piątek, 19 lutego 2010

No trades = same problems

Połowa sezonu już za nami. Zamknięcie okienka transferowego nastąpiło wczoraj o godzinie 19 czasu polskiego. Emocje związane z Weekendem Gwiazd już dawno za nami, a więc możemy przystąpić do analiz pewnych faktów, ponarzekamy sobie, jak to mamy w zwyczaju i będziemy znowu pokusimy się o opisanie alternatywnej rzeczywistości. Ta, już zaczynam o sobie pisać w liczbie mnogiej. Co te felietony ze mnie robią...

Zacznijmy od tego, że Denver Nuggets nie dokonali wczoraj żadnych wzmocnień, co jest bardzo dziwne ze względu na sytuację, którą opiszę w jednym z kolejnych podpunktów. Było kilka plotek o wymianach, jakie miałyby zajść, podobno zarząd myślał też o kilku wolnych agentach. Nic z tego jednak nie wyszło i na Playoffs idziemy z takim składem, jaki zaczynał te rozgrywki.

Po kilku pracowitych dniach, wreszcie mogłem oglądnąć jakiś mecz (przestawienie się na tryb nocny nie jest wcale takie łatwe), ale z drugiej strony, zawaliłem przez to umówione spotkanie ze znajomymi. Cóż, coś kosztem czegoś, prawda? Ale do rzeczy. Oglądnąłem pierwszy od dłuższego już czasu mecz Denver Nuggets i to nie z byle kim, bo przecież z liderami konferencji wschodniej – Cleveland Cavaliers. Aż boje się, co by było gdybym nie wszedł na terminarz 10 minut przed rozpoczęciem spotkania. Pewnie poszedłbym spać w ogóle o tym meczu nie wiedząc. Takie właśnie jest życie po Weekendzie Gwiazd.

Jako kibic „Bryłek” byłem bardzo zadowolony z wyniku pierwszej kwarty. Przycisnęliśmy „Kawalerzystów” w obronie pozwalając rzucić im tylko 21 punktów, przy czym rzuciliśmy jednej z najlepszych defensyw w lidze aż 31. Martwiła mnie jedynie postawa Melo, który grał jakby zamiast piłki w rękach trzymał cegłę, która ma łamać koszę a nie do nich wpadać. Potem jednak okazało się, że jakiekolwiek powody do obaw były po prostu tworem mojej wyobraźni. Prawdziwy mecz zaczął się w drugiej połowie, kiedy to liderzy (a właściwie lider i najlepszy strzelec [tak, będę uparty]) wzięli się do roboty po fatalnej pierwszej części spotkania. Tutaj gospodarze narzucili swoje tępo rozgrywki i rozbili „Bryłki” 12 punktami w trzeciej kwarcie. Emocjonująca czwarta kwarta przeszła potem w emocjonującą dogrywkę, w której Carmelo oddał na dwie sekundy przed końcem decydujący o zwycięstwie rzut. Był to jeden z najlepszych meczów, jakie dane było mi oglądać w tym sezonie.

