piątek, 23 lipca 2010

Ras Kass/DJ Rhettmatic - A.D.I.D.A.S. (Recenzja)

Cholerka, chyba trochę wyszedłem z wprawy w pisaniu recenzji, przypominając sobie jak opornie szło mi pisanie ostatniej. Jednak miejmy nadzieję, że wlrótce wszystko wróci do normy. Ostatnio napisałem, że Ras Kass znacząco zbliżył się do formy z „Soul On Ice” tylko w tym roku. Chodziło właśnie o album, który chcę wam dziś opisać. Wynik współpracy z DJ’em Rhettmaticiem - płytę „A.D.I.D.A.S.”. Akronim do tej pory rozszyfrowywany jako „All Day I Dream About Sex” autor przedstawił jako motto swojego życia przekształcając je na „All Day I Dream About Spittin’”.

Zanim przejdziemy do albumu, przypomnijmy sobie nieco karierę Ras Kassa po wydaniu debiutanckiej płyty. Krążek „Rasassination” odniósł o wiele większy sukces komercyjny z powodu bardzo dobrej promocji oraz osobistości, które się na niej pojawiły. Tekstowo za to klasyfikowała się kilka poziomów niżej. Później raper wydał kilka nieoficjalnych albumów, na których prezentował się lepiej niż na „Rasassination”, lecz nie było to, to, czego można było oczekiwać po przesłuchaniu debiutu. W tych czasach też narodził się też kawałek, z którym artysta będzie kojarzony już do końca swojej kariery. „Goldyn Chyld” na bicie DJ Premiera.

Jednym z trzech singli promujących opisywany album była właśnie kontynuacja tego klasycznego numeru, kawałek „Goldyn Chyld II”. Utwór ten napełnił mnie nadzieją, że wreszcie Razzy pokaże pełnie swoich umiejętności. Wreszcie po tylu latach uwolni cały drzemiący w nim potencjał. Czy miałem rację? Jak najbardziej tak, chociaż od początku wiedziałem, że raper już nigdy nie osiągnie poziomu z debiutu.

Na nowym albumie Ras Kass trochę wstrzymał się z pisaniem bitewnych rymów i w większości usłyszymy tutaj czystą formę braggadacio i kawałki tematyczne, których jest tu od groma. Najbardziej chyba spodobał mi się najkrótszy kawałek na płycie „Where Did She Go”, w którym Ras Kass mówi o tym, jak muzyka rap zmieniła się przez te wszystkie lata jego kariery. Ruszył mnie chyba dlatego, że wszystko co jest w nim powiedziane, jest w 100% smutną prawdą. Jakie inne ciekawe patenty mógłbym wyróżnić? Na pewno „Me & My Twins” stworzone razem ze swoimi dziećmi. Wiadomo, że dzieciaki rapują tragicznie, ale naprawdę, gdy ich słuchałem, to gęba mi się cieszyła od ucha do ucha. Dodatkowo nagrany jest na najlepszym bicie na płycie. Zagłębiając się bardziej w teksty utworów usłyszymy wiele follow-upów do klasycznych wersów a umiejętność tworzenia punchline’ów i porównań wciąż potrafią zmusić nas do cofnięcia słuchanego numeru, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie „co to, kurwa, było?”.

Ras Kass przez te 14 lat rapowania wyrobił znakomite flow, którego podstawy pamiętamy z „Soul On Ice”. Już wtedy miał w sobie tę swoją oryginalność, ale niestety, bardzo często jechał po prostu na off-beacie. Teraz, mogę szczerze powiedzieć, że jest jednym z moich ulubionych artystów jeśli chodzi o stronę wokalno-techniczną.

Co najważniejsze raper z LA dostał w końcu porządne bity na album. W zdecydowanej większości bardzo dobrze do niego pasują a on brzmi na nich idealnie. Szkoda tylko, że wszystko musiały zepsuć podkłady w klimacie… Mainstreamowego Południa! Co to ma być?! Fakt, faktem, że z technicznej strony są one całkiem dobre, ale nie dość, że nie pasują do stylu Ras Kassa to jeszcze on, rapując na nich, tak dziwnie zmienia swoje flow, że jest to w ogóle tragedia. Na szczęście są to tylko wyjątki a na całym dwupłytowym albumie znajdziemy parę genialnych muzycznych kompozycji, które szczerze mnie zaskoczyły. Przykładem może być bit w kawałku „He Say, She Say” z samplem z ponadczasowego klasyka „Say, Say, Say” Paula McCartney’a i Mike’a Jacksona.

Płyta nie ma większych wad. Oczywiście można powiedzieć o tym, że druga płyta troszeczkę odstaje poziomem od pierwszej i Ras jest w pewnym stopniu „zagłuszany” przez gości, ale zdecydowanie nie jest to jakiś wielki minus. Szczególnie gdy goście w większości nawinęli bardzo dobre zwrotki. Skoro już mowa o zwrotkach gościnnych, usłyszmy m.in. zespół The HRSM, którego Ras jest członkiem, Chino XL, Royce Da 5’9” czy Xzibit.

Muszę powiedzieć szczerze, że mnie lekko ta płyta zawiodła, ponieważ liczyłem na płytę roku. Nie ujmuje to jednak ani trochę Ras Kassowi i albumowi przez niego stworzonemu. Po prostu ja jako fan, oczekiwałem nieco lepszej płyty i po prostu się przeliczyłem. Ale obiektywnie na to patrząc, otrzymaliśmy kawał dobrego materiału, który nie nudzi się po pierwszym przesłuchaniu i przez kilka następnych będzie odkrywał przed nami swoje tajemnice. Po sprawdzeniu całej dyskografii rapera z LA, stwierdzam, że jest to druga najlepsza jego płyta zaraz po debiucie.

Ocena: +8/10 (Znowu miałem wielki dylemat wystawiając ocenę. Czy płyta zasłużyła na -9? Patrząc na albumy, które do tej pory dostały ode mnie takie oceny, są od niej trochę lepsze. Ale jednak to „trochę” to naprawdę bardzo mało. Zdecydowałem się na +8. Może przy ponownej ocenie z okazji końcowo-rocznego rankingu zmienię zdanie tak jak to było w tamtym roku w przypadku „Sickology 101”.)

czwartek, 22 lipca 2010

Ras Kass - Soul on Ice (Recenzja)

Mamy październik 1996 roku. Świat rapu wciąż jest wstrząśnięty nagłą śmiercią mentalnego przywódcy zachodniego wybrzeża Tupaca Shakura. Jakby nie patrzeć był to dobry moment by zaprezentować się szerszej publiczności i zmienić trochę układ sił w grze. Naprzeciw temu wyzwaniu stanął młody, niedoświadczony raper z Los Angeles – Ras Kass.

Jest on jednym z tych niedocenionych artystów, o których karierze i trudnościach przebicia się do szerszego grona odbiorców można by pisać, pisać i pisać. Jest też jednym z pionierów lirycznego rapu na zachodnim wybrzeżu, którzy chcieli zmienić postrzeganie tego terenu tylko jako największego skupiska gangsta rapu. No cóż, chyba mu się to udało, skoro jest teraz uważany za jednego z najlepszych żyjących raperów a recenzowany tutaj album „Soul On Ice” stał się niezaprzeczalnym klasykiem i jego ceny na ebay’u dochodzą nawet do 60$.

Płyta jest tym, co tygrysy (wielbiciele liryki) lubią najbardziej. Ras Kass prezentuje się jako wszechstronny raper, który potrafi nawinąć praktycznie na każdy temat. Oczywistym jest, że bitewny rap jako to, co raper potrafi robić najlepiej dominuje płytę. Numery takie jak „Etc.”, „Sonset” czy „If/Then” są tylko pojedynczymi przykładami składania świeżych i skomplikowanych punchline’ów i gier słownych.

Geniusz rapera jednak nie polega tylko na powyższych umiejętnościach. Swoje prawdziwe oblicze raper pokazuje nam dzieląc się swoimi przemyśleniami na temat Boga w „On Earth As It Is..”, swojego życia - „The Evil That Men Do” czy też w spojrzeniu na problem rasizmu z perspektywy bardzo subiektywnie przedstawionej historii człowieka oraz całej cywilizacji w niesamowitym siedmiominutowym kawałku „Nature Of The Threat”. Dodatkowo usłyszymy luźne kawałki o kobietach - „Drama”, imprezach - „Marinatin'” a także parę konspiracyjnych teorii oraz przemyśleń na temat polityki „Ordo Abchao”. Nie muszę wspominać chyba o tym, że nawet poruszając się w tych tematach Razzy świetnie operuje swoim lirycznym instynktem tworząc wiele porównań, dwuznaczności oraz mądrych, uniwersalnych, pouczających zdań, które pozostają w pamięci na długo.

