wtorek, 9 listopada 2010

Royce da 5'9" - Independent's Day (Recenzja)

Jest rok 2005. Beef między D12 i Royce’m Da 5'9" trwa nadal. Oczywiście chodzi mi tu o tą stricte uliczną część, ponieważ raperzy poza niewielkimi nawiązaniami, praktycznie nie atakują się już w swoich utworach. Chłopaki z Dirty Dozen wydali swój drugi album rok wcześniej, chociaż Nickle twierdził, że nigdy to nie nastąpi „There'll never be another D12 album, nigga, wanna bet?”. Ryan za to otworzył swój własny label „M.I.C. Records” i wydał w nim kilka mixtape’ów. W końcu jednak przyszła pora na wydanie kolejnego oficjalnego krążka.

Po lekko mrocznym i refleksyjnym „Death Is Certain” przyszła pora na powrót do normalności w postaci albumu „Independent's Day”, którego tytuł ma dobitnie pokreślić to, że raper jest już w końcu „na swoim”. Royce znowu kreuje się na twardziela, który ciągle trzyma rękę na spuście i nie zawaha się za niego pociągnąć. Powraca jakby na stanowisko „Króla Detroit”, chociaż sam wcześniej powiedział, że zrzekł się korony. Co ciekawe wydał też trzy części mixtape’u „Defending The Crown”. Pewnie wyglądało to tak, że stał na ulicy obok korony, którą niedawno wyrzucił i bronił jej jak emerytki krzyża pod pałacem prezydenckim. Jeszcze ciekawszą rzeczą jest to, że jego image tough guy’a całkowicie obala fakt, że w okresie nagrywania płyty nie wychodził nawet do klubów z obawą, że może tam spotkać kogoś z sprzymierzeńców wrogiej grupy. Hipokryzja w najczystszym wydaniu.

Co za tym idzie, radykalnej zmianie uległa warstwa tekstowa płyty. Jak się pewnie domyślacie, na gorsze. O zawartości merytorycznej albumu, w numerze otwierającym płytę, wypowiada się sam artysta: „I'm about to touch on every style you could think of / On this album from the streets to the bounce to the singles” Szkoda tylko, że te wszystkie trzy wymienione przez rapera style łączą się z bezwartościowym, mało ambitnym braggadacio. OK, przypuszczam, że nie ma większego fana bragga w Polsce niż ja, ale nawet dla mnie to musi mieć jakiś poziom. Te kawałki dla ulic to po prostu kreowanie się na największego gangstera w Detroit, bounce to pseudo bujające tracki z prostym tekstem a kawałki singlowe są tylko prymitywnym gadaniem o seksie. Royce wrócił do stylu prezentowanego na "Rock City". Szkoda tylko, że spadł o te kilka poziomów.

Lirycznie jest to zdecydowanie najsłabszy album rapera jak do tej pory. Ale zacznijmy może od tych pozytywnych aspektów. Najlepszym utworem na płycie, który wybija się znacznie na tle pozostałych numerów jest kawałek „Yeah”. Niby nie jest to nic szczególnego patrząc na warstwę tekstową, ale vibe, jaki płynie z nawijki Royce’a oraz bitu 6th July’a jest niepodrabialny. W tracku „Independent’s Day” Nickle opowiada o tym, że bycie niezależnym pozwala mu być artystą kompletnym i w końcu rozwinąć pozwala mu skrzydła . Szkoda tylko, że w praktyce wyszło zupełnie inaczej. Nie mogę też zapomnieć o jedynym tak naprawdę dobrym koncepcie na płycie, czyli numerze „Blow Dat”. Jest to powrót do klasycznych brzmień wschodniego wybrzeża z przełomu lat 80 i 90. Artysta nie osiągnąłby tego bez pomocy Nottza i jego bardzo ciekawego bitu, którego styl łudząco przypomina pierwsze albumy Public Enemy.

Teraz przejdźmy do minusów. Jednym z tych większych jest to, że bragga Royce’a na tym albumie nie ma w sobie absolutnie nic. Nie ma ani ciekawych punchy, ani niczego innego co mogłoby przykuć uwagę na dłużej. NICZEGO, co mogłoby podnieść ocenę lirycznej strony albumu. Dodatkowo Ryan serwuje nam masę nieudanych pomysłów i zupełnie niezrozumiałych prób ukrycia bezwartościowości tekstów pod osłoną niezrozumiałych konceptów. Powiem szczerze, że gdybym miał oceniać tylko warstwę tekstową zjechałbym tę płytę bardziej niż „C True Hollywood Stories” Canibusa.

Album ratuje oczywiście genialne flow rapera, które tak jak już pisałem we wcześniej recenzji z roku na rok staje się lepsze. Umiejętności zaprezentowane na tym krążku po raz kolejny potwierdzają, że Royce potrafi odnaleźć się na dosłownie każdym bicie. Dodajmy do tego tę technikę rymów, o której też już pisałem przy okazji omawiania poprzedniej płyty. Może artysta nie jest tu tak fenomenalny jak wtedy, ale wciąż jest to poziom wykraczający ponad 90% sceny USA. Przy tym trzeba wspomnieć o warstwie muzycznej, która też bardzo dobrze spełniła rolę koła ratunkowego dla albumu. I chociaż jest to zupełnie inny styl podkładów niż na „Death Is Certain”, to muszę szczerze powiedzieć, że większość z nich jest wyśmienita. Większość, bo niektóre są… Dziwne. Ale może tylko dla mnie.

Warto jeszcze wspomnieć jeszcze o tym, że Royce zaprosił na płytę całą ekipę ze swojej nowo otwartej wytwórni M.I.C. Records. Jakie ma to przełożenie na jakość omawianego krążka? Skłaniałbym się tu raczej ku opinii, że trochę ją zepsuło, aczkolwiek koledzy Ryana nie są oczywiście raperami katastrofalnymi. Są to po prostu średniacy, którzy czasem mogą zaimponować swoim flow. Wyjątkiem wydaje się by brat Royce'a – Kid Vishis, po którym już wtedy było słychać, że odziedziczył te same muzyczne geny co jego brat. Z perspektywy czasu widzimy, że wyrósł na bardzo przyzwoitego rapera.

Cóż, jak mówi stara mądrość ludowa, są upadki i wzloty. I wiecie co? Gdyby nie to, że nie lubię bezsensownych tekstów, byłby to bardzo dobry album. No bo co mogę powiedzieć? Mamy genialne warunki techniczno-wokalne połączone z bardzo dobrą warstwą muzyczną. Szczerze mogę polecić tę płytę ludziom, którzy albo nie zwracają uwagi na teksty, albo ich po prostu nie rozumieją. Niestety, ja jako miłośnik „czegoś więcej” nie mogę nie obniżyć przez to oceny. Jeszcze tak na koniec dodam, że Royce zrehabilituje się później na swoich mixtape’ach z serii "Bar Exam", by potem znowu spaść kilka poziomów niżej na kolejnym solowym albumie. Może jednak powinien pomyśleć o karierze mixtejpowego rapera?

Ocena: 7/10

poniedziałek, 25 października 2010

Royce da 5'9" - Death Is Certain (Recenzja)

Beefy i ich specyficzna atmosfera bardzo często potrafią wyzwolić w raperze pokłady umiejętności i pomysłów, których oni sami i ich słuchacze nigdy by się nie spodziewali. Bardzo często idzie to niestety w złą stronę jak podczas konfliktu 2Paca z Notoriousem i późniejszych poczynań tego pierwszego. Niekiedy jednak beef potrafi mieć pozytywny wpływ na twórczość rapera. Najlepszym przykładem na to jest Royce Da 5’9” i jego drugi solowy krążek „Death Is Certain”. Ryan podczas nagrywania płyty był w stanie wojny ze swoimi byłymi przyjaciółmi z D12. Podczas gdy beef trząsł miastem a główne dissy były już dawno napisane raper postanowił dalej robić swoje i wskoczyć na wyższy poziom.

Na samym początku trzeba zaznaczyć, że na albumie słyszymy zupełnie innego Royce’a niż na innych jego wydawnictwach. Mimo tego technicznie jest to ten sam gościu, który potrafi wkleić w tekst mnóstwo skomplikowanych rymów jakby od niechcenia. Można nawet powiedzieć, że ta płyta jest jego najlepszą w karierze pod tym względem. Jego skillsy są piorunujące i nie ma co do tego ani krztyny wątpliwości. Takie wersy jak: “Raps wolf is back, to attack crooks is back / The slap snares, and clap at the tracks foot” czy “The ski mask, the beef with the street trash / The leafs the trees the grass, at ya pad, he's mastered / Squeeze faster, instead of beatin’ his ass” same obronią się nawet przed najwiekszym hejterem z Detroit. Na “Death Is Certain” Ryan zrobił także kolejny krok ku rozwinięciu swoich umiejętności wokalnych. Jak wiemy, już na debiucie dysponował jednymi z najlepszych umiejętności płynięcia po bicie w kraju i jak sami widzimy, z czasem jeszcze bardziej się rozwinął. I co najważniejsze, dalej nie przestaje tego robić i z roku na rok jego flow staje się coraz bardziej niesamowite. Jednak to, co zmieniło się najbardziej, to warstwa liryczna.

Zawszę lubię dzielić analizowanie tekstów na dwie części i tutaj zrobię to samo. Gdybym tego nie zrobił, popełniłbym zbrodnię, za którą groziłaby mi kara śmierci. Jak się zapewne domyślacie, pierwszym obliczem albumu jest braggadacio. Jest go tu jednak bardzo mało jak na tego typu rapera. Royce nie stosuje żadnych zawiłych metafor, nad którymi trzeba siedzieć godzinami, po prostu bawi się słowem i to chyba wychodzi mu najlepiej. Wychwalanie i pokazywanie swoich skillsów ciągle przeplata się z wątkami ulicznymi, których tutaj także znajdziemy bardzo, bardzo mało. I to bardzo dobrze, ponieważ na następnych płytach raper potrafi nas tym wręcz zanudzić. Tutaj w sumie mamy tylko jeden utwór stricte o takiej tematyce - „Gangsta”, ale można też pod to podciągnąć znakomity remake klasycznego kawałka Notoriousa B.I.G. „What’s Beef” zatytuwany „Beef”. Ukazuje on rapowy konflikt od strony miejskiej, gdzie panują zupełnie inne zasady niż na wosku. Przenikanie się tych tematyk bardzo przypomina mi miejskie braggadacio Big L’a i chyba tak najlepiej jest to określić.