Czas zająć się sprawą mniej przyjemną niż opisywanie wygranej – opisywanie składu, pewne podsumowania i prognozy na Playoffs – bo do tego ciągle dążymy. Zacznę od największego problemu Nuggets, czyli wysokich. Za każdym razem, gdy we wczorajszym meczu Shaq zdobywał punkty, łapałem się za głowę. Czemu, kiedy mieliśmy możliwość sprowadzenia jakiegoś centra, który umie bronić, nie zrobiliśmy tego? Brakuje nam centymetrów i to jest oczywiste. Ja wiem – Shaq to Shaq. Tłusty, masywny i silny potwór, który wciąż może rozstawiać większość centrów po kątach. Jednakże trener, który dysponuje dobrym, wysokim środkowym (czytaj Phil Jackson – LA Lakers – Pau Gasol) może bez problemu ustawić pod niego grę i wtedy nasza obrona pomalowanego będzie przupominała jak szwajcarski ser. Tu nie ma zmiłuj. Chociaż mamy Martina, który gra jeden z najlepszych sezonów w karierze i jest bardzo dobrym, twardym, nieustępliwym obrońcą, to wciąż brakuje mu trochę wzrostu. Nene to raczej gracz skierowany na ofensywę – Top 3 centrów w lidze moim zdaniem – genialna praca nóg, zakres ruchów i siła, którą potrafi wykorzystać. W defensywie jest solidny – ale takie coś nam nie wystarczy. O Birdmanie nie wspomnę, bo to w sumie – jak Runner zauważył – taka maskotka klubu, która w defensywie jedyne co potrafi to blokować z pomocy. Shaq wczoraj robił z nim, co chciał. To już Gortat go lepiej krył. Nie ważne. Ważne jest to, że tej dziury nie załataliśmy. O ile sprowadzenie Bena Wallace’a od początku wydawało się nieprawdopodobne, to powrót Marcusa był całkiem realny. I wiem, że on też nie jest wybitnym obrońcą 1-on-1, wiem, że jego specjalizacją są zbiórki i bloki z pomocy. Ale mówi się - lepszy rydz niż nic. Pamiętam pierwszą rundę Playoffs 2008, pamiętam, że Gasol robił z niego raczej Michaela Olowokandi’ego niż defensora roku. Ale wtedy też była to zupełnie inna drużyna. Drużyna, która kompletnie nie posiadała obrony na obwodzie (chyba, że ktoś nazwie Iversona świetnym defensorem ze względu na przechwyty) a Camby nie miał dobrze dostosowanych do gry obronnej partnerów. Wiecie, jeśli ustawia się Martina żeby krył Brytana na obwodzie i zostawia się drugiego wysokiego w pomalowanym razem z Anthonym, to katastrofa jest blisko. Ten zespół zdecydowanie zasługiwał na nazwę „Enver Nuggets” bez D jak Defense.

Jednak przy wymianie ujawnił się kolejny problem – w zamian za Camby’ego Clippers pewnie chcieliby chcieli by J.R.’a Smitha. Już mi się gęba cieszyła, że nie będę musiał oglądać z kolei jego gęby, której wyraz mówił „yyyy… a rzucę sobie”. Wymiana nie doszła do skutku, ale problem pozostał. Wiem, Earl jest dobrym snajperem. Ale każdy ma czasem takie dni, kiedy wszystko wpada, on też. Za to, gdy ich nie ma, to Nuggets tracą około 10 pozycji w ataku przez jego szalone rzuty z trzema obrońcami obok niego. W sumie, gdybyśmy go stracili, mielibyśmy małą lukę na pozycji SG. Ale mamy przecież Arrona Afflalo, który pokazał się bardzo dobrej strony w pierwszej połowie sezonu, a muszę przyznać szczerze, ż sam na początku w niego nie wierzyłem. Jest niezłym obwodowym obrońcą, choć nie aż tak twardym jak Danthay Jones, to ma o wiele większe możliwości ofensywne. Gdyby stało się tak, że Smith zostałby wymieniony, można byłoby zamaskować brak back-up SG na dwa sposoby:

-Grać więcej duetem Billups-Lawson, który jest zabójczy dla przeciwnych drużyn, szczególnie ze względu na szybkość.

-Melo mógłby więcej grać na dwójce dając więcej minut gry innym niskim skrzydłowym w drużynie. Takie ustawienie ułatwiłoby tworzenie mismatchy a Anthony mając na sobie mniej atletyczne „dwójki” mógłby częściej wchodzić w low-post.

Wymiana jednak nie doszła do skutku i Camby wylądował w Portland. Także, wróćmy do rzeczywistości a „co by było gdyby” zostawmy na inny tekst.