Cała płyta oparta jest czasem na mrocznych, czasem na lekkich G-Funkowych kompozycjach. Raz za razem usłyszymy odniesienie do klasyków tego gatunku w formie follow upu czy cutu. Same bity są… Przyzwoite. Jeśli cała płyta byłaby wyprodukowana przez Battlecata usłyszelibyśmy nie tylko idealną lirycznie płytę, ale też genialną pod względem produkcji. A tak mamy tylko jeden bit od tej niezaprzeczalnej legendy zachodniego wybrzeża. Większość płyty wyprodukował Bird na spółkę z samym Ras Kassem. Wśród innych producentów znajdują się m.in.: Michael Barber i Vooodu.

Czy płyta ma jakieś wady poza średnimi bitami? Moim zdaniem nie. Oczywiście, można przyczepić się do techniki płynięcia po bicie gospodarza. Ras Kass ma specyficzne flow, które można nazwać w skrajnym przypadku brakiem flow. Jednak ta oryginalność powoduje, że w ogóle mi to nie przeszkadzało, ale cytując samego artystę „Momma always told me: opinions are like assholes cuz everyone has got one”. Na pewno znajdą się wśród słuchaczy ludzie, których będzie to irytowało.

Podsumowując to wszystko jednym zdaniem - jest to płyta wybitna i ponadczasowa. Ras Kass nagrał klasyczny krążek, który jak to zwykle bywa w takich przypadkach nie został doceniony na tyle ile powinien a przyczyną tego było lenistwo wytwórni. To chyba przewidział sam zainteresowany “Underground classic - nobody buys it, so, rap is fucked”. Jeśli jednak doceniasz coś takiego jak teksty, to jest to płyta dla ciebie. Szkoda, że Ras nigdy nie nagra już takiej płyty. Przez 14 lat swojej kariery tylko raz lekko zbliżył się do tego poziomu – w tym roku. Chociaż wciąż pozostaje jednym z najlepszych liryków w grze razem z Chino XL-em, Canibusem oraz Crooked I’em. I to przede wszystkim przez, a właściwie, dzięki tej płycie.

Ocena: +9/10

wtorek, 6 lipca 2010

Kariera Maccaveli'ego jako słuchacza... (Felieton)

Minęło już bardzo dużo czasu od pojawienia się mojego ostatniego wpisu. Miały być diss beefy, których prawdopodobnie nie będzie, miał być wywiad, którego też raczej nie będzie no i miały być jakieś recki, które przepadły w ogniu zajęć i nudy. Na pewnym forum pisałem moją historię jako słuchacza rapu. Postanowiłem sobie, że zabiję zastój na blogu, trochę rozwinę i poprawię moją wypowiedź i wrzucę ja tutaj. Moim zdaniem jest to interesujące a ja jako typ człowieka sentymentalnego lubię sobie powspominać.

Rapu słucham od 2006 roku. Wiadomo, że wcześniej miałem jakiś tam kontakt z tą muzyką. Nawinęły mi się na ucho kawałki jakichś polskich grup, bardziej rozpoznawalnych amerykańskich raperów, ale wtedy nie myślałem, że słucham rapu. Słuchałem po prostu wszystkiego. Byłem dzieckiem ESKI i Radia Zet. Oczywiście z Zetki jestem dumny, bo usłyszałem wiele klasyków, które po prostu trzeba znać. Oczywiście nie rapowych.

Gdzieś tak w maju-czerwcu 2006 usłyszałem w one and only Radio Eska "California Love" Paca i zacząłem grzebać w jego życiorysie. Taka ciekawostka - na początku myślałem, że Tupac i 2Pac to dwie inne osoby, hehehehe. No i tutaj dużą rolę odegrał mój sąsiad z dołu (pozdrawiam serdecznie). Wiedziałem, że słucha takich rytmów, więc podbiłem do niego po płytki Tupaca. Z tego, co pamiętam to dostałem "All Eyez On Me" i "Me Against The Word". Katowałem te dwie płyty dzień za dniem, pamiętam, że mój grafik wyglądał tak: mecz-muzyka-mecz-muzyka-podwórko-muzyka-mecz-muzyka. Odbywał się wtedy mundial w Niemczech.

Nie miałem wtedy jeszcze internetu, więc wiadomo, że nie miałem źródła do pobierania albumów i wielu możliwości manewru. Jedynym oparciem był ten sąsiad. Dostałem potem od niego kilka płyt, których nigdy nie zapomnę ze względu na sentyment. "Black Album", "College Dropout", "Late Registration", "Blood Money", "The Massacre" i "The Documentary”. Nawet dzisiaj mogę powiedzieć, że są do bardzo dobre albumy i w jednym momencie miałem je nawet wszystkie w oryginałach.

W tym samym czasie od kolegi, także z osiedla, którego znam kupę lat, dostałem kilka polskich płyt. Pamiętam, że od początku kariery słuchacza byłem wymagający w stosunku do raperów z Polski i jak wciskał mi Peję, to niechętnie brałem, ale brałem, żeby mieć rozeznanie. Dostałem też "Muzykę Poważną", "Osobiście", "Najlepszą Obroną Jest Atak" i chyba "Na Legalu". Dodatkowo dostałem parę luźnych emeptrójek od innego kumpla. Dalej jednak byłem laikiem.

Przełomem okazał się moment, kiedy dostałem internet. Cieszę się w sumie teraz, że dopiero tak późno, bo tak patrząc z perspektywy czasu, nawet wtedy jeszcze do niego nie dorosłem. Naściągałem sobie trochę albumów Paca, Snoopa, Dre'a, coś od Game'a i kilka tym podobnych. Zamknąłem się tylko w tym obrębie dość długo, wtedy też zacząłem kupować oryginalne płyty. Pierwszą pozycją, jaką nabyłem było "All Eyez On Me". Od początku mnie to jarało. Założyłem sobie stronę, nawet dwie o rapie, chociaż wiedzę jeszcze miałem stosunkowo małą (a patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, katastrofalnie małą).

Rewolucja nastąpiła, gdy na moje forum wkroczyli dwaj kolesie, którzy pewnie będą wiedzieć, że to o nich chodzi. Hejtowali wszystkich, których wtedy uważałem za czołówkę raperów. Na początku myślałem "kurwa, jacyś idioci wbili na forum, pierdolą od rzeczy”, ale gdy zagłębiłem się w to, co mówili, odkryłem, że rzeczywiście mieli trochę racji. Wtedy zaczęło się masowe ściąganie albumów, zajawka na Spice'a, który był moim ulubionym raperem aż do października 2009 roku, poznanie filarów wschodniego wybrzeża, trochę undergroundu. Do dziś przesłuchałem ponad 1100 płyt, ale liczby nie mają wielkiego znaczenia. Otworzyłem się na wielki i szeroki rapowy świat.

Teraz partia niechlubnej kariery jako słuchacza. Idąc za przykładem moich "mentorów" w lecie 2007 zacząłem chodzić po forach i robić to co oni - hejtować obiekty zachwytów. Wtedy nie uważałem tego za nic złego, przeciwnie - czułem się wielki i dojrzały. Trwało to gdzieś rok, chociaż końcowa faza była już tak minimalna, że chyba nie było jakichś wielkich afer forumowych. Było jeszcze kilka osób, które wskazały mi pewnych artystów, bym jakoś w 3 klasie gimnazjum, pod koniec 2008 wreszcie wykształcał własne poglądy (choć oczywiście miałem je już wcześniej, ale nie na taką skalę).

Do dnia dzisiejszego przeżyłem jeszcze kilka ewolucji. Kilka razy wracałem do polskiego HH, by zajarać się Płomieniem, Tede, VNMem a za jego sprawą też szerszym podziemiem. Był okres, w którym traktowałem rap jako muzykę rozrywkową, która ma bujać i jarałem się południowymi mainstreamowymi brzmieniami. Ostateczny (jak na razie) przełom miał miejsce podczas słuchania płyty Tech N9ne’a - Sickology 101 i jej tytułowego kawałka. Ten sprawił, że znów zacząłem jarać się Chino XL-em i zacząłem przykładać ogromną uwagę do tekstów. I tak oto stoję dzisiaj przed wami jako wielki fan liryki i wszystkiego co jest związane z tekstami - genialnych storytellingów, metafor, skomplikowanych rymów i przede wszystkim punchline'ów.

Masowe ściąganie albumów już się skończyło. Rzadko, kiedy sięgam teraz po nieznane starsze produkcje (chociaż wiadomo że to robię) ale próbuję cały czas być na czasie i sprawdzać nowe płyty. Dalej o wiele bardziej wolę rap amerykański niż polski i raczej to już się nie zmieni. Polski rap w większości po prostu nie jest mi w stanie dać tego, czego oczekuję na dzień dzisiejszy od tej muzyki.

Powspominaliśmy sobie. Żeby znowu ruszyć z buta planuję wrzucić niedługo jakąś recenzję, choć wiadomo jak to ze mną jest. Znowu może zrobić się pusto. Chociaż i tak mało osób czyta tego bloga. No i chciałbym powiedzieć, że blog 25 czerwca obchodził swoje pierwsze urodziny, o czym kompletnie zapomniałem. Ale co tam, przypomniałem sobie stosunkowo szybko. STO LAT (i nie wiem czy mi, czy blogowi :P)