawsze jego płyty wyprodukowane były co najmniej OK. Ja np. nigdy nie rozumiałem narzekań nawet na warstwę muzyczną „Recovery”. Co prawda, niektóre podkłady rzeczywiście były nieco cukierkowate, ale większość trzymała bardzo wysoki poziom. Just Blaze dał bomby w postaci „Cold Wind Blows” i „No Love”, Khalil świetnie poradził sobie w „Talkin’ To Myself” i „Won’t Back Down” a inni producenci bardzo sprawnie trzymali się konceptu albumu. „Relapse” było nieco monotonne, ale brzmienie wypracowane przez Dr. Dre nieco je ratowało. Tej płyty pod względem muzycznym niestety nic nie uratuje.

Rozumiem zamysł Eminema. Rozumiem jaki klimat chciał stworzyć. Surowe bity z bębnami na pierwszym planie i prostym samplem lub pianinkiem w tle. Niestety, mamy 2013 rok i jak na tę epokę podkłady wypadają bardzo mizernie w starciu z innymi mainstreamowymi produkcjami. „Yeezus” wyznaczył nowy poziom minimalizmu a i „Magna Carta… Holy Grail” zdaje się być o wiele lepiej wyprodukowana bo ma MOMENTY. A produkcja na MMLP2 nie ma ani jednego. Nurtuje przede wszystkim fakt, że Eminem ma wszystkie możliwości ku temu żeby otoczyć się najlepszymi producentami w rapgrze,. Zamiast tego otacza się jedynie swoimi yes manami, którzy ugrzęźli na jego knadze tak bardzo, że nie są w stanie powiedzieć mu złego słowa. Jest tylu raperów, których ratują wyłącznie dobre podkłady. Wyobrażacie sobie Ema na takich podkładach? No właśnie, parafrazując samego rapera „picture that, now draw a circle around it and put a line through it, slut”. Czy albumu mimo wszystko da się słuchać? Oczywiście. Muzyka na albumie jest znośna a Eminem swoją błyskotliwością ratuje nawet taki bit jak w „Asshole” znienawidzonego przez wielu Alexa da Kida. Znajdą się też bity, które są naprawdę OK. Wspomniany DJ Khalil dał najlepszy podkład na płycie, mimo że do jego najlepszych mu bardzo daleko, Emile dał niezły bit do „Legacy” a Rubinowi udało się stworzyć fajny klimat dwóch numerów.

Płyta kuleje też jeśli chodzi o refreny. W większości okropnie zaśpiewane, zajeżdżające popem hooki, potrafią zepsuć nawet najlepszy numer na płycie, czyli wielokrotnie już wspominane „Legacy”. Ale ostatnio naszła mnie następująca myśl. Może naprawdę Eminem nie rzucił singla „Monster” żeby podbić wyniki sprzedaży? Może mówi całkiem serio, że Rihanna jest wyśmienitą wokalistką? To wyjaśniałoby jego całkowity brak słuchu i zatrudnienie innych paździerzowych gości na refreny. Polina? Really? O Skylar Grey nawet nie wspomnę, bo nawet na „Welcome to: Our House” do którego pasowała jak „two dicks and no bitch” nie zaśpiewała tak okropnie jak tutaj. Najlepiej spisała się Liz Rodriguez w „Survival” i niejaka Sia w „Beautiful Pain” z wersji deluxe albumu. Ogólnie odniosłem wrażenie, że i hooki i bity na deluxe edition są nieco lepsze. Refreny Eminema są… takie jak zawsze. Eminem nigdy nie był dobrym wokalistą. Bywał znośny, bywał okropny. Tutaj usłyszymy go w obu wersjach.

Cóż więc mi zostaje na koniec? Po pierwsze, stwierdzić, że Eminem dalej morduje każdego majka, przy którym dane jest mu stanąć, dalej liczy się w dyskusji, która miałaby wyłonić najlepszego rapera wszech czasów i dalej najprawdopodobniej będzie stał na szczycie rapgry, pomimo głosów rapowych ignorantów, którzy w sumie od początku powtarzają „Em się sprzedau, to jusz nie prawdziwy hib hob”. Płyta z jego strony jest niemalże idealna (jeśli nie liczyć wpadki w „Stronger Than I Was”). Z drugiej strony trzeba stwierdzić, że Em coraz bardziej traci słuch, bity na płycie są bardzo przeciętne a okropne refreny niszczą ją jeszcze bardziej. Mimo wszystko dam jej 4, bo jestem wielkim fanem rappity, rappity, lyrical miracle spiritual rap i mi osobiście te wady aż tak bardzo nie przeszkadzają. Ale nie zdziwiłbym się gdyby ktoś całkowicie zniechęcił się do albumu właśnie przez nie.