W tym miejscu miałem zamieścić akapit o Carmelo, stworzony praktycznie już podczas trwania pierwszej połowy meczu. Na szczęście moje obawy: że po kontuzji nie będzie już tak dobry jak wcześniej, że gdy kryje go dobry obrońca (James) to potrafi zdobywać punkty przez wymuszanie fauli, że znowu zaczyna rzucać cegły – okazały się fikcją. Przynajmniej jak na razie. Nie wiem, co będzie w następnych meczach, nie jestem przecież prorokiem. Ale jeśli będzie kontynuował tak dobrą grę, puchar dla króla strzelców nie wydaje się tak odległy. A życzę mu tego z całego serca. Żeby w końcu wyszedł z cienia Lebrona i Wade’a.

Pamiętacie jak pisałem felieton o sytuacji zespołu bez Billupsa? Teraz już nie mówię tylko o nim. „Bryłki” bez któregokolwiek ze swoich kluczowych zawodników nie są już tą samą drużyną. Lakers umieją wygrywać bez Bryanta. Bez Gasola także. Ale my niestety nie mamy tak dobrej sytuacji. O ile Billups gdy nie ma Anthony’ego potrafi wziąć na siebie ciężar zdobywania punktów, to sytuacja komplikuje się, jeżeli to on lub Martin są poza składem. Gra sypie się jak domek z kart, ze względu na brak playmakera i jedynego solidnego defensora. Nie mamy dobrze poukładanej strategii grania bez jednego ze starterów. Może to dlatego, że gracze tak dobrze się dopełniają? Miejmy nadzieję, że na najważniejszą fazę rozgrywek wszyscy będą w 100% zdrowi. Bo jeśli nie, plany zwycięskie oddalą się na nieosiągalną odległość.

Jak widzicie, ciągle dążę tu do jednego – pojedynku z Lakers w finale konferencji. Włodarze klubu nie naprawili jednego poważnego problemu, który może okazać się kluczowy w tej bitwie. Problemy zdrowotne pozostawiamy w rękach szczęścia, a czy ono się do nas uśmiechnie, to już zupełnie inna sprawa. Teraz jednak, musimy żyć drugą połową sezonu zasadniczego. Mamy mocny skład, najlepszego strzelca ligi oraz jednego z najlepszych rozgrywających. Pozostaje tylko czekać na najważniejszą fazę rozgrywek, która w tym roku może przynieść wiele niespodzianek.

Felieton napisany dla: nuggets.probasket.pl

poniedziałek, 15 lutego 2010

50 Cent - Power of the Dollar (Recenzja)

50 Cent to raper, o którym można by mówić wiele. Nie ma co się oszukiwać - jego fani to w większości nastolatkowie i słuchacze czerpiący całą wiedzę o rapie z MTV i kolorowych pisemek. Ma też rzeszę nienawidzących go tłumów, które przypisują mu całkowity brak treści, przesiąknięte komercją utwory, które plamią kulturę hip-hop. Większość tych ludzi kojarzy go wyłącznie z pozycji, które wydał u boku Dre i Eminema zapominając o jego karierze pod skrzydłami Jam Master Jay’a i jego kontaktach, które umożliwiły mu wypuszczenie debiutanckiego albumu.

Po nagraniu kilku featuringów, w tym kluczowego „React” z grupą Onyx, 50 Cent wyruszył na podbój przemysłu muzycznego. Podpisał kontrakt z wytwórnią Columbia Records, która zobowiązała się wydać jego płytę „Power of the Dollar”. Współpraca układała się bardzo dobrze, 50 Cent nagrywał materiał, a jako, że w tamtym czasie handlował jeszcze narkotykami, za zaliczkę za podpisanie umowy, kupił kolejną porcję cracku do rozprowadzenia. Nie była to wcale duża suma, chodzą nawet słuchy, że właściciele wytwórni wraz z Jam Master Jay’em sprytnie obcięli wynagrodzenie dla Centa i większa cześć tych pieniędzy trafiła do ich kieszeni.

Przechodząc już do samej płyty - jest to najlepszy lirycznie krążek rapera, który wydaje się, że z roku na rok zatraca, albo po prostu nie chce pokazywać wszystkich swoich atutów. Mamy tu ogrom porównań, gier słownych, inteligentnych punchline’ów, w niektórych momentach całkiem niezły storytelling a nawet kilka wersów, które mogą stać się mottem życiowym! Wszystko to połączone z nienaganną techniką i bezbłędnym flow. Album w znaczącym stopniu różni się od następnych krążków wydanych przez rapera, nie tylko tekstami, ale także stylistyką, oraz docelowym targetem.

Płyta jest bardzo różnorodna. „The Good Die Young” to krótkie refleksje na temat egzystencji, „Corner Bodega” jest krótkim kawałkiem przedstawiającym handel narkotykami w pigułce a „Material Girl 2000” opowiada o kobietach, które gdy wywąchają pieniądze są w stanie zrobić dla nich wszystko. W tym zestawieniu utworów nie mogło zabraknąć dissu w kierunku Murda Inc. „Your Life’s On The Line” i szeroko omawianego „Ghetto Qu’ran”, w którym raper opowiada historię swojego życia i wymienia mnóstwo ksyw swoich partnerów w interesach. To ten właśnie kawałek stał się przyczyną 9-krotnego (oficjalnie) postrzelenia 50 Centa w 2000 roku oraz śmierci Jam Master Jay’a w 2002.

Reakcja łańcuchowa zakończyła się na wydaleniu rapera z Columbia Records i gotowy już album nigdy nie został wypuszczony. Teoretycznie zakończyło się na EP-ce wydanej dwa miesiące przed strzelaniną, zawierającej pięć promocyjnych kawałków z płyty (a nawet jeden z poza niej). Czemu teoretycznie? Bo w praktyce znajomi 50 Centa z wytwórni wytłoczyli album na własny koszt i rzucili 1000 kopii w obrót w podziemiu Nowego Jorku. Można je od czasu do czasu wychwycić na internetowych aukcjach.

Osobną kwestią jest singlowy numer „How To Rob”, który zadziwia swoim pomysłem i wykonaniem. W tym kawałku 50 Cent mówi w jednym-dwóch zdaniach o okradaniu poszczególnych, rozpoznawanych gwiazd showbiznesu. Wg. zamierzeń miał być to po prostu muzyczny żart, ale niektórym wymienionym artystom nie było do śmiechu i postanowili sami zaatakować Fifty’ego. Niektóre konflikty ciągnął się do dziś. Mówi się, że kawałek jest hołdem dla oryginalnego 50 Centa - Kelvina Martina, który zarabiał na życie właśnie rabując rozmaitych celebrities mając motto „The only excuse for being broke is being in jail”.

Produkcją w większości zajęli się dobrze znani na wschodniej scenie Trackmasters. Razem z kilkoma innymi beatmakerami stworzyli typowy uliczny klimat, który idealnie pasuje pod uliczne opowieści 50 Centa i którego pewnie już nigdy nie będzie dane nam usłyszeć. Początkujący raper zaprosił też niespodziewanie dużo znanych artystów na swój album m.in. Destiny’s Child, UGK oraz człowieka, z którym pewnie wiele razy widział się na różnego typu imprezach – Noreaga’e. Nagrał z nim dwa numery, z czego jeden usłyszymy na wspomnianej EPce a drugi znajdziemy na głównym albumie.

Problem tej płyty leży w fakcie, że słyszało o niej bardzo mało słuchaczy. Przeciwnicy 50 Centa nawet nie będą chcieli jej słuchać z wiadomych przyczyn a 60% fanów nie zwracając uwagi na teksty buja się przy puszczanych w MTV singlach. Tylko ludzie, którzy szukają coraz to nowszych doznań brzmieniowych, ci, którzy bardziej wgłębiają się w tę muzykę dadzą szansę temu krążkowi. Problemem nie jest to, że krytykuje się 50 Centa za dzisiejsze dokonania a to, że ocenia się go tylko i wyłącznie po tym, zapominając o jego podziemnej karierze.