Jednak ten album jest czymś więcej niż to. Jest przede wszystkim zbiorem refleksji Royce’a na temat życia i rapu i a także pokazaniem uczuć, jakie nim w tamtym czasie targały. Mamy tu wszystko: począwszy od lekkich rozkmin na temat muzyki w „What I Know” przez bardziej poważniejsze rozważania na temat swojego miejsca w rapgrze w „Regardless” aż po genialnie ukazany wpływ beefu na umysł rapera w pełnym gniewu „Something’s Wrong With Him”, którego kwintesencją jest wers „Now I'm angry, so fuck a metaphor”. Royce podczas beefu z D12 popadł w alkoholizm i podobno był bliski załamania nerwowego. To pozwoliło mu trochę inaczej spojrzeć na siebie i swoją twórczość. Najlepszym odzwierciedleniem tego jest utwór „I & Me”, który można uznać za typową spowiedź artysty i bezkompromisowe rozliczenie się z rzeczywistością. Aż strach pomyśleć, co musiało dziać się w umyślę Royce’a i doprowadzić go do napisania czegoś takiego: „Go out and kill a clown a day / Don't call me Royce no more, it's Ryan, I just threw Detroit's crown away!”.

Na sam koniec zostawiłem sobie najlepszy moim zdaniem utwór na płycie. Tytułowy „Death Is Certain Pt. 2 (It Hurts)”. Jest to najbardziej poruszający kawałek w dyskografii Royce’a i tak naprawdę jego klasa leży przede wszystkim w prostocie konceptu. Artysta opowiada tu o swoich wewnętrznych rozterkach, gdy jeden z jego najlepszych przyjaciół zostaje postrzelony. Właśnie, niby nic, ale zaangażowanie, z jakim Royce wypowiada kolejne frazy i wczucie się w opowiadaną historię znakomicie maskują tę prostotę. Royce oprócz swoich ekspresji przekazuje nam kilka mądrości życiowych, oraz rozważa, jaki wpływ będzie miała śmierć kolegi na cała ekipę, której był członkiem. W jednym momencie nawet prosi los o to, by w przypadku śmierci kumpla, on też umarł. Utwór jak się domyślamy, nie kończy się happy endem a przyjaciel odchodzi z tego świata na oczach Royce’a.

Jak już wiecie z moich wcześniejszych recenzji lubię doszukiwać się w tekstach czegoś więcej niż inni. To, co zauważyłem słuchając tej płyty, może być bardzo ważne dla konceptu całego albumu. Mianowicie, znalazłem wiele nawiązań do tragicznie zmarłej legendy zachodniego wybrzeża – Tupaca Shakura. Zaczynając od wersów, w których pada jego pseudonim: „„Unlock ya locks, and keep ya keks/ The Pac in me, got me thinkin deeply”, “Fuck is you sick? 'Pac should be pissed / Cause fifty percent of the niggaz suckin his dick is bitches!”, “Fuck hip-hop, hip-hop sucks! / You got, niggaz on top swingin from 2Pac's nuts!”, przez tytuł kawałka “Bomb 1st” a kończąc na follow upie a wręcz imitacji wersów Paca z „Against All Ods” zaimplementowanych w „I & Me”, o którym szerzej pisałem wcześniej. Sądząc po kontekstach tych zabiegów Royce utożsamia się 2Paciem, ponieważ znalazł się w bardzo podobnej sytuacji jak on w 1996.

Do tej bardzo dobrej, jeśli nie genialnej warstwy lirycznej potrzebne było jeszcze tło muzyczne, które doskonale odda klimat utworów. I wiecie co? Producenci spisali się na medal. Nadali albumowi tą mroczną atmosferę, która odróżnia go od innych albumów artysty. Jest to zasługa przede wszystkim 6 July’a członka producenkiej grupy The Hitmen z Bad Boys Records, który wyprodukował około 80% albumu. Swoje trzy grosze dorzucili też ziomek Royce’a z Detroit - Asar, Reef, Ty Fyffe i mentor artysty DJ Premier.

Teksty na tym albumie pokazują jak wielką przemianę przeszedł Royce. I nie dziwimy się chyba, że była to przemiana krótkotrwała. Potem Ryan powrócił do swojego starego stylu nawijania. Czy to dobrze, czy to źle, ocenię w kolejnych recenzjach, kolejnych albumów artysty. Jak na razie, mam przed sobą album, który jest niemalże idealny. Tak naprawdę, jedynym słabym punktem albumu jest skit. Stąd moja teza, że jest to najlepszy album z Detroit, jaki kiedykolwiek ujrzał światło dzienne, nie powinna nikogo zadziwić.

Ocena +9/10

niedziela, 26 września 2010

Royce da 5'9" - Rock City (Recenzja)

Royce da 5’9” to oprócz Eminema, Proofa i JayDee jedna z najważniejszych postaci sceny Detroit. Przed wydaniem omawianego tutaj debiutu pt. „Rock City” znany był przede wszystkim z występów w duecie „Bad Meets Evil” z Eminemem. Jego kolega został zauważony przez Dr. Dre i zabrał Ryan’a ze sobą do LA. Royce zaczął pracować jako ghostwriter nad albumem „2001” (napisał m.in. „The Message”). Po gościnnym udziale na „Slim Shady LP” postanowił wyrwać się spod skrzydeł Aftermath i wydać swój debiutancki album.

Nie było to jednak takie proste. Royce bazując na kontaktach z Eminemem podpisał kontrakt z wytwórnią Tommy Boy Records. By maksymalnie skupić się na pracy nad swoim albumem zrezygnował z pozycji hype-mana na trasie promującej „Slim Shady LP”. Nagrał mnóstwo materiału, którego jednak Tommy Boy nie chciało wypuścić ze względu na małą ingerencję Eminema i Dr. Dre w projekt. Zirytowany Ryan zwrócił się o pomoc w wydaniu płyty do niezależnej, raczkującej jeszcze w wydawniczym biznesie wytwórni Koch Records, która razem z Game Recordings w końcu wydała krążek rapera 26 listopada 2002 roku jako „Rock City (Version 2.0).

Ja mam przed sobą trzecią wersję zatytułowaną „The Definitive Edition”. Jaka jest róznica między nimi? Pięć utworów. Wytwórnia, prawdopodobnie za zgodą Royce’a ucięła kilka kawałków przygotowanych na album. Żeby było jeszcze śmieszniej, pierwsza wersja, którą Royce wypuścił nieoficjalnie, była zupełnie inaczej okrojona niż druga i zawierała dwa tracki mniej. Przy oficjalnym wydawnictwie jednak, to wytwórni należy się wielki minus za wycięcie takich utworów jak „I’m The King”, „We’re Live (Danger)” czy „What Would You Do”. Dopiero w 2008 roku wytwórnia napędzana chęcią zysku wypuściła wersję trzecią. I to właśnie o niej będę mówił.

Na albumie słychać, że Royce jest jeszcze na etapie artystycznego rozwoju. Jednak już wtedy był jednym z najbardziej wszechstronnych raperów poprzedniej dekady. Mimo, że główną jego specjalizacją jest braggadacio ilość pomysłów na nią może zadziwić. Raz są to uliczne przechwalanki w stylu Big L’a „Off Parole”, raz trochę bitewnego rapu „I’m The King” a raz pokazanie umiejętności szybkiego płynięcia na bicie „Let’s Go”. Przede wszystkim to, że Royce stawiał bardziej na flow i technikę składania rymów, niż na mordercze punchline’y, uczyniło go jednym z najbardziej oryginalnych raperów tamtych czasów.

Utworów tematycznych może nie jest tak dużo jak na drugiej płycie rapera „Death Is Certain”, ale na pewno przebija pod tym względem inne jego solowe płyty. Co mogę wyróżnić? Na pierwszy ogień idzie kawałek „Life”, w którym Royce wciela się w swojego ojca przekazującego swojemu młodemu synowi (czyli sobie) życiowe prawdy i wskazówki dotyczące egzystencji na ziemi. Mówiąc o tym tracku nie można zapomnieć o genialnym refrenie Amerie, który jest coverem pierwszych wersów klasycznego utworu Barbra’y Streinsad „Woman In Love”. „Rock City” to charakterystyka Detroit oczami króla tego miasta. Najciekawszym jednak konceptem jest „My Friend”, w którym raper sprytnie manipuluje opisem i porównaniami, które pozwalają nam myśleć, że mówi po prostu o swoim ziomku. Dopiero pod koniec drugiej zwrotki orientujemy się, że mówi o swoim… Członku. Tak, Royce przez całą karierę będzie jednym z topowych raperów mówiących o swoich genitaliach.

Jest jeszcze jedna rzecz, która może rzucić się w uczy słuchaczom. Royce zdaje się mieć „kompleks Eminema”. O co chodzi? Już wyjaśniam. Raper w wielu miejscach zaznacza, żeby nie nazywano go „człowiekiem Eminema” czy porównywano jego umiejętności z umiejętnościami kolegi z Bad Meets Evil. Nie jestem psychologiem, ale wydaje mi się, że Ryan, który zawsze był w cieniu swojego przyjaciela, który osiągnął wielki komercyjny sukces, czuł się odstawiony na drugi plan, co będzie bardzo dobrze widoczne w pierwszych miesiącach beefu z D12.

Strona muzyczna projektu wypada różnie. Mamy tu takie perełki jak bit DJ’a Premiera do kawałka „Boom” czy podkład Ayatollah’i do utworu „Life”, ale usłyszymy też takie pomyłki jak zupełnie nieudany bit do najgorszego moim zdaniem tracka na płycie „You Can’t Touch Me”. Co ciekawe, zrobili go bardzo lubiani i szanowani przeze mnie kolesie z Trackamsters. Zdarza się. Całość warstwy muzycznej prezentuje się jednak dobrze, ponieważ lepsze strony potrafią przyćmić te gorsze, a nie na odwrót. Poza wymienionymi ludźmi, swoje podkłady dali m.in. 6th July i Red Spyda.

Krążek „Rock City” to bezsprzecznie obowiązkowa pozycja dla każdego fana rapu z okolic Detroit. Jest to też po prostu bardzo dobra płyta. Royce pokazał, że szanowany w podziemiu raper, może przenieść swoje talenty na wyższy level i tym samym zabłysnąć na głównej scenie. Magazyn The Source określił artystę w swojej recenzji „Kompletnym MC” i „Maszyną Dystrybucyjną Koch Records”. Takie słowa z wypowiedziane przez recenzenta tak szanowanego magazynu chyba musiały coś znaczyć.

Ocena: +8/10

piątek, 23 lipca 2010

Ras Kass/DJ Rhettmatic - A.D.I.D.A.S. (Recenzja)

Cholerka, chyba trochę wyszedłem z wprawy w pisaniu recenzji, przypominając sobie jak opornie szło mi pisanie ostatniej. Jednak miejmy nadzieję, że wlrótce wszystko wróci do normy. Ostatnio napisałem, że Ras Kass znacząco zbliżył się do formy z „Soul On Ice” tylko w tym roku. Chodziło właśnie o album, który chcę wam dziś opisać. Wynik współpracy z DJ’em Rhettmaticiem - płytę „A.D.I.D.A.S.”. Akronim do tej pory rozszyfrowywany jako „All Day I Dream About Sex” autor przedstawił jako motto swojego życia przekształcając je na „All Day I Dream About Spittin’”.

Zanim przejdziemy do albumu, przypomnijmy sobie nieco karierę Ras Kassa po wydaniu debiutanckiej płyty. Krążek „Rasassination” odniósł o wiele większy sukces komercyjny z powodu bardzo dobrej promocji oraz osobistości, które się na niej pojawiły. Tekstowo za to klasyfikowała się kilka poziomów niżej. Później raper wydał kilka nieoficjalnych albumów, na których prezentował się lepiej niż na „Rasassination”, lecz nie było to, to, czego można było oczekiwać po przesłuchaniu debiutu. W tych czasach też narodził się też kawałek, z którym artysta będzie kojarzony już do końca swojej kariery. „Goldyn Chyld” na bicie DJ Premiera.

Jednym z trzech singli promujących opisywany album była właśnie kontynuacja tego klasycznego numeru, kawałek „Goldyn Chyld II”. Utwór ten napełnił mnie nadzieją, że wreszcie Razzy pokaże pełnie swoich umiejętności. Wreszcie po tylu latach uwolni cały drzemiący w nim potencjał. Czy miałem rację? Jak najbardziej tak, chociaż od początku wiedziałem, że raper już nigdy nie osiągnie poziomu z debiutu.

Na nowym albumie Ras Kass trochę wstrzymał się z pisaniem bitewnych rymów i w większości usłyszymy tutaj czystą formę braggadacio i kawałki tematyczne, których jest tu od groma. Najbardziej chyba spodobał mi się najkrótszy kawałek na płycie „Where Did She Go”, w którym Ras Kass mówi o tym, jak muzyka rap zmieniła się przez te wszystkie lata jego kariery. Ruszył mnie chyba dlatego, że wszystko co jest w nim powiedziane, jest w 100% smutną prawdą. Jakie inne ciekawe patenty mógłbym wyróżnić? Na pewno „Me & My Twins” stworzone razem ze swoimi dziećmi. Wiadomo, że dzieciaki rapują tragicznie, ale naprawdę, gdy ich słuchałem, to gęba mi się cieszyła od ucha do ucha. Dodatkowo nagrany jest na najlepszym bicie na płycie. Zagłębiając się bardziej w teksty utworów usłyszymy wiele follow-upów do klasycznych wersów a umiejętność tworzenia punchline’ów i porównań wciąż potrafią zmusić nas do cofnięcia słuchanego numeru, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie „co to, kurwa, było?”.

Ras Kass przez te 14 lat rapowania wyrobił znakomite flow, którego podstawy pamiętamy z „Soul On Ice”. Już wtedy miał w sobie tę swoją oryginalność, ale niestety, bardzo często jechał po prostu na off-beacie. Teraz, mogę szczerze powiedzieć, że jest jednym z moich ulubionych artystów jeśli chodzi o stronę wokalno-techniczną.

Co najważniejsze raper z LA dostał w końcu porządne bity na album. W zdecydowanej większości bardzo dobrze do niego pasują a on brzmi na nich idealnie. Szkoda tylko, że wszystko musiały zepsuć podkłady w klimacie… Mainstreamowego Południa! Co to ma być?! Fakt, faktem, że z technicznej strony są one całkiem dobre, ale nie dość, że nie pasują do stylu Ras Kassa to jeszcze on, rapując na nich, tak dziwnie zmienia swoje flow, że jest to w ogóle tragedia. Na szczęście są to tylko wyjątki a na całym dwupłytowym albumie znajdziemy parę genialnych muzycznych kompozycji, które szczerze mnie zaskoczyły. Przykładem może być bit w kawałku „He Say, She Say” z samplem z ponadczasowego klasyka „Say, Say, Say” Paula McCartney’a i Mike’a Jacksona.

Płyta nie ma większych wad. Oczywiście można powiedzieć o tym, że druga płyta troszeczkę odstaje poziomem od pierwszej i Ras jest w pewnym stopniu „zagłuszany” przez gości, ale zdecydowanie nie jest to jakiś wielki minus. Szczególnie gdy goście w większości nawinęli bardzo dobre zwrotki. Skoro już mowa o zwrotkach gościnnych, usłyszmy m.in. zespół The HRSM, którego Ras jest członkiem, Chino XL, Royce Da 5’9” czy Xzibit.

Muszę powiedzieć szczerze, że mnie lekko ta płyta zawiodła, ponieważ liczyłem na płytę roku. Nie ujmuje to jednak ani trochę Ras Kassowi i albumowi przez niego stworzonemu. Po prostu ja jako fan, oczekiwałem nieco lepszej płyty i po prostu się przeliczyłem. Ale obiektywnie na to patrząc, otrzymaliśmy kawał dobrego materiału, który nie nudzi się po pierwszym przesłuchaniu i przez kilka następnych będzie odkrywał przed nami swoje tajemnice. Po sprawdzeniu całej dyskografii rapera z LA, stwierdzam, że jest to druga najlepsza jego płyta zaraz po debiucie.

Ocena: +8/10 (Znowu miałem wielki dylemat wystawiając ocenę. Czy płyta zasłużyła na -9? Patrząc na albumy, które do tej pory dostały ode mnie takie oceny, są od niej trochę lepsze. Ale jednak to „trochę” to naprawdę bardzo mało. Zdecydowałem się na +8. Może przy ponownej ocenie z okazji końcowo-rocznego rankingu zmienię zdanie tak jak to było w tamtym roku w przypadku „Sickology 101”.)

czwartek, 22 lipca 2010

Ras Kass - Soul on Ice (Recenzja)

Mamy październik 1996 roku. Świat rapu wciąż jest wstrząśnięty nagłą śmiercią mentalnego przywódcy zachodniego wybrzeża Tupaca Shakura. Jakby nie patrzeć był to dobry moment by zaprezentować się szerszej publiczności i zmienić trochę układ sił w grze. Naprzeciw temu wyzwaniu stanął młody, niedoświadczony raper z Los Angeles – Ras Kass.

Jest on jednym z tych niedocenionych artystów, o których karierze i trudnościach przebicia się do szerszego grona odbiorców można by pisać, pisać i pisać. Jest też jednym z pionierów lirycznego rapu na zachodnim wybrzeżu, którzy chcieli zmienić postrzeganie tego terenu tylko jako największego skupiska gangsta rapu. No cóż, chyba mu się to udało, skoro jest teraz uważany za jednego z najlepszych żyjących raperów a recenzowany tutaj album „Soul On Ice” stał się niezaprzeczalnym klasykiem i jego ceny na ebay’u dochodzą nawet do 60$.

Płyta jest tym, co tygrysy (wielbiciele liryki) lubią najbardziej. Ras Kass prezentuje się jako wszechstronny raper, który potrafi nawinąć praktycznie na każdy temat. Oczywistym jest, że bitewny rap jako to, co raper potrafi robić najlepiej dominuje płytę. Numery takie jak „Etc.”, „Sonset” czy „If/Then” są tylko pojedynczymi przykładami składania świeżych i skomplikowanych punchline’ów i gier słownych.

Geniusz rapera jednak nie polega tylko na powyższych umiejętnościach. Swoje prawdziwe oblicze raper pokazuje nam dzieląc się swoimi przemyśleniami na temat Boga w „On Earth As It Is..”, swojego życia - „The Evil That Men Do” czy też w spojrzeniu na problem rasizmu z perspektywy bardzo subiektywnie przedstawionej historii człowieka oraz całej cywilizacji w niesamowitym siedmiominutowym kawałku „Nature Of The Threat”. Dodatkowo usłyszymy luźne kawałki o kobietach - „Drama”, imprezach - „Marinatin'” a także parę konspiracyjnych teorii oraz przemyśleń na temat polityki „Ordo Abchao”. Nie muszę wspominać chyba o tym, że nawet poruszając się w tych tematach Razzy świetnie operuje swoim lirycznym instynktem tworząc wiele porównań, dwuznaczności oraz mądrych, uniwersalnych, pouczających zdań, które pozostają w pamięci na długo.

Cała płyta oparta jest czasem na mrocznych, czasem na lekkich G-Funkowych kompozycjach. Raz za razem usłyszymy odniesienie do klasyków tego gatunku w formie follow upu czy cutu. Same bity są… Przyzwoite. Jeśli cała płyta byłaby wyprodukowana przez Battlecata usłyszelibyśmy nie tylko idealną lirycznie płytę, ale też genialną pod względem produkcji. A tak mamy tylko jeden bit od tej niezaprzeczalnej legendy zachodniego wybrzeża. Większość płyty wyprodukował Bird na spółkę z samym Ras Kassem. Wśród innych producentów znajdują się m.in.: Michael Barber i Vooodu.

Czy płyta ma jakieś wady poza średnimi bitami? Moim zdaniem nie. Oczywiście, można przyczepić się do techniki płynięcia po bicie gospodarza. Ras Kass ma specyficzne flow, które można nazwać w skrajnym przypadku brakiem flow. Jednak ta oryginalność powoduje, że w ogóle mi to nie przeszkadzało, ale cytując samego artystę „Momma always told me: opinions are like assholes cuz everyone has got one”. Na pewno znajdą się wśród słuchaczy ludzie, których będzie to irytowało.

Podsumowując to wszystko jednym zdaniem - jest to płyta wybitna i ponadczasowa. Ras Kass nagrał klasyczny krążek, który jak to zwykle bywa w takich przypadkach nie został doceniony na tyle ile powinien a przyczyną tego było lenistwo wytwórni. To chyba przewidział sam zainteresowany “Underground classic - nobody buys it, so, rap is fucked”. Jeśli jednak doceniasz coś takiego jak teksty, to jest to płyta dla ciebie. Szkoda, że Ras nigdy nie nagra już takiej płyty. Przez 14 lat swojej kariery tylko raz lekko zbliżył się do tego poziomu – w tym roku. Chociaż wciąż pozostaje jednym z najlepszych liryków w grze razem z Chino XL-em, Canibusem oraz Crooked I’em. I to przede wszystkim przez, a właściwie, dzięki tej płycie.

Ocena: +9/10

wtorek, 6 lipca 2010

Kariera Maccaveli'ego jako słuchacza... (Felieton)

Minęło już bardzo dużo czasu od pojawienia się mojego ostatniego wpisu. Miały być diss beefy, których prawdopodobnie nie będzie, miał być wywiad, którego też raczej nie będzie no i miały być jakieś recki, które przepadły w ogniu zajęć i nudy. Na pewnym forum pisałem moją historię jako słuchacza rapu. Postanowiłem sobie, że zabiję zastój na blogu, trochę rozwinę i poprawię moją wypowiedź i wrzucę ja tutaj. Moim zdaniem jest to interesujące a ja jako typ człowieka sentymentalnego lubię sobie powspominać.

Rapu słucham od 2006 roku. Wiadomo, że wcześniej miałem jakiś tam kontakt z tą muzyką. Nawinęły mi się na ucho kawałki jakichś polskich grup, bardziej rozpoznawalnych amerykańskich raperów, ale wtedy nie myślałem, że słucham rapu. Słuchałem po prostu wszystkiego. Byłem dzieckiem ESKI i Radia Zet. Oczywiście z Zetki jestem dumny, bo usłyszałem wiele klasyków, które po prostu trzeba znać. Oczywiście nie rapowych.

Gdzieś tak w maju-czerwcu 2006 usłyszałem w one and only Radio Eska "California Love" Paca i zacząłem grzebać w jego życiorysie. Taka ciekawostka - na początku myślałem, że Tupac i 2Pac to dwie inne osoby, hehehehe. No i tutaj dużą rolę odegrał mój sąsiad z dołu (pozdrawiam serdecznie). Wiedziałem, że słucha takich rytmów, więc podbiłem do niego po płytki Tupaca. Z tego, co pamiętam to dostałem "All Eyez On Me" i "Me Against The Word". Katowałem te dwie płyty dzień za dniem, pamiętam, że mój grafik wyglądał tak: mecz-muzyka-mecz-muzyka-podwórko-muzyka-mecz-muzyka. Odbywał się wtedy mundial w Niemczech.

Nie miałem wtedy jeszcze internetu, więc wiadomo, że nie miałem źródła do pobierania albumów i wielu możliwości manewru. Jedynym oparciem był ten sąsiad. Dostałem potem od niego kilka płyt, których nigdy nie zapomnę ze względu na sentyment. "Black Album", "College Dropout", "Late Registration", "Blood Money", "The Massacre" i "The Documentary”. Nawet dzisiaj mogę powiedzieć, że są do bardzo dobre albumy i w jednym momencie miałem je nawet wszystkie w oryginałach.

W tym samym czasie od kolegi, także z osiedla, którego znam kupę lat, dostałem kilka polskich płyt. Pamiętam, że od początku kariery słuchacza byłem wymagający w stosunku do raperów z Polski i jak wciskał mi Peję, to niechętnie brałem, ale brałem, żeby mieć rozeznanie. Dostałem też "Muzykę Poważną", "Osobiście", "Najlepszą Obroną Jest Atak" i chyba "Na Legalu". Dodatkowo dostałem parę luźnych emeptrójek od innego kumpla. Dalej jednak byłem laikiem.

Przełomem okazał się moment, kiedy dostałem internet. Cieszę się w sumie teraz, że dopiero tak późno, bo tak patrząc z perspektywy czasu, nawet wtedy jeszcze do niego nie dorosłem. Naściągałem sobie trochę albumów Paca, Snoopa, Dre'a, coś od Game'a i kilka tym podobnych. Zamknąłem się tylko w tym obrębie dość długo, wtedy też zacząłem kupować oryginalne płyty. Pierwszą pozycją, jaką nabyłem było "All Eyez On Me". Od początku mnie to jarało. Założyłem sobie stronę, nawet dwie o rapie, chociaż wiedzę jeszcze miałem stosunkowo małą (a patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, katastrofalnie małą).

Rewolucja nastąpiła, gdy na moje forum wkroczyli dwaj kolesie, którzy pewnie będą wiedzieć, że to o nich chodzi. Hejtowali wszystkich, których wtedy uważałem za czołówkę raperów. Na początku myślałem "kurwa, jacyś idioci wbili na forum, pierdolą od rzeczy”, ale gdy zagłębiłem się w to, co mówili, odkryłem, że rzeczywiście mieli trochę racji. Wtedy zaczęło się masowe ściąganie albumów, zajawka na Spice'a, który był moim ulubionym raperem aż do października 2009 roku, poznanie filarów wschodniego wybrzeża, trochę undergroundu. Do dziś przesłuchałem ponad 1100 płyt, ale liczby nie mają wielkiego znaczenia. Otworzyłem się na wielki i szeroki rapowy świat.

Teraz partia niechlubnej kariery jako słuchacza. Idąc za przykładem moich "mentorów" w lecie 2007 zacząłem chodzić po forach i robić to co oni - hejtować obiekty zachwytów. Wtedy nie uważałem tego za nic złego, przeciwnie - czułem się wielki i dojrzały. Trwało to gdzieś rok, chociaż końcowa faza była już tak minimalna, że chyba nie było jakichś wielkich afer forumowych. Było jeszcze kilka osób, które wskazały mi pewnych artystów, bym jakoś w 3 klasie gimnazjum, pod koniec 2008 wreszcie wykształcał własne poglądy (choć oczywiście miałem je już wcześniej, ale nie na taką skalę).

Do dnia dzisiejszego przeżyłem jeszcze kilka ewolucji. Kilka razy wracałem do polskiego HH, by zajarać się Płomieniem, Tede, VNMem a za jego sprawą też szerszym podziemiem. Był okres, w którym traktowałem rap jako muzykę rozrywkową, która ma bujać i jarałem się południowymi mainstreamowymi brzmieniami. Ostateczny (jak na razie) przełom miał miejsce podczas słuchania płyty Tech N9ne’a - Sickology 101 i jej tytułowego kawałka. Ten sprawił, że znów zacząłem jarać się Chino XL-em i zacząłem przykładać ogromną uwagę do tekstów. I tak oto stoję dzisiaj przed wami jako wielki fan liryki i wszystkiego co jest związane z tekstami - genialnych storytellingów, metafor, skomplikowanych rymów i przede wszystkim punchline'ów.

Masowe ściąganie albumów już się skończyło. Rzadko, kiedy sięgam teraz po nieznane starsze produkcje (chociaż wiadomo że to robię) ale próbuję cały czas być na czasie i sprawdzać nowe płyty. Dalej o wiele bardziej wolę rap amerykański niż polski i raczej to już się nie zmieni. Polski rap w większości po prostu nie jest mi w stanie dać tego, czego oczekuję na dzień dzisiejszy od tej muzyki.

Powspominaliśmy sobie. Żeby znowu ruszyć z buta planuję wrzucić niedługo jakąś recenzję, choć wiadomo jak to ze mną jest. Znowu może zrobić się pusto. Chociaż i tak mało osób czyta tego bloga. No i chciałbym powiedzieć, że blog 25 czerwca obchodził swoje pierwsze urodziny, o czym kompletnie zapomniałem. Ale co tam, przypomniałem sobie stosunkowo szybko. STO LAT (i nie wiem czy mi, czy blogowi :P)

wtorek, 27 kwietnia 2010

Canibus - C True Hollywood Stories (Recenzja)


Tego, że Canibus jest jednym z moich ulubionych mc nie muszę chyba mówić. Ostatnio ponownie przesłuchiwałem sobie całą jego dyskografię. Ostatnio robiłem to chyba w 2008 roku. Wszystkie jego płyty zrobiły na mnie raczej pozytywne wrażenie z małymi tylko odchyłami od normy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po raz kolejny odpaliłem „C True Hollywood Stories”. Ten album to chyba największa wpadka jakiegokolwiek szanującego się rapera w historii. Totalne nieporozumienie. Pomyślicie, jak słaby musi być album jednego z moich ulubieńców, skoro aż tak go krytykuję? Musiałbym użyć tu niecenzuralnych słów.

Mamy rok 2001. Canibus znany był wtedy przede wszystkim z wydania dwóch całkiem dobrych albumów „Can-I-Bus” i „2000 B.C. (Before Canibus)” oraz z beefu z legendą sceny LL Cool J’em. Mówiono, że swoją pierwszą produkcją Canibus zawiódł oczekiwania słuchaczy, ponieważ poziom występów gościnnych był o wiele wyższy niż poziom zwrotek na płycie. Raper przyjął do serca uwagi słuchaczy (bo krytyków nigdy nie słuchał) i nagrał drugi, nieco lepszy album. Teraz powiedźcie mi jedną rzecz. Jak do cholery, można z wysokiego poziomu spaść na tak niski, który zaprezentował na omawianej płycie?

Raper na tym albumie zmienił zupełnie swoje oblicze. Zrezygnował prawie całkowicie z ostrego braggadacio połączonego z naukowymi wywodami i zajął się rzeczami, którymi zajmuje się 90% raperów. Rap bez wyraźnej głębi, który buja masy. A właściwie tylko z założenia ma bujać, bo mnie chciało się rzygać, gdy go słuchałem. Naprawdę. Co więcej, po starym Canibusie ani widu ani słychu. Zamiast ostrego, chropowatego głosu, mamy głos łagodnie mówiącego chłopca. Zamiast agresywnego flow delikatne płynięcie po bicie żeby przypadkiem go nie uszkodzić. Aż ciśnie się na usta (klawiaturę) zdanie Eminema parodiującego ten styl użyte w „Canibitch”: “What happened to the way you was rappin' when you was scandalous? / That Canibus turned into a television evangelist!”.

Oczywiście, na płycie znajdziemy parę dobrych kawałków np. „U Didn’t Care”, który jest kontynuacją historii Stana. który w alternatywnym przebiegu historii zaproponowanym przez Canibusa przeżył katastrofę i zakumplował się z Bisem dissując potem razem z nim Eminema. Moim faworytem na płycie jest „The Rip Off” chociaż Cani bez swojego charakterystycznego flow, to już nie ten sam raper i naprawdę szkoda, że pojechał tam zupełnie inaczej bo mógłby wyjść tego naprawdę ciekawy numer. Wyróżniłbym jeszcze tytułowy track „C True Hollywood Stories”, który opowiada historię artysty, ale też w sposób wołający o pomstę do nieba. Chociaż tu można rozgrzeszyć rapera, ponieważ jest to jakiś tam osobisty kawałek.

O ile nigdy nie rozumiałem przywalania się do Bisa o bity, to tutaj, sam będę głównym oskarżycielem. Zacznijmy od dobrych stron. Wspominane już „The Rip Off” i „C True Hollywood Stories” posiadają bardzo ciekawe, budujące klimat, podkłady. Tzn. ten drugi buduje klimat a pierwszy po prostu jest bardzo dobrym tłem dla (homo) nawijki. Ostatni pozytyw to ciekawy samplowany bit do „R U Lyrically Fit?”. Tyle. Reszta to totalne dno. Producenci chcieli połączyć świeżość LA ze stylem NY. Trochę im to nie wyszło. Elektroniczne bity z samplami z muzyki klasycznej? Co jest do cholery!? Bit żywcem wyciągnięty z konsoli NES w „Hate U 2”? Garbage!

Jeśli przesłuchałbym tylko tę płytę Canibusa, pomyślałbym o nim, że jest wieśniakiem jak Asher Roth, tyle że miewa przebłyski geniuszu. Nie, zaraz. Może naprawdę trochę przesadzam? Po prostu bardzo irytuje mnie, że taki mc jak Canibus, dopuścił się takiej profanacji swojej ksywy i swojego stylu. Wprawdzie na „Mic Club” w kawałku „Rip vs. Bis” próbuje wybronić się ze swojego „soft (gay) voice” za pomocą bardzo ciekawego patentu, ale wszyscy wiemy, że jest to tylko łatanie dziur. Bis dał plamę, której nie spierze nawet Vizir (cytując pewnego rapera). Plama na iście genialnej twórczości. No cóż, bywa…

Ocena: 6/10 (Obiektywna ocena jak cholera można powiedzieć. Z całego serca chciałbym dać 1.)

piątek, 23 kwietnia 2010

Canibus - Melatonin Magik (Recenzja)

Miałem w przygotowaniu recenzję najlepszej do tej pory płyty Bisa „Rip The Jacker”, ale zajawka zrobiła swoje. Album wydany stosunkowo niedawno, bo w lutym, już po pierwszym przesłuchaniu zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Wprawdzie nie słyszałem na razie żadnej innej produkcji z tego roku, ale płyta Canibusa na pewno będzie w mojej czołówce albumów 2010. Krążek tytułowany nazwą najważniejszego hormonu regulującego działanie organizmu człowieka, nie jest może jakąś rewolucją, ale jest bardzo mocną produkcją, która wgniata w ziemię w sposób, do jakiego artysta dawno nas przyzwyczaił.

Canibus jest jednym z tych nielicznych artystów, którzy stawiają teksty ponad wszystko inne. Mimo to, nie możemy narzekać na jego braki wokalne, czy też umiejętności techniczne. Cani kładzie na podkładzie genialnie poskładane wersy swoim agresywnym flow połączonym z ostrym głosem. Człowiek, który chyba wchłonął słowniki i uczył się na pamięć biologiczno-chemiczno-fizyczno-matematyczno-religijnych terminów, po raz kolejny uderza nas ogromem fraz, których nie możemy ogarnąć naszym umysłem za pierwszym przesłuchaniem.

Zabawne jest też to, że mimo tego, że Canibus nie ma wielu patentów na kawałki i praktycznie cały czas powiela te same schematy, ciągle potrafi zaskoczyć słuchaczy czymś nowym w tej starej jak świat konwencji. Album po raz kolejny jest zbiorem kawałków w którym filozoficzne wywody o bogatym słownictwie przeplatają się z bitewnymi wersami i teoriami spiskowymi. Powinno nam się to już znudzić. No właśnie powinno. Czemu tak nie jest? To tak jak pytać, czemu nie nudzi nam się Chino XL.

Zasadniczo, sprawa ma się tak, że pierwsza połowa płyty, jest przynajmniej w moim odczuciu o wiele lepsza od drugiej. Gdyby Bis wydał epkę zawierającą pierwsze 9 utworów, płyta otrzymałaby ode mnie ocenę -10/10. Może to dlatego, że pod koniec mamy już tylko paradę gości, która miażdży ilością (nigdy jakością) Canibusa? A może to przez to, że pierwsza dziesiątka kawałków jest tak genialna? „Melatonin Magik”, w którym usłyszymy ten sam sampel, którego użył LL Cool J dissując Canibusa w „Ripper Strikes Back”, „Kriminal Kindness” czy „Dead By Design” są potwierdzeniem ogromnej klasy rapera i szkoda, że druga część nie zostaje w pamięci tak jak pierwsza.

Bis na tym albumie postanowił wyrównać rachunki z dwoma raperami. Pierwszym z nim jest Eminem, któremu obrywa się w kawałku „Air Strike (Popkiller)”, w którym gościnnie występują… raperzy z D12! Cani wykorzystał i trochę udoskonalił trick swojego starego „przyjaciela” LL Cool J’a. Zapłacił D12 za bitewne zwrotki a potem, jak gdyby nigdy nic, zdissował na wspólnym tracku ich i ich lidera. Oskarża go o m.in. o żenujące dissowanie swojej byłej dziewczyny „You ain't no Hip Hop messiah, you a bitch 'cos you dissed Mariah / Shit like that is supposed to be private” oraz splamienie swoją obecnością kawałka „Dead Wrong” Notoriousa B.I.G. “The Greatest Rapper Of All Time was dead right you 'dead wrong', you shouldn't have even been on that song”. W „Kriminal Kindness” za to dostaje się KRS’owi, który od początku kariery Canibusa, nie był do niego przyjacielsko nastawiony, można nawet powiedzieć, że rzucał mu kłody pod nogi. Bis wyśmiewa jego filozoficzne wywody “Fuckin’ comedy, speakin’ on flawed philosophies” oraz relacje z wytwórnią Def Jam „Why you dickride Def Jam, they’not your friend” / Made your mind up I thought you was not with them” a wszystko zaczyna genialnym follow upem „How many emcees must get dissed / before somebody whispers don’t fuck with Bis”.

Drugim ciekawym patentem jest poruszanie tematu teorii spiskowych, zapoczątkowane już na debiucie rapera. Pamiętacie kawałek „Channel Zero” oparty na łagodnym G-Funkowym bicie? Cani wciąż porusza te kwestie a w jednym momencie nawet wspomina, od czego to się zaczęło: „You should’ve took Channel Zero more seriously”. Bis przytacza tutaj teorie m.in. o istnieniu organizacji zwanej Illuminati, która posiada kontrole nad wszystkimi strukturami rządowymi w USA i Wielkiej Brytanii i wszystkimi możliwymi sposobami próbuje ukryć swoją działalność. Nie boi się mówić o powiązaniu prezydenta Obamy z NWO, „They put black family in the White House” a także zatajaniu przez rząd informacji o obcych, kierując nawet w ich stronę apostrofę: „There’s no need to fear us / Just come down and help us”. Uważa nawet, że za teorie, które wysnuwa na tej płycie, zostanie wkrótce zamordowany „The Illuminati just gon’ kill me like Pac”. W tym wszystkim pomaga mu znany wszystkim słuchaczom Proffesor Griff, znany ze swoich konspiracyjnych wywodów. Jego podsumowania będzie dane nam usłyszeć w kilku kulminacyjnych momentach na płycie.

Bity od zawsze były bolączką Canibusa. Ciągle był oskarżany o to, że nie może znaleźć odpowiedniej warstwy muzycznej do swoich kawałków. Jedynym, który dorównał poziomem swoich podkładów poziomowi lirycznemu Bisa był, najbardziej niedoceniany producent z USA - Stoupe. Jak jest w tym przypadku? Bardzo dobrze aczkolwiek nie tak jak w przypadku „Rip The Jacker”. Canibus dostał bity o odpowiednim klimacie, wpasowujące się w treść przekazywaną przez rapera oraz na wysokim poziomie czysto producenckim. Tracki wyprodukowali m.in. Blastah Beatz, Sicknature i Engineer.

Suma sumarum dostaliśmy bardzo mocną produkcję, której zresztą można było się spodziewać. Dopełnieniem tego albumu, jest mixtape, który wyszedł miesiąc wcześniej pt. „Deathwish”, w którym Canibus większość czasu poświęca teoriom spiskowym, numerologii oraz interpretacji przepowiedni wielkich proroków. Wracając do „Melatonin Magik”, pozycja obowiązkowa dla każdego fana rapu, kładącego nacisk na lirykę. Can-I-Bus po raz kolejny dostarcza nam to, z czego jest znany i jeszcze bardziej ugruntowuje swoją pozycję w branży.

Ocena: -9/10

środa, 14 kwietnia 2010

Beefy/Dissy Volume 0: Prolog

Pete Clemenza w jednej ze scen z „Ojca Chrzestnego” streścił przygotowującemu się do zabójstwa Virgila Sollozo Michaelowi sens wojen rodzin mafijnych. Mówił wtedy o potrzebie przelania złej krwi i rozładowaniu konfliktów między familiami raz na 5-10 lat, by potem wszystko mogło grać jak należy. Czemu przywołuję tę teorię? Jakoś tak pomyślałem, że to samo można powiedzieć o konfliktach w rapgrze, o których chcę zacząć serie artykułów.

Czym w ogóle jest beef? W wolnym tłumaczeniu jest to rzucanie mięsem oraz specjalistyczne określenie na konflikt dwóch raperów, rozgrywany na kilku płaszczyznach. Podstawową z nich są oczywiście dissy (nie będę tłumaczyć, co to jest, bo piszę raczej dla ludzi zorientowanych w hip-hopie), ale nikt nie zabrania raperowi zupełnie przypadkowo wpaść na przeciwnika z ekipą i wymienić się argumentami z innej beczki. Teraz beefy zmieniły nieco swoje oblicze po feralnych, zakończonych śmiercią rywalizujących ze sobą MC, konfliktach 2Paca z Biggie Smallsem oraz Mac Dre z Fat Tone’m.

Tracki dissujące polegają na ubliżaniu przeciwnikowi w każdy możliwy sposób. Wiadomo, bezsensowne bluzganie jak to 2Paca w „Hit ‘Em Up” też jest dozwolone, ale raczej nie o to tu chodzi. Raper za pomocą argumentów, trafnych punchy i zabawnych anegdot, próbuję zrównać przeciwnika z ziemią i pokazać swoją wyższość. Na przełomie lat usłyszeliśmy już wiele ciekawych patentów np. przekręcanie ksyw: Eminem w „Can I Bitch”, nadanie nowego znaczenia akronimom: Kool Moe Dee w „Let’s Blow”, czy nawijka na skradzionym bicie przeciwnika: Canibus w „Rip The Jacker”. Wszystko zależy tylko od kreatywności raperów i ich wizji twórczej.

Kto się pojedynkuje? Raperzy, którzy mają do siebie jakiś problem. Przyczyn startu konfliktów jest bardzo wiele i nie chce mi się tutaj tego streszczać. Czasem jest to wyraźne zaczepienie jednego rapera przez drugiego: Chino XL w „Riiiot”, czasem nieporozumienie związane z jakąś sytuacją: początek beefu Paca z Notoriousem. Nie można też ukrywać faktu, że tzw. battle-raperzy, mają stosunkowo łatwiejsze zadanie, gdyż z kawałkami w stylu dissów mają do czynienia na co dzień. Tacy też są rzadziej atakowani przez innych ze względu na swoją pozycję i reputację.

Kto wygrywa beef? Raper który nagrał lepsze dissy? Powinno tak być, ale niestety tak nie jest. Ostatnio przeglądając komentarze pod jednym z dissów, zobaczyłem ciekawy komentarz. Chodziło w nim mniej więcej o to, że beefy są jak wybory prezydenckie. Nie chodzi o to, co zawrzesz w kawałkach atakujących przeciwnika, ważne, czy zjednasz sobie ludzi, którzy będą stać za tobą. Było kilka beefów zdecydowanie wygranych lirycznie przez danego rapera, ale ze względu na jego pozycję w stosunku do przeciwnika, nie został doceniony tak, jak powinien.

Sam nie wiem, ile artykułów z tego cyklu powstanie. Znając moje lenistwo nie będzie ich dużo i będą się pojawiać w dużych odstępach czasu. Już mam w głowie pierwszy koncept i pierwszy właściwy artykuł na pewno pojawi się w przeciągu kilku dni. Albo tygodni. Końcowe oceny, nie będą miały związku z tym, o czym mówiłem akapit wyżej. Każdy raper jest oceniany przez pryzmat dissów a nie pozycji, z jakiej startował.

W następnym odcinku: LL Cool J vs. Canibus

poniedziałek, 22 marca 2010

Tech N9ne - Sickology 101 (Feat. Crooked I & Chino XL) (Recenzja)

Sickology 101 to pierwszy numer po „Hip Hop Police” Chamillionaire’a, którym zajarałem się na tak wielką skalę. Po przeczytaniu tej recenzji, nie powinniście chyba mieć wątpliwości dlaczego. Ogólnie, całą płytę o tym samym tytule ściągnąłem trochę od niechcenia, bo byłem akurat podczas przesłuchiwania rapu ze środkowego zachodu Stanów i ktoś doniósł mi o premierze krążka Tecca Niny. Krążka, który tak naprawdę zmienił trochę moje muzyczne poglądy i gdybym go nie posłuchałbym, nie byłbym teraz takim słuchaczem, jakim jestem. Ba, nie byłbym takim samym człowiekiem i artystą.

Zacznijmy od gwoździa programy, czyli zwrotki Tech N9ne’a. Raper z Kansas City to najlepsza definicja „rapera kompletnego”. Jego kosmiczne flow, z którym mało kto może się równać w dzisiejszych czasach, technika składania rymów wgniata w fotel a tekst trzyma się kupy i do niczego nie można się przyczepić. Pozwólcie, że udowodnię to cytatami. Wjazd: “This is style I use pitch, to catch and seduce chicks / To signal the true sick, mellow tone is what you spit” to jeszcze nic przy tych linijkach: “Make it excitin, got to be invitin when you're writin your piece / Never be dick ridin, if you're goin to be bitin, you're ignitin the beast”. Na koniec dodam, że N9ne zmienia tempo swojej nawijki 5 razy, przy czym nie jest to jakiś gest niemocy nowicjusza a genialne regulowanie akcentowania wyrazów. Bomba!

Drugi na scenę wchodzi Crooked I. Od początku wydawało mi się, że napisał najgorszą zwrotkę obecną na kawałku (chociaż i tak świetną). O ile zawsze myślałem sobie, kto pojechał lepiej Tecca czy Chino (o którym niżej) to Crooked ciągle zostawał gdzieś w tyle. Powód jest jeden. Żaden element jego zwrotki nie wbija się w pamięć na dłużej. Dopiero po ogromie przesłuchań, dostrzegłem walory tekstu rapera z zachodu. Już w pierwszych czterech wersach zaskakuje nas znakomitą aliteracją: “Comin correct when creatin the crazy composition / Cannibal character, Calico carrier, got a crooked copper missin / Cali killers on candid cock emissions”. Tekst jest prostym bragagdacio, w którym raper pokazuje raczej tylko zalążek swoich umiejętności podająć definicje gry słownej „Wordplay rhymes with Thursday and thirsty - if I'm thirst-ay!” czy metafory “You need some better metaphors for example, this song is a war zone and you listeners in the cross fire”, ale żadnych spektakularnych ruchów u niego nie widzimy (a właściwie słyszymy). Solidna zwrotka, ale zostająca trochę w tyle pozostałych.

No I teraz trzecia – moja ulubiona zwrotka. Zwrotka, która przypomniała mi o pewnym raperze z New Jersey. Chino XL, zaprezentował tu najwyższą formę od wydania płyty „I Told You So” w 2001 roku. Wymienię tu kilka punchline’ów wbijających w fotel, ale chyba trzeba było by zacytować całą zwrotkę, żeby poczuć pełnię przekazu. Od wejścia Portorykańczyka czuć, że ma problemy z rytmiką, i gdy przyśpiesza, jest krótko mówiąc źle. Pomijając jednak jego braki techniczno-wokalne punch kończący prolog, jest iście genialny „So much metal in his spine, he could get rich from the recycling!”. Później z flow jest nieco lepiej a praktycznie każda linijka strofy jest punchline’m. Zaczynając od „I'd rather hear Hannah Montana, than half of you rappers on the radio!” przez „Problem is lyric Jesus is more than a man with a sick delivery, like I drive a coroner van” po znakomity koniec “I am teachin Sickology, try to follow how every punchline hits like Chris Brown's fist in the face of Rihanna”.

Produkcją bitu zajął się beatmaker ze stajni „Strange Music” nieznany szerzej Wyshmaster. Nieznany wcale nieznaczny, że słaby. Wysmażył podkład, który idealnie pasuje pod styl wszystkich artystów (chociaż osobiście wolę Chino na mrocznych bitach). Tech N9ne pokazuje swoje umiejętności w pełnej krasie, Crook chociaż nie szaleje, to jednak nie problemu, no a Derek Barbosa radzi sobie średnio. Gdyby nie twarda liryka kawałka, byłby to z pewnością banger na imprezy. Chociaż dla ludzi, którzy nie zwracają uwagi na tekst, może nim być.

Zawsze chciałem napisać recenzję tego kawałka. Zajawka na niego już mi przeszła bardzo dawno temu, ale dalej lubię sobie włączyć go od czasu do czasu by poczuć tę świeżość, werwę i jeszcze raz zanalizować zabójcze punchline’y. Raperzy znakomicie się uzupełniają i nie czujemy niedosytu – wprost przeciwnie. Czujemy się nasyceni jak po wykwintnym obiedzie w drogiej restauracji.

Ocena: +9/10

sobota, 20 marca 2010

Chino XL - Nahh (Recenzja)

Jest to moja tak naprawdę pierwsza napisana recenzja jakiekolwiek singla, zrobiona z czystej zajawki, co już na starcie jest plusem dla tego kawałka, bo nigdy tego nie robiłem. Nawet „Sickology 101”, którym jarałem się niemiłosiernie, nie dostąpił tego zaszczytu. Jednak z tym jest inaczej. Jest czymś, co pokazuje, że w tych przesiąkniętych lekkim imprezowym rapem czasach, znajdzie się dinozaur, który nagra prawdziwy liryczny majstersztyk. I nie mogę tego nie powiedzieć. Ten singiel kładzie na kolana każdy kawałek wydany w 2009 roku. Bez wyjątku.

Już kilka miesięcy temu „The RICANstruction” prześcignęło na mojej liście najbardziej oczekiwanych albumów krążek Spice’a 1 „Home Street Home”. Ona te albumy zapowiadane są już od 2008 roku a ich premiera ciągle jest przekładana. W sumie to płyta rapera z Bay Area ma wyjść już na dniach, ale to właśnie krążek Portorykańczyka jest teraz dla mnie muzycznym priorytetem. Sprawił to właśnie ten singiel, bo o ile „90 Bars of Intervention” było bardzo dobrą robotą to „Nahh” jest arcydziełem.

Chino XL jest jednym z tych artystów, których kawałków nie można słuchać „tylko w połowie”. Nie można sobie ich włączyć jako tła do robienia czegoś innego. To kompletnie mija się z celem, bo nawet bardzo dobry z języka angielskiego słuchacz nie wyniesie tego, co trzeba. A nawet, jeśli się skupimy i myślimy, że zrozumieliśmy wszystko, to po przeczytaniu tekstu dochodzimy do wniosku, że to było tylko złudzenie.

Tak samo jest z „Nahh”. Treść zawarta w tracku została przeze mnie odkryta dopiero po przejrzeniu lirycsów. A nie powiem żebym nie był słuchowcem. Czym więc karmi nas portorykański raper? Dopracowanym w 100% arcydziełem, które wbija w fotel za każdym przesłuchaniem. Punchline’y, rozbudowane porównania, wbite w nie kondensacje znaczeniowe są liczniejsze niż na całych płytach niektórych artystów. Do tego dostajemy klimatyczny bit, refren oraz podsumowujący wszystko „głos” na końcu, który jest trafnym streszczeniem wcześniejszego akapitu: „Sound without focus is just noise”.

Postaram się tu wymienić te linijki, które najbardziej zapadły mi w pamięć i są potwierdzeniem wielkiej klasy jedynego rapującego członka Mensy.

Oto przykłady znakomitych porównań z użyciem kondensacji znaczeniowych, przy czym zauważmy, że niektóre wybijają się nawet poza ideę słowa pisanego i są to podobieństwa jedynie werbalne:

„I am tasteless like my tongue is surgically removed”

“You get slashed like Guns and Roses guitar player”

“The murder scene will be grizzly…. bare witness”

“When you rhyme I’m so bored you could surf on me”

“I ain’t scared of these new comers because they fly for the first time like the Wright brothers”

Nie powiecie mi chyba, że wszyscy takowych porównań używają. Jaram się takim stylem już od jakiegoś czasu a Chino opanował go do perfekcji. To coś, czego brakuje wielu artystom, szczególnie z Polski, bo w Stanach jest to w sumie na porządku dziennym. Ale w sposobie ich składania Derek Barbosa jest mistrzem.

Teraz czas na znakomite gry słowne. Nie jest tego dużo, ale jak w wielu przypadkach jakość stoi tutaj wysoko nad ilością:

„You should change Your name to “NaS” ‘cause when u ask “can u out spit Chino” all you gonna hear is a lot of “Nahhsss””

“I bring liquor bench press and write rhymes raw, so I raise the bar while raising the bar while raising the bar”

“I walk on water haters claim it’s ‘cause I can’t swim”

Przyszedł teraz czas na “zwykłe” punchline’y, których jest tak dużo, że nie sposób wymienić ich wszystkich. Pozwolę sobie przytoczyć tylko najciekawsze.

„The entire English language got together and sentenced me to death”

“You should be afraid of me I’m here to take your fans till they agree you couldn’t be my hype mans hype man”

“"My written scripture given you visions that’s damn near religious it’s wicked and twisted and mystic as covens of witches”

“Defeat Chino is an oxymoron like happy marriage”

“I’m Eating omelets that’s made from the eggs of endangered species”

“My anger is bad even the Incredible Hulk turns into Chino when he get real mad”

“I Let the flame spray then forget about u like Farrah Fawcett’s death ‘cause Micheal Jackson died the same day”

Chino na każdym kroku udowadnia, że nazwanie siebie “Lirycznym Jezusem” nie było bezpodstawne. Już teraz w ciemno mogę powiedzieć, że jego płyta będzie moją ulubioną płytą 2010 roku (o ile premiera znowu się nie przesunie). Za bardzo jaram się stylem, który reprezentuje, żeby było inaczej. Podsumowując recenzję – liryczne arcydzieło, które powinno być analizowane na lekcjach filologii angielskiej. I choć wiadomo, że Chino z dnia na dzień nie stał się najlepiej trafiającym w bit raperem w historii, to jeśli strawimy jego specyficzne flow, docenimy w pełni ten genialny tekst.

Ocena: -10/10


piątek, 19 marca 2010

El Matador - International Champions League (Feat. Satchel Page & Father D) (Recenzja)

Z El Matadorem – twórcą recenzowanego singla znam się już około trzech lat. Nawet nie zauważyłem, kiedy z rapera stał się zabójczą mieszanką MC i producenta, który współpracuje z czołowymi raperami podziemnej sceny amerykańskiej. Kilka razy już wysunął propozycję recenzji tego kawałka – kawałka, który był pierwszym, którym tak naprawdę się od niego jarałem. Wcześniejszy singiel „Boulevard Nights” nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Zaczynamy, więc pierwszą na tym blogu recenzję singla.

Pierwszy głos, jaki dane będzie nam usłyszeć to głos Satchela Page’a – nowojorskiego rapera, którego historię zamierzam przybliżyć w jednym z moich artykułów (ale niczego nie obiecuję). Od razu poznajemy, że to koleś zza oceanu, niesamowita werwa w głosie, bezbłędne flow i rytmika. Warstwa tekstowa to proste bragagdacio. Proste, w tym wypadku, nie znaczy słabe, bo zwrotka jest pod tym względem bardzo solidna. Po prostu. Nie jest genialna, ani słaba. Za to genialny, jest sposób, którym została nawinięta. I to jest jej główny atut.

Kiedy myślimy, że to już wszystko, słyszymy refren, który mnie dosłownie wbił w ziemie. Father D ladies and gentlemen. Urodzony w Londynie rastafaranin, który w wieku ośmiu lat przeniósł się do Nowego Jorku i wychowywał się razem właśnie z Satchelem. Operuje swoim wokalem w bardzo ciekawy sposób, co w moim osobistym odczuciu, daje mu miejsce w czołówce młodych wykonawców reggae na świecie. Do tego opanował trzy akcenty – brytyjski, amerykański i jamajski. To wszystko brzmi świetnie już na papierze, a efekt jest jeszcze lepszy! Dodatkowo Father zapodaje nam, może w nawet lepszym wykonaniu, krótką zwrotkę. Zważywszy na potencjał, jest niestety za krótka.

Już w czasie drugiego refrenu na drugim planie włącza się gospodarz projektu – El Matador. Raper pochodzący z Łodzi, który na oficjalnej scenie reprezentuje Brixton. Ja wiem, że to tylko moje odczucie, ale nigdy nie przepadałem za jego akcentem. No, ale cóż. Skupmy się na zwrotce, która jest najlepsza ze wszystkich trzech. Od razu dostajemy wjazd z buta z dużą ilością wielokrotnych rymów: „Hit the bricks with new tricks in the mix, make 'em transfixed and give 'em the deep six”. Raper używa w swoim tekście bardzo wielu porównań i metafor, co podnosi znacznie jego wartość. W pamięci może utkwić nam wers „I was born emceeing, the reason why I'm right is my dick cos it looks like a mic”. Tak, może i jest bardzo prawdopodobne, że tak będzie. Wszystko to Matador kładzie na bicie bardzo dobrze, nie wypada z bitu i nie czuć monotonii w jego rapie, co niestety dało się we znaki na poprzednim singlu.

Warstwa muzyczna także jest bardzo dobra. Bit zrobił dobrze znany producent z LA współpracujący między innymi z Evidence’m – Exile. Jest to podkład pochodzący z jego płyty producenckiej "Frequency Modulation”, na której jako sampli używa zakłóceń radiowych. Naprawdę bardzo ciekawy patent a co najważniejsze, w praktyce wszystko świetnie brzmi i podkład nadaje kawałkowi bangerowego klimatu.

Singiel nie odniósł spektakularnego sukcesu, ale został doceniony w muzycznych kręgach. Przykładem tego może być drugie miejsce w rankingu niezależnej stacji radiowej w Jamaica Queens. Jego remix, na którym znajdzie się jeszcze dwóch innych raperów, ukaże się na mixtape "Real Hip-Hop Forever Group Mixtape", który pojawi się w te wakacje. Podsumowując to wszystko w krótkim zdaniu – solidna robota, która nie ma chyba słabych punktów a podczas słuchania utworu energia i rześkość raperów udziela się słuchaczom.

Ocena: -8/10



Jest to pierwszy tego rodzaju tekst na blogu. Jako, że nie miałem w zwyczaj pisać recenzji pojedynczych utworów, nawet nie zaczynałem tego tematu. Ale skoro już zrobiłem ten pierwszy krok, możecie spodziewać się recenzji innych singli, które zawsze chciałem opisać a jakoś nie wiedziałem, w jaki sposób to zrobić, by opublikować je tutaj. Także już niedługo kolejna recenzja, tym razem singla mojego ulubionego rapera.

środa, 17 marca 2010

Asher Roth - Asleep In The Bread Aisle (Recenzja)


Jako, że na moim blogu prezentowałem do tej pory recenzje tylko i wyłącznie płyt dobrych lub lepszych niż dobrych (wyjątkiem była recenzja „Drogi” Hemp Gru), chyba czas, żeby napisać coś o płycie poniżej poziomu przeciętności. Jak wiemy życie przynosi wiele ciekawych tematów. Takim też była płyta Asher Rotha. Jako, że nie przestałem słuchać muzyki Copywrite’a, postanowiłem sprawdzić, jak prezentuje się jego przeciwnik. Jedyne, co od niego do tej pory słyszałem do diss „Silly Boy”. Uwierzcie mi – nie brzmiał zachęcająco (chyba, że dla gejów). Ale zdecydowałem się mimo wszystko sprawdzić produkcję Eminema (Ashera znaczy się) wydaną w 2009 roku.

Może wam się nie spodobać to, że już pierwszy akapit zaczynam od wyszydzania rapera ze wsi (znaczy z Pensylwanii). Czemu od razu porównałem go Eminema? Ano, dlatego że jak tylko usłyszysz jedną wypowiedzianą przez niego sylabę, od razu najdzie cię takie skojarzenie, jakie naszło mnie. I już nie wnikałem czy to jest zabieg celowy, czy czysty przypadek (chociaż w to nie wierzę). Ale podobieństwo brzmieniowe Ja Rule’a do DMXa to bardzo mały snop siana przy łajnie (znowu te skojarzenia z wsią, ech) podobieństw Ashera do Eminema.

Od początku do końca recenzji skupimy się na gospodarzu projektu. Nie lubię w recenzjach robić wyliczanki wad artysty. Ale tutaj, jako, że Roth jest artystą specjalnym, z chęcią to zrobię. Słuchając tego albumu tylko odliczając tracki do końca. Dlaczego? Po pierwsze, na albumie raper kreuje się na młodego korzystającego z życia człowieka, który lubi kobiety. Szkoda tylko, że jego wykreowany obraz playera jest przedstawiony tak delikatnie, jakby był nauczycielem WDŻ-u w szkole podstawowej. Przez prawie cały album brzmi jak Em, w kilku miejscach nawet jak Jon Lajoie. Sęk w tym, że Jon robi z siebie idiotę, bo ma ku temu predyspozycje, a Asher jak jego idol w „Ass Like That” błaźni się czysto pod publikę, lub nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Już po przesłuchaniu połowy albumu nasuwa się pytanie zadane przez nikogo innego jak Copywrite’a “When will he get off Eminem’s dick?”.

I nagle dostajemy kawałek „As I Em”. Asher przyznaje się do tego, że Eminem jest jego idolem i przedstawia go jako prześladującego go demona, próbując tłumaczyć, że nie próbuje być jego imitacją i boli go, gdy ludzie tak twierdzą. Używając retorycznych pytań typu „Is it my fault?” próbuje zmienić nastawienie słuchaczy. Naprawdę, czułem przez chwilę poruszenie i zapomniałem o polach buraków… Jednak zwrot „I just wanna be accepted as the illest in tha game” znowu wywołał u mnie atak śmiechu – przepraszam, starałem się.

Wracamy jednak do wyliczanki. Asher strzela sobie kolejnego samobója próbując śpiewać w refrenach. O ile rzadko przeszkadzała mi melodyjność jego nawijki, to refreny są szczytem żenady. Nie mówiąc już o tym, że w kawałku „She Don’t Wanna Man” raper używa swego rodzaju vocodera i śpiewa więcej od wokalistki, która występuje gościnnie. Ją akurat mógłbym posłuchać – jego raczej nie. Naprawdę, czasem boli to, że można zepsuć całkiem niezły kawałek jak „Bad Day”, „Sour Patch Kids” czy „La Di Da” bezsensownym wyciem (bo już nie śpiewem) w refrenie.

Najlepiej prezentuje się na pewno końcówka albumu (i to nie, dlatego że czujemy, że zaraz będzie po wszystkim). Najlepszym kawałkiem na płycie jest zdecydowanie „His Dream”. I tu nasunęło mi się kolejne porównanie do Eminema. Jego syndrom prześladuje Ashera. Kiedy robi z siei durnia (luzackie, melanżowe, wiejsko-taneczne teksty) jest po prostu żenujący. Ale gdy zabierze się za bardziej życiowe i refleksyjne tematy, staję się już niezłym raperem. Ale tylko i wyłącznie niezłym. Wiadomo, Eminem ma to w sobie, że jego obie artystyczne strony, klasyfikują się o wiele wyżej we wszystkich rankingach, ale to raczej oczywiste. Na zakończenie albumu dostajemy kolejny dosyć dobry kawałek pt. „Failing”. Asher zapewne chciał, żebyśmy po odejściu od odbiorników (nie oborników) nie czuli tego zapachu kompostu. Udało mu się.

Chciałem ten album podsumować punchem kończącym diss Copywrite’a: „Asher put his own nail in his coffin like he was gagging himself”. Jednakże, o ile diss na rapera z Ohio był największym samobójem jakiego Asher mógł sobie strzelić, to album ten jest po prostu średni. Naprawdę szkoda, że odór łajna trochę zakłóca nam odbiór bardziej poważnych tekstów a wizerunek rolnika przeszkadza nam w spojrzeniu na Ashera z trochę innej strony.

Ocena: 5/10

czwartek, 11 marca 2010

Odkrycie: Copywrite

Ostatnimi czasy nie publikuję wielu tekstów. Jestem zajęty inną gałęzią mojej twórczości i tak jakoś wyszło, że na prace na bloga jakoś nie mam czasu. Mam w przygotowaniu recenzję „All Eyez On Me”, która leży już trochę czasu na dysku, ale jakoś nie mogę zabrać się, żeby ją dokończyć. Teraz jednak, kiedy odkryłem rapera, która trafił 100% w mój gust, nie mogę nie napisać o nim paru zdań i przedstawić wam go jako jednego z najlepszych białych raperów w Ameryce. W tym zdaniu nie ma ani krztyny przesady – przed wami Copywrite.

Tak jakoś stało się, że pierwszy raz usłyszałem go na tracku z gościnnym udziałem Canibusa i Chino XL-a – dwóch MC z mojego Top-10. Naprawdę ciekaw jestem, jakiego znowu rapera odkryję poprzez łańcuch featuringów Chino… No, ale do rzeczy. Po tygodniowym katowaniu kawałka „Suicypher” i dwukrotnym przesłuchaniu jego nowej EPki postanowiłem wgłębić się w jego twórczość. Ściągnąłem jego jedyną oficjalną płytę i trzy mixtape’y. Jak wrażenia?

Pozwólcie, że najpierw przedstawię wam garść faktów. Copywrite jest, jak sam się określa, „młodym dinozaurem”. Urodził się w mieście Columbus w stanie Ohio, gdzie reprezentował podziemną scenę wraz ze swoją grupą MHz (MegaHertz), z którą wydał o ile dobrze się orientuję jeden singiel "World Premier". Potem podpisał umowę z wytwórnią Eastern Conference, gdzie to razem z producentem i członkiem swojej grupy RJD2 wydał singiel "Holier Than Thou", który miał być zapowiedzią jego debiutanckiej płyty „The High Exhaulted”.

Już na swoim debiucie raper pokazał nieprzeciętne umiejętności. Oryginalne flow, które oczywiście było jeszcze nieoszlifowane, ale już wtedy nie czuć było tej monotonii, na którą można się natknąć w produkcjach innych początkujących raperów. Dostał od swojego producenta bardzo ciekawe, mroczne bity, które uwypukliły klimat produkcji. Poza tym oczywiście Cwrite dał nam niebagatelne punchline’y, chociaż to też była strefa, w której, jak widzimy dzisiaj, miał się jeszcze rozwinąć. Album był objawieniem się światu i zapowiedzią, co gość imieniem Copywrite może osiągnąć w tej grze.

Po wydaniu płyty odszedł z wytwórni i w pewnych odstępach czasu wydał trzy mixtape’y. Kolejno: „Cruise Control Vol. 1”, „The Jerk: Vol. 0” oraz „The Worst Of The Best Of Mixtape Vol. 1”. Dwie pierwsze pozycje były oficjalnymi produkcjami, zaś trzecia to mix kawałków wydanych już wcześniej oraz tych świeżo nagranych. Raper z Ohio prezentował na nich różną formę. O ile pierwszy mixtape był po prostu średni i niczym tak naprawdę nie zachwycał, to następne dostarczyły mi to, czego oczekiwałem – niesamowitą energię, ciekawe pomysły na płynięcie po bicie + oryginalne punchline’y.

Głównym smaczkiem w jego dyskografii, przynajmniej dla mnie, była pierwsza płyta jaką od niego usłyszałem – „Ultra Sound: The Rebirth EP” wydana już w wytwórni Man Bites Dog. Tutaj Copywrite pokazał pełnie swoich możliwości. Wgniatające w fotel linijki, znakomite flow i całkiem niezłą technikę składania rymów, przy ciekawym akcentowaniu potrójnych rymów. Nie wiem czemu, jego styl troszkę przypomina mi Tonedeffa … Cała EP-ka została wyprodukowana przez Surocka, którego wcześniej nie znałem, ale po przesłuchaniu tego materiału, na pewno postaram się zapoznać z jego innymi podkładami. Spójny materiał, na którym pojawił się m.in. Royce Da 5’9” i Sean P. „Suicypher” – kawałek, o którym mówiłem, nie znalazł się na płycie, ale jest jej znakomitym dopełnieniem i czuć, że jest zrobiony w jej konwencji .

Nie zdziwi was chyba też to, że koleś z takimi umiejętnościami jak Copywrite wziął się za dissowanie. Z tego co się orientuję pierwszym jego celem był duet 7L & Esoteric. I chociaż startował z góry przegranej pozycji, myślę, że całkiem nieźle sobie poradził, chociaż to dissy Esoterica były jednak minimalnie lepsze. Beef w którym pokazał wszystkie swoje umiejętności to beef z Asher Rothem. Copy otwarcie zdissował go w kawałku „The Real Fake Shady” i oskarżył o kopiowanie wizerunku Eminema. Po dosyć słabej odpowiedzi swojego rywala wydał świetny diss „Cremation”, w którym wreszcie pokazał swój cały bitewny potencjał.

Polecam wam Copywrite’a w sumie tylko z jednego powodu – bo się nim jaram. Jednak, co koneserzy hip-hopu mogą znaleźć w jego rapie? Przede wszystkim charyzmę, której brakuje niejednokrotnie młodym artystom. Naprawdę, kiedy pierwszy raz usłyszałem jak rapuje, pomyślałem, że jest czarny. Takiej werwy w głosie, nie miał chyba żadnej biały od czasu Eminema. Świetne flow, oryginalne patenty i przede wszystkim to co tygrysy lubią najbardziej – nietuzinkowe punchline’y. Teraz CWrite pracuje nad albumem swojego zespołu MegaHertz oraz nad LP, którego przedsmakiem była omawiana EPka. Pozostaje mi tylko czekać na jego nowe produkcje i mieć nadzieje, że będą na podobnym poziomie jak „Ultra Sound: The Rebirth EP”.

piątek, 19 lutego 2010

No trades = same problems

Połowa sezonu już za nami. Zamknięcie okienka transferowego nastąpiło wczoraj o godzinie 19 czasu polskiego. Emocje związane z Weekendem Gwiazd już dawno za nami, a więc możemy przystąpić do analiz pewnych faktów, ponarzekamy sobie, jak to mamy w zwyczaju i będziemy znowu pokusimy się o opisanie alternatywnej rzeczywistości. Ta, już zaczynam o sobie pisać w liczbie mnogiej. Co te felietony ze mnie robią...

Zacznijmy od tego, że Denver Nuggets nie dokonali wczoraj żadnych wzmocnień, co jest bardzo dziwne ze względu na sytuację, którą opiszę w jednym z kolejnych podpunktów. Było kilka plotek o wymianach, jakie miałyby zajść, podobno zarząd myślał też o kilku wolnych agentach. Nic z tego jednak nie wyszło i na Playoffs idziemy z takim składem, jaki zaczynał te rozgrywki.

Po kilku pracowitych dniach, wreszcie mogłem oglądnąć jakiś mecz (przestawienie się na tryb nocny nie jest wcale takie łatwe), ale z drugiej strony, zawaliłem przez to umówione spotkanie ze znajomymi. Cóż, coś kosztem czegoś, prawda? Ale do rzeczy. Oglądnąłem pierwszy od dłuższego już czasu mecz Denver Nuggets i to nie z byle kim, bo przecież z liderami konferencji wschodniej – Cleveland Cavaliers. Aż boje się, co by było gdybym nie wszedł na terminarz 10 minut przed rozpoczęciem spotkania. Pewnie poszedłbym spać w ogóle o tym meczu nie wiedząc. Takie właśnie jest życie po Weekendzie Gwiazd.

Jako kibic „Bryłek” byłem bardzo zadowolony z wyniku pierwszej kwarty. Przycisnęliśmy „Kawalerzystów” w obronie pozwalając rzucić im tylko 21 punktów, przy czym rzuciliśmy jednej z najlepszych defensyw w lidze aż 31. Martwiła mnie jedynie postawa Melo, który grał jakby zamiast piłki w rękach trzymał cegłę, która ma łamać koszę a nie do nich wpadać. Potem jednak okazało się, że jakiekolwiek powody do obaw były po prostu tworem mojej wyobraźni. Prawdziwy mecz zaczął się w drugiej połowie, kiedy to liderzy (a właściwie lider i najlepszy strzelec [tak, będę uparty]) wzięli się do roboty po fatalnej pierwszej części spotkania. Tutaj gospodarze narzucili swoje tępo rozgrywki i rozbili „Bryłki” 12 punktami w trzeciej kwarcie. Emocjonująca czwarta kwarta przeszła potem w emocjonującą dogrywkę, w której Carmelo oddał na dwie sekundy przed końcem decydujący o zwycięstwie rzut. Był to jeden z najlepszych meczów, jakie dane było mi oglądać w tym sezonie.

Czas zająć się sprawą mniej przyjemną niż opisywanie wygranej – opisywanie składu, pewne podsumowania i prognozy na Playoffs – bo do tego ciągle dążymy. Zacznę od największego problemu Nuggets, czyli wysokich. Za każdym razem, gdy we wczorajszym meczu Shaq zdobywał punkty, łapałem się za głowę. Czemu, kiedy mieliśmy możliwość sprowadzenia jakiegoś centra, który umie bronić, nie zrobiliśmy tego? Brakuje nam centymetrów i to jest oczywiste. Ja wiem – Shaq to Shaq. Tłusty, masywny i silny potwór, który wciąż może rozstawiać większość centrów po kątach. Jednakże trener, który dysponuje dobrym, wysokim środkowym (czytaj Phil Jackson – LA Lakers – Pau Gasol) może bez problemu ustawić pod niego grę i wtedy nasza obrona pomalowanego będzie przupominała jak szwajcarski ser. Tu nie ma zmiłuj. Chociaż mamy Martina, który gra jeden z najlepszych sezonów w karierze i jest bardzo dobrym, twardym, nieustępliwym obrońcą, to wciąż brakuje mu trochę wzrostu. Nene to raczej gracz skierowany na ofensywę – Top 3 centrów w lidze moim zdaniem – genialna praca nóg, zakres ruchów i siła, którą potrafi wykorzystać. W defensywie jest solidny – ale takie coś nam nie wystarczy. O Birdmanie nie wspomnę, bo to w sumie – jak Runner zauważył – taka maskotka klubu, która w defensywie jedyne co potrafi to blokować z pomocy. Shaq wczoraj robił z nim, co chciał. To już Gortat go lepiej krył. Nie ważne. Ważne jest to, że tej dