poniedziałek, 22 marca 2010

Tech N9ne - Sickology 101 (Feat. Crooked I & Chino XL) (Recenzja)

Sickology 101 to pierwszy numer po „Hip Hop Police” Chamillionaire’a, którym zajarałem się na tak wielką skalę. Po przeczytaniu tej recenzji, nie powinniście chyba mieć wątpliwości dlaczego. Ogólnie, całą płytę o tym samym tytule ściągnąłem trochę od niechcenia, bo byłem akurat podczas przesłuchiwania rapu ze środkowego zachodu Stanów i ktoś doniósł mi o premierze krążka Tecca Niny. Krążka, który tak naprawdę zmienił trochę moje muzyczne poglądy i gdybym go nie posłuchałbym, nie byłbym teraz takim słuchaczem, jakim jestem. Ba, nie byłbym takim samym człowiekiem i artystą.

Zacznijmy od gwoździa programy, czyli zwrotki Tech N9ne’a. Raper z Kansas City to najlepsza definicja „rapera kompletnego”. Jego kosmiczne flow, z którym mało kto może się równać w dzisiejszych czasach, technika składania rymów wgniata w fotel a tekst trzyma się kupy i do niczego nie można się przyczepić. Pozwólcie, że udowodnię to cytatami. Wjazd: “This is style I use pitch, to catch and seduce chicks / To signal the true sick, mellow tone is what you spit” to jeszcze nic przy tych linijkach: “Make it excitin, got to be invitin when you're writin your piece / Never be dick ridin, if you're goin to be bitin, you're ignitin the beast”. Na koniec dodam, że N9ne zmienia tempo swojej nawijki 5 razy, przy czym nie jest to jakiś gest niemocy nowicjusza a genialne regulowanie akcentowania wyrazów. Bomba!

Drugi na scenę wchodzi Crooked I. Od początku wydawało mi się, że napisał najgorszą zwrotkę obecną na kawałku (chociaż i tak świetną). O ile zawsze myślałem sobie, kto pojechał lepiej Tecca czy Chino (o którym niżej) to Crooked ciągle zostawał gdzieś w tyle. Powód jest jeden. Żaden element jego zwrotki nie wbija się w pamięć na dłużej. Dopiero po ogromie przesłuchań, dostrzegłem walory tekstu rapera z zachodu. Już w pierwszych czterech wersach zaskakuje nas znakomitą aliteracją: “Comin correct when creatin the crazy composition / Cannibal character, Calico carrier, got a crooked copper missin / Cali killers on candid cock emissions”. Tekst jest prostym bragagdacio, w którym raper pokazuje raczej tylko zalążek swoich umiejętności podająć definicje gry słownej „Wordplay rhymes with Thursday and thirsty - if I'm thirst-ay!” czy metafory “You need some better metaphors for example, this song is a war zone and you listeners in the cross fire”, ale żadnych spektakularnych ruchów u niego nie widzimy (a właściwie słyszymy). Solidna zwrotka, ale zostająca trochę w tyle pozostałych.

No I teraz trzecia – moja ulubiona zwrotka. Zwrotka, która przypomniała mi o pewnym raperze z New Jersey. Chino XL, zaprezentował tu najwyższą formę od wydania płyty „I Told You So” w 2001 roku. Wymienię tu kilka punchline’ów wbijających w fotel, ale chyba trzeba było by zacytować całą zwrotkę, żeby poczuć pełnię przekazu. Od wejścia Portorykańczyka czuć, że ma problemy z rytmiką, i gdy przyśpiesza, jest krótko mówiąc źle. Pomijając jednak jego braki techniczno-wokalne punch kończący prolog, jest iście genialny „So much metal in his spine, he could get rich from the recycling!”. Później z flow jest nieco lepiej a praktycznie każda linijka strofy jest punchline’m. Zaczynając od „I'd rather hear Hannah Montana, than half of you rappers on the radio!” przez „Problem is lyric Jesus is more than a man with a sick delivery, like I drive a coroner van” po znakomity koniec “I am teachin Sickology, try to follow how every punchline hits like Chris Brown's fist in the face of Rihanna”.

Produkcją bitu zajął się beatmaker ze stajni „Strange Music” nieznany szerzej Wyshmaster. Nieznany wcale nieznaczny, że słaby. Wysmażył podkład, który idealnie pasuje pod styl wszystkich artystów (chociaż osobiście wolę Chino na mrocznych bitach). Tech N9ne pokazuje swoje umiejętności w pełnej krasie, Crook chociaż nie szaleje, to jednak nie problemu, no a Derek Barbosa radzi sobie średnio. Gdyby nie twarda liryka kawałka, byłby to z pewnością banger na imprezy. Chociaż dla ludzi, którzy nie zwracają uwagi na tekst, może nim być.