Gdy wydawałem (grube) pieniądze na oryginalny egzemplarz tej płyty wiedziałem, że będzie miał on wartość nie tylko kolekcjonerską, ale i stricte muzyczną. Młody, powiązany ze światem przestępczym 50 Cent, pokazał się z bardzo dobrej strony. Pokazał, że w przeciwieństwie do jego największego rywala The Game’a, ma niemałe umiejętności, tylko w tej chwili jakoś nie umie należycie ich wykorzystać. Pokazał się ze strony ulicznego poety, który nie boi się ani swoich wrogów, ani też największych szych w mieście. Kto wie, może gdyby pozostał przy swoim stylu z tamtych lat, dzisiaj byłby kimś w rodzaju Nasa, lub Cormega’i?

Ocena: -9/10

czwartek, 4 lutego 2010

Podsumowanie minionej dekady w NBA: Najlepsi zawodnicy

Jeszcze przed nocą sylwestrową naszedł mnie pomysł podsumowania minionej dekady NBA, która była bądź co bądź pierwszą, jaką w ogóle się interesowałem. I nawet, wtedy gdy nie oglądałem wielu meczów ze względu na brak możliwości, byłem non stop na bieżąco. Artykuł trochę przeleżał na dysku, długo nie mogłem się zebrać by go dokończyć i tak jakoś się złożyło, że publikuję go dopiero dziś. A więc: oto moim zdaniem skład, który można by określić jako „’00 All-Stars” i przyznam szczerze, że wbrew pozorom, nie były to łatwe wybory. Możliwe, że niedługo zamieszczę na blogu kolejny tekst, tym razem jednak wybiegający w przyszłość. Ale nie zagalopowujmy się za daleko.

Pierwsza piątka:

Steve Nash – Tutaj nie miałem zbytnio wątpliwości, ale gdy już uplasowałem nazwisko Kanadyjczyka jako najlepszego rozgrywającego dekady zacząłem zastanawiać się, czy na pewno gość bez pierścienia zasługuje na to miano bardziej niż np. Tony Parker, który nie dość, że wygrał trzy pierścienie, to był też MVP finałów. Nie oszukujmy się jednak, to Steve przez ten czas pokazał się jako lider z krwi i kości, znakomity playmaker, też przez wzgląd na statystyki, chociaż one tu wszystkiego nie oddają. Fakt, że nie ma pierścienia chyba nie jest aż tak ważny przy (jedynym) dwukrotnym MVP dekady, bo Parker, choć miał ma 3 pierścienie i był ważną częścią zespołu, to nie niósł aż tyle na swoich barkach, co Nash i za to przyznaję mu tę pozycję.

Kobe Bryant – Kolejna pozycja i kolejny zawodnik, który był na niej bezkonkurencyjny. Czterokrotny mistrz NBA, MVP sezonu 08-09, dwukrotny król strzelców i po odejściu Shaqa z Lakers, lider w pełnym tego słowa znaczeniu oraz mentor dla młodszych zawodników. Jeden z najbardziej rozpoznawanych graczy w lidze, który udowodnił, że w tej dekadzie, moim zdaniem, nie miał sobie równych. Zaczynał od tworzenia znakomitego duetu z O’Nealem, by po jego odejściu na chwilę pogrążyć się w „zwycięskim dołku”. Wielu oskarżało go o to, że nic nie osiągnie bez Big Daddy’ego. Mylili się. Już jako pełnoprawny lider sięgnął po mistrzostwo w 2009 roku i wszystko wskazuje na to, że może osiągnąć jeszcze więcej ze swoją drużyną.

Paul Pierce – Ta pozycja była najtrudniejsza do obsadzenia. Długo zastanawiałem się, kto bardziej zasługuje na pierwszą piątkę. Postawiłem na Pierce'a - człowieka legendę w Bostonie. Określany przez kibiców jako jeden z najlepszych Celtów w historii po Larrym Birdzie i Billu Russelu. Niesamowicie solidny i produktywny gracz, który potrafi być pierwszą, drugą a gdy trzeba to nawet trzecią opcją, usuwając się w cień. Przez wszystkie sezony dekady, jego średnia punktów nigdy nie była mniejsza niż 20 a gdy do zespołu Celtics dołączyli Kevin Garnett i Ray Allen, zrzekli się prawa do bycia liderami, na rzecz Paula. Świadczy to o wielkiej klasie tego zawodnika. Razem z tymi dwoma panami wygrał mistrzostwo w 2008 roku zostając przy tym MVP Finałów.

Tim Duncan – Ten silny skrzydłowy jest klasą samą dla siebie. I nie skłamię chyba, jeśli powiem, że to on był głównym motorem napędzającym sukcesy „Ostróg” w tej dekadzie. Solidny, pracowity, cichy zawodnik, który nigdy nie chciał być wielką gwiazdą ligi. Na początku kariery tworzył duet „Twin Towers” z Davidem Robinsonem i pierwsze mistrzostwo zdobył już w drugim sezonie gry (1999). Jeśli chodzi o to dziesięciolecie, to zwycięska seria zaczyna się od mistrzostwa w 2003 roku. Był to ostatni sezon „Admirała” w lidze. Center odchodzi na emeryturę i pozostawia drużynę w rękach Duncana. Ten prowadzi zespół do jeszcze dwóch mistrzostw (2005, 2007). Dopełnieniem osiągnięć są dwa tytuły MVP oraz taka sama liczba wyróżnień MVP Finałów.

Shaquille O’Neal – Shaq zaczął robić karierę już w latach 90 i jest chyba najbardziej rozpoznawalnym zawodnikiem w historii oprócz Michaela Jordana. Jest liderem w klasyfikacji wsadów do kosza i jego fizyczna dominacja, była przyczyną zezwolenia na stosowanie obrony strefowej. Ale przyjrzyjmy się bliżej ostatniej dekadzie. Mamy tutaj szerokie pasmo sukcesów. Czterokrotny mistrz NBA, trzy razy z Los Angeles Lakers a raz z Miami Heat, MVP sezonu 1999-2000 oraz trzykrotny MVP finałów. Te nominacje mówią same za siebie i to mu w większej części przypisuje się triumfy Jeziorowców w pierwszej połowie dekady i w sumie ja też mogę się z tym zgodzić. Bez wątpienia niekwestionowana ikona ligi.

Ławka rezerwowych:

Tony Parker – Mimo, że jest to już ławka rezerwowych, to ta pozycja była trudna do obsadzenia. Wahałem się właśnie między Tony’m a Jasonem Kiddem. Jednak liczba mistrzostw i tytuł MVP Finałów świadczą na korzyć reprezentanta Francji. Parker był bardzo ważnym elementem mistrzowskiej drużyny Spurs, Greg Popovich już od pierwszego sezonu gry powierzył zespół w jego ręce, co było z początku nieco kontrowersyjną decyzją mając na uwadze to, że Tony był przecież wybrany w drafcie dopiero z 28 numerem. Okazało się to jednak strzałem w dziesiątkę i to właśnie Tony układał grę mistrzowskiej drużyny z San Antonio.

Dwayne Wade – Kolejna pozycja, kolejny dylemat. Fakt, Allen Iverson wiele osiągnął indywidualnie, zdobył MVP sezonu, doprowadził drużynę do finału, ale to Dwayne Wade zdobył to, co w koszykówce jest najważniejsze, czyli mistrzowski pierścień. Można spekulować, czy to wszystko dzięki przybyciu Shaquille’a O’Neala z Los Angeles, ale to właśnie Dwayne został uhonorowany tytułem MVP Finałów i to on prowadził drużynę w kluczowych momentach. W sumie, prócz mistrzostwa, zdobył jeszcze tylko tytuł króla strzelców, ale pierścienia mogą zazdrościć mu jego rocznikowi koledzy – LeBron James i Carmelo Anthony.

Lebron James – LBJ został zepchnięty na ławkę rezerwowych dopiero przy okazji wprowadzania ostatnich poprawek do tekstu. Ten zawodnik, ma jeszcze dużo czasu na rozwinięcie się i chociaż, zasługiwał na miejsce w piątce tak samo jak Pierce, zdecydowałem się postawić na tego drugiego. James jest niesamowicie atletyczny i przez niektórych został obwołany jednym z najbardziej dynamicznych graczy w historii NBA. Na ile jest to prawdą, sam nie wiem, ale jedno jest pewne. Ten chłopak ma niesamowity talent i umiejętności, które pokazuje nam na każdym kroku. Jedyną przyczyna tego, że nie wygrał mistrzostwa było słabe wparcie ze strony partnerów.

Kevin Garnett – Jest to aktualnie najlepszy silny skrzydłowy w lidze po Timmy’m. Jego umiejętności stanowią znakomite połączenie gry w ataku i w obronie. Dekadę zaczynał jako lider Minnesoty Timberwolves i z tą drużyną doszedł do finału konferencji zachodniej w 2004 roku zgarniając nagrodę MVP sezonu zasadniczego. Na pierścień musiał jeszcze trochę poczekać. Po zasileniu Boston Celtics stał się głównym komandorem i dyrygentem defensywnej strony, spełniając przy tym ważną rolę w ataku, jako pierwsza opcja podkoszowa. Upragnione mistrzostwo zdobył w 2008 roku przy okazji inkasując nagrodę dla najlepszego defensora ligi.

Ben Wallace – Nie bez powodu nadano mu ksywę Big Ben. Ten zawodnik, to moim skromnym zdaniem, najlepszy obrońca tego dziesięciolecia. Przez wiele lat, jego sama obecność na boisku zmuszała przeciwników do trzykrotnego zastanowienia się, co do zamiarów wjazdu pod kosz. Niesamowity refleks przy blokach i zbiórkach, twarda gra pod koszem to jego klucz do sukcesu. Czterokrotny defensywny gracz roku, mistrz NBA z Detroit Pistons, w którym razem z innym Wallace’m – Rasheedem pokazali, co oznacza hasło „Mistrzostwo wygrywa się obroną”. Jego wartość zaniża tylko fakt, że jest kompletnym beztalenciem w ataku. Notuje on średnio tylko 6.2 punktu na mecz.

Jason Kidd – O Jasonie można mówić wiele. Znany jest jako maszyna do triple-double, znakomity podający oraz jeden z lepszych zbierających ze stawki rozgrywających. Był najmocniejszym punktem New Jersey Nets podczas serii dwuletnich (przegranych) obecności w finałach. Ponadto jego dobrą grę w obronie nagradzano czterokrotnie umiejscowieniem go w piątce najlepszych obrońców NBA.


Allen Iverson – „The Answer” to temat rzeka. O ile się nie mylę, jest najlepiej punktującym graczem dekady. Jego osiągnięcia indywidualne to naprawdę długo ciągnąca się lista. Doprowadził 76ers do finału NBA w 2001 roku, kiedy to zdobył nagrodę MVP sezonu zasadniczego. Cztery razy był królem strzelców oraz trzy razy przewodził lidze w przechwytach. Gdyby nie to, że nie ma do tej pory pierścienia, byłby umieszczony przeze mnie w rotacji 10 zawodników. A tak – jest poza nią.