Zawsze chciałem napisać recenzję tego kawałka. Zajawka na niego już mi przeszła bardzo dawno temu, ale dalej lubię sobie włączyć go od czasu do czasu by poczuć tę świeżość, werwę i jeszcze raz zanalizować zabójcze punchline’y. Raperzy znakomicie się uzupełniają i nie czujemy niedosytu – wprost przeciwnie. Czujemy się nasyceni jak po wykwintnym obiedzie w drogiej restauracji.

Ocena: +9/10

sobota, 20 marca 2010

Chino XL - Nahh (Recenzja)

Jest to moja tak naprawdę pierwsza napisana recenzja jakiekolwiek singla, zrobiona z czystej zajawki, co już na starcie jest plusem dla tego kawałka, bo nigdy tego nie robiłem. Nawet „Sickology 101”, którym jarałem się niemiłosiernie, nie dostąpił tego zaszczytu. Jednak z tym jest inaczej. Jest czymś, co pokazuje, że w tych przesiąkniętych lekkim imprezowym rapem czasach, znajdzie się dinozaur, który nagra prawdziwy liryczny majstersztyk. I nie mogę tego nie powiedzieć. Ten singiel kładzie na kolana każdy kawałek wydany w 2009 roku. Bez wyjątku.

Już kilka miesięcy temu „The RICANstruction” prześcignęło na mojej liście najbardziej oczekiwanych albumów krążek Spice’a 1 „Home Street Home”. Ona te albumy zapowiadane są już od 2008 roku a ich premiera ciągle jest przekładana. W sumie to płyta rapera z Bay Area ma wyjść już na dniach, ale to właśnie krążek Portorykańczyka jest teraz dla mnie muzycznym priorytetem. Sprawił to właśnie ten singiel, bo o ile „90 Bars of Intervention” było bardzo dobrą robotą to „Nahh” jest arcydziełem.

Chino XL jest jednym z tych artystów, których kawałków nie można słuchać „tylko w połowie”. Nie można sobie ich włączyć jako tła do robienia czegoś innego. To kompletnie mija się z celem, bo nawet bardzo dobry z języka angielskiego słuchacz nie wyniesie tego, co trzeba. A nawet, jeśli się skupimy i myślimy, że zrozumieliśmy wszystko, to po przeczytaniu tekstu dochodzimy do wniosku, że to było tylko złudzenie.

Tak samo jest z „Nahh”. Treść zawarta w tracku została przeze mnie odkryta dopiero po przejrzeniu lirycsów. A nie powiem żebym nie był słuchowcem. Czym więc karmi nas portorykański raper? Dopracowanym w 100% arcydziełem, które wbija w fotel za każdym przesłuchaniem. Punchline’y, rozbudowane porównania, wbite w nie kondensacje znaczeniowe są liczniejsze niż na całych płytach niektórych artystów. Do tego dostajemy klimatyczny bit, refren oraz podsumowujący wszystko „głos” na końcu, który jest trafnym streszczeniem wcześniejszego akapitu: „Sound without focus is just noise”.

Postaram się tu wymienić te linijki, które najbardziej zapadły mi w pamięć i są potwierdzeniem wielkiej klasy jedynego rapującego członka Mensy.

Oto przykłady znakomitych porównań z użyciem kondensacji znaczeniowych, przy czym zauważmy, że niektóre wybijają się nawet poza ideę słowa pisanego i są to podobieństwa jedynie werbalne:

„I am tasteless like my tongue is surgically removed”

“You get slashed like Guns and Roses guitar player”

“The murder scene will be grizzly…. bare witness”

“When you rhyme I’m so bored you could surf on me”

“I ain’t scared of these new comers because they fly for the first time like the Wright brothers”

Nie powiecie mi chyba, że wszyscy takowych porównań używają. Jaram się takim stylem już od jakiegoś czasu a Chino opanował go do perfekcji. To coś, czego brakuje wielu artystom, szczególnie z Polski, bo w Stanach jest to w sumie na porządku dziennym. Ale w sposobie ich składania Derek Barbosa jest mistrzem.

Teraz czas na znakomite gry słowne. Nie jest tego dużo, ale jak w wielu przypadkach jakość stoi tutaj wysoko nad ilością:

„You should change Your name to “NaS” ‘cause when u ask “can u out spit Chino” all you gonna hear is a lot of “Nahhsss””

“I bring liquor bench press and write rhymes raw, so I raise the bar while raising the bar while raising the bar”

“I walk on water haters claim it’s ‘cause I can’t swim”

Przyszedł teraz czas na “zwykłe” punchline’y, których jest tak dużo, że nie sposób wymienić ich wszystkich. Pozwolę sobie przytoczyć tylko najciekawsze.

„The entire English language got together and sentenced me to death”

“You should be afraid of me I’m here to take your fans till they agree you couldn’t be my hype mans hype man”

“"My written scripture given you visions that’s damn near religious it’s wicked and twisted and mystic as covens of witches”

“Defeat Chino is an oxymoron like happy marriage”

“I’m Eating omelets that’s made from the eggs of endangered species”

“My anger is bad even the Incredible Hulk turns into Chino when he get real mad”

“I Let the flame spray then forget about u like Farrah Fawcett’s death ‘cause Micheal Jackson died the same day”

Chino na każdym kroku udowadnia, że nazwanie siebie “Lirycznym Jezusem” nie było bezpodstawne. Już teraz w ciemno mogę powiedzieć, że jego płyta będzie moją ulubioną płytą 2010 roku (o ile premiera znowu się nie przesunie). Za bardzo jaram się stylem, który reprezentuje, żeby było inaczej. Podsumowując recenzję – liryczne arcydzieło, które powinno być analizowane na lekcjach filologii angielskiej. I choć wiadomo, że Chino z dnia na dzień nie stał się najlepiej trafiającym w bit raperem w historii, to jeśli strawimy jego specyficzne flow, docenimy w pełni ten genialny tekst.

Ocena: -10/10


piątek, 19 marca 2010

El Matador - International Champions League (Feat. Satchel Page & Father D) (Recenzja)

Z El Matadorem – twórcą recenzowanego singla znam się już około trzech lat. Nawet nie zauważyłem, kiedy z rapera stał się zabójczą mieszanką MC i producenta, który współpracuje z czołowymi raperami podziemnej sceny amerykańskiej. Kilka razy już wysunął propozycję recenzji tego kawałka – kawałka, który był pierwszym, którym tak naprawdę się od niego jarałem. Wcześniejszy singiel „Boulevard Nights” nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Zaczynamy, więc pierwszą na tym blogu recenzję singla.

Pierwszy głos, jaki dane będzie nam usłyszeć to głos Satchela Page’a – nowojorskiego rapera, którego historię zamierzam przybliżyć w jednym z moich artykułów (ale niczego nie obiecuję). Od razu poznajemy, że to koleś zza oceanu, niesamowita werwa w głosie, bezbłędne flow i rytmika. Warstwa tekstowa to proste bragagdacio. Proste, w tym wypadku, nie znaczy słabe, bo zwrotka jest pod tym względem bardzo solidna. Po prostu. Nie jest genialna, ani słaba. Za to genialny, jest sposób, którym została nawinięta. I to jest jej główny atut.

Kiedy myślimy, że to już wszystko, słyszymy refren, który mnie dosłownie wbił w ziemie. Father D ladies and gentlemen. Urodzony w Londynie rastafaranin, który w wieku ośmiu lat przeniósł się do Nowego Jorku i wychowywał się razem właśnie z Satchelem. Operuje swoim wokalem w bardzo ciekawy sposób, co w moim osobistym odczuciu, daje mu miejsce w czołówce młodych wykonawców reggae na świecie. Do tego opanował trzy akcenty – brytyjski, amerykański i jamajski. To wszystko brzmi świetnie już na papierze, a efekt jest jeszcze lepszy! Dodatkowo Father zapodaje nam, może w nawet lepszym wykonaniu, krótką zwrotkę. Zważywszy na potencjał, jest niestety za krótka.

Już w czasie drugiego refrenu na drugim planie włącza się gospodarz projektu – El Matador. Raper pochodzący z Łodzi, który na oficjalnej scenie reprezentuje Brixton. Ja wiem, że to tylko moje odczucie, ale nigdy nie przepadałem za jego akcentem. No, ale cóż. Skupmy się na zwrotce, która jest najlepsza ze wszystkich trzech. Od razu dostajemy wjazd z buta z dużą ilością wielokrotnych rymów: „Hit the bricks with new tricks in the mix, make 'em transfixed and give 'em the deep six”. Raper używa w swoim tekście bardzo wielu porównań i metafor, co podnosi znacznie jego wartość. W pamięci może utkwić nam wers „I was born emceeing, the reason why I'm right is my dick cos it looks like a mic”. Tak, może i jest bardzo prawdopodobne, że tak będzie. Wszystko to Matador kładzie na bicie bardzo dobrze, nie wypada z bitu i nie czuć monotonii w jego rapie, co niestety dało się we znaki na poprzednim singlu.

Warstwa muzyczna także jest bardzo dobra. Bit zrobił dobrze znany producent z LA współpracujący między innymi z Evidence’m – Exile. Jest to podkład pochodzący z jego płyty producenckiej "Frequency Modulation”, na której jako sampli używa zakłóceń radiowych. Naprawdę bardzo ciekawy patent a co najważniejsze, w praktyce wszystko świetnie brzmi i podkład nadaje kawałkowi bangerowego klimatu.

Singiel nie odniósł spektakularnego sukcesu, ale został doceniony w muzycznych kręgach. Przykładem tego może być drugie miejsce w rankingu niezależnej stacji radiowej w Jamaica Queens. Jego remix, na którym znajdzie się jeszcze dwóch innych raperów, ukaże się na mixtape "Real Hip-Hop Forever Group Mixtape", który pojawi się w te wakacje. Podsumowując to wszystko w krótkim zdaniu – solidna robota, która nie ma chyba słabych punktów a podczas słuchania utworu energia i rześkość raperów udziela się słuchaczom.

Ocena: -8/10



Jest to pierwszy tego rodzaju tekst na blogu. Jako, że nie miałem w zwyczaj pisać recenzji pojedynczych utworów, nawet nie zaczynałem tego tematu. Ale skoro już zrobiłem ten pierwszy krok, możecie spodziewać się recenzji innych singli, które zawsze chciałem opisać a jakoś nie wiedziałem, w jaki sposób to zrobić, by opublikować je tutaj. Także już niedługo kolejna recenzja, tym razem singla mojego ulubionego rapera.

środa, 17 marca 2010

Asher Roth - Asleep In The Bread Aisle (Recenzja)


Jako, że na moim blogu prezentowałem do tej pory recenzje tylko i wyłącznie płyt dobrych lub lepszych niż dobrych (wyjątkiem była recenzja „Drogi” Hemp Gru), chyba czas, żeby napisać coś o płycie poniżej poziomu przeciętności. Jak wiemy życie przynosi wiele ciekawych tematów. Takim też była płyta Asher Rotha. Jako, że nie przestałem słuchać muzyki Copywrite’a, postanowiłem sprawdzić, jak prezentuje się jego przeciwnik. Jedyne, co od niego do tej pory słyszałem do diss „Silly Boy”. Uwierzcie mi – nie brzmiał zachęcająco (chyba, że dla gejów). Ale zdecydowałem się mimo wszystko sprawdzić produkcję Eminema (Ashera znaczy się) wydaną w 2009 roku.

Może wam się nie spodobać to, że już pierwszy akapit zaczynam od wyszydzania rapera ze wsi (znaczy z Pensylwanii). Czemu od razu porównałem go Eminema? Ano, dlatego że jak tylko usłyszysz jedną wypowiedzianą przez niego sylabę, od razu najdzie cię takie skojarzenie, jakie naszło mnie. I już nie wnikałem czy to jest zabieg celowy, czy czysty przypadek (chociaż w to nie wierzę). Ale podobieństwo brzmieniowe Ja Rule’a do DMXa to bardzo mały snop siana przy łajnie (znowu te skojarzenia z wsią, ech) podobieństw Ashera do Eminema.

Od początku do końca recenzji skupimy się na gospodarzu projektu. Nie lubię w recenzjach robić wyliczanki wad artysty. Ale tutaj, jako, że Roth jest artystą specjalnym, z chęcią to zrobię. Słuchając tego albumu tylko odliczając tracki do końca. Dlaczego? Po pierwsze, na albumie raper kreuje się na młodego korzystającego z życia człowieka, który lubi kobiety. Szkoda tylko, że jego wykreowany obraz playera jest przedstawiony tak delikatnie, jakby był nauczycielem WDŻ-u w szkole podstawowej. Przez prawie cały album brzmi jak Em, w kilku miejscach nawet jak Jon Lajoie. Sęk w tym, że Jon robi z siebie idiotę, bo ma ku temu predyspozycje, a Asher jak jego idol w „Ass Like That” błaźni się czysto pod publikę, lub nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Już po przesłuchaniu połowy albumu nasuwa się pytanie zadane przez nikogo innego jak Copywrite’a “When will he get off Eminem’s dick?”.

I nagle dostajemy kawałek „As I Em”. Asher przyznaje się do tego, że Eminem jest jego idolem i przedstawia go jako prześladującego go demona, próbując tłumaczyć, że nie próbuje być jego imitacją i boli go, gdy ludzie tak twierdzą. Używając retorycznych pytań typu „Is it my fault?” próbuje zmienić nastawienie słuchaczy. Naprawdę, czułem przez chwilę poruszenie i zapomniałem o polach buraków… Jednak zwrot „I just wanna be accepted as the illest in tha game” znowu wywołał u mnie atak śmiechu – przepraszam, starałem się.

Wracamy jednak do wyliczanki. Asher strzela sobie kolejnego samobója próbując śpiewać w refrenach. O ile rzadko przeszkadzała mi melodyjność jego nawijki, to refreny są szczytem żenady. Nie mówiąc już o tym, że w kawałku „She Don’t Wanna Man” raper używa swego rodzaju vocodera i śpiewa więcej od wokalistki, która występuje gościnnie. Ją akurat mógłbym posłuchać – jego raczej nie. Naprawdę, czasem boli to, że można zepsuć całkiem niezły kawałek jak „Bad Day”, „Sour Patch Kids” czy „La Di Da” bezsensownym wyciem (bo już nie śpiewem) w refrenie.

Najlepiej prezentuje się na pewno końcówka albumu (i to nie, dlatego że czujemy, że zaraz będzie po wszystkim). Najlepszym kawałkiem na płycie jest zdecydowanie „His Dream”. I tu nasunęło mi się kolejne porównanie do Eminema. Jego syndrom prześladuje Ashera. Kiedy robi z siei durnia (luzackie, melanżowe, wiejsko-taneczne teksty) jest po prostu żenujący. Ale gdy zabierze się za bardziej życiowe i refleksyjne tematy, staję się już niezłym raperem. Ale tylko i wyłącznie niezłym. Wiadomo, Eminem ma to w sobie, że jego obie artystyczne strony, klasyfikują się o wiele wyżej we wszystkich rankingach, ale to raczej oczywiste. Na zakończenie albumu dostajemy kolejny dosyć dobry kawałek pt. „Failing”. Asher zapewne chciał, żebyśmy po odejściu od odbiorników (nie oborników) nie czuli tego zapachu kompostu. Udało mu się.

Chciałem ten album podsumować punchem kończącym diss Copywrite’a: „Asher put his own nail in his coffin like he was gagging himself”. Jednakże, o ile diss na rapera z Ohio był największym samobójem jakiego Asher mógł sobie strzelić, to album ten jest po prostu średni. Naprawdę szkoda, że odór łajna trochę zakłóca nam odbiór bardziej poważnych tekstów a wizerunek rolnika przeszkadza nam w spojrzeniu na Ashera z trochę innej strony.

Ocena: 5/10

czwartek, 11 marca 2010

Odkrycie: Copywrite

Ostatnimi czasy nie publikuję wielu tekstów. Jestem zajęty inną gałęzią mojej twórczości i tak jakoś wyszło, że na prace na bloga jakoś nie mam czasu. Mam w przygotowaniu recenzję „All Eyez On Me”, która leży już trochę czasu na dysku, ale jakoś nie mogę zabrać się, żeby ją dokończyć. Teraz jednak, kiedy odkryłem rapera, która trafił 100% w mój gust, nie mogę nie napisać o nim paru zdań i przedstawić wam go jako jednego z najlepszych białych raperów w Ameryce. W tym zdaniu nie ma ani krztyny przesady – przed wami Copywrite.

Tak jakoś stało się, że pierwszy raz usłyszałem go na tracku z gościnnym udziałem Canibusa i Chino XL-a – dwóch MC z mojego Top-10. Naprawdę ciekaw jestem, jakiego znowu rapera odkryję poprzez łańcuch featuringów Chino… No, ale do rzeczy. Po tygodniowym katowaniu kawałka „Suicypher” i dwukrotnym przesłuchaniu jego nowej EPki postanowiłem wgłębić się w jego twórczość. Ściągnąłem jego jedyną oficjalną płytę i trzy mixtape’y. Jak wrażenia?

Pozwólcie, że najpierw przedstawię wam garść faktów. Copywrite jest, jak sam się określa, „młodym dinozaurem”. Urodził się w mieście Columbus w stanie Ohio, gdzie reprezentował podziemną scenę wraz ze swoją grupą MHz (MegaHertz), z którą wydał o ile dobrze się orientuję jeden singiel "World Premier". Potem podpisał umowę z wytwórnią Eastern Conference, gdzie to razem z producentem i członkiem swojej grupy RJD2 wydał singiel "Holier Than Thou", który miał być zapowiedzią jego debiutanckiej płyty „The High Exhaulted”.

Już na swoim debiucie raper pokazał nieprzeciętne umiejętności. Oryginalne flow, które oczywiście było jeszcze nieoszlifowane, ale już wtedy nie czuć było tej monotonii, na którą można się natknąć w produkcjach innych początkujących raperów. Dostał od swojego producenta bardzo ciekawe, mroczne bity, które uwypukliły klimat produkcji. Poza tym oczywiście Cwrite dał nam niebagatelne punchline’y, chociaż to też była strefa, w której, jak widzimy dzisiaj, miał się jeszcze rozwinąć. Album był objawieniem się światu i zapowiedzią, co gość imieniem Copywrite może osiągnąć w tej grze.

Po wydaniu płyty odszedł z wytwórni i w pewnych odstępach czasu wydał trzy mixtape’y. Kolejno: „Cruise Control Vol. 1”, „The Jerk: Vol. 0” oraz „The Worst Of The Best Of Mixtape Vol. 1”. Dwie pierwsze pozycje były oficjalnymi produkcjami, zaś trzecia to mix kawałków wydanych już wcześniej oraz tych świeżo nagranych. Raper z Ohio prezentował na nich różną formę. O ile pierwszy mixtape był po prostu średni i niczym tak naprawdę nie zachwycał, to następne dostarczyły mi to, czego oczekiwałem – niesamowitą energię, ciekawe pomysły na płynięcie po bicie + oryginalne punchline’y.

Głównym smaczkiem w jego dyskografii, przynajmniej dla mnie, była pierwsza płyta jaką od niego usłyszałem – „Ultra Sound: The Rebirth EP” wydana już w wytwórni Man Bites Dog. Tutaj Copywrite pokazał pełnie swoich możliwości. Wgniatające w fotel linijki, znakomite flow i całkiem niezłą technikę składania rymów, przy ciekawym akcentowaniu potrójnych rymów. Nie wiem czemu, jego styl troszkę przypomina mi Tonedeffa … Cała EP-ka została wyprodukowana przez Surocka, którego wcześniej nie znałem, ale po przesłuchaniu tego materiału, na pewno postaram się zapoznać z jego innymi podkładami. Spójny materiał, na którym pojawił się m.in. Royce Da 5’9” i Sean P. „Suicypher” – kawałek, o którym mówiłem, nie znalazł się na płycie, ale jest jej znakomitym dopełnieniem i czuć, że jest zrobiony w jej konwencji .

Nie zdziwi was chyba też to, że koleś z takimi umiejętnościami jak Copywrite wziął się za dissowanie. Z tego co się orientuję pierwszym jego celem był duet 7L & Esoteric. I chociaż startował z góry przegranej pozycji, myślę, że całkiem nieźle sobie poradził, chociaż to dissy Esoterica były jednak minimalnie lepsze. Beef w którym pokazał wszystkie swoje umiejętności to beef z Asher Rothem. Copy otwarcie zdissował go w kawałku „The Real Fake Shady” i oskarżył o kopiowanie wizerunku Eminema. Po dosyć słabej odpowiedzi swojego rywala wydał świetny diss „Cremation”, w którym wreszcie pokazał swój cały bitewny potencjał.

Polecam wam Copywrite’a w sumie tylko z jednego powodu – bo się nim jaram. Jednak, co koneserzy hip-hopu mogą znaleźć w jego rapie? Przede wszystkim charyzmę, której brakuje niejednokrotnie młodym artystom. Naprawdę, kiedy pierwszy raz usłyszałem jak rapuje, pomyślałem, że jest czarny. Takiej werwy w głosie, nie miał chyba żadnej biały od czasu Eminema. Świetne flow, oryginalne patenty i przede wszystkim to co tygrysy lubią najbardziej – nietuzinkowe punchline’y. Teraz CWrite pracuje nad albumem swojego zespołu MegaHertz oraz nad LP, którego przedsmakiem była omawiana EPka. Pozostaje mi tylko czekać na jego nowe produkcje i mieć nadzieje, że będą na podobnym poziomie jak „Ultra Sound: The Rebirth EP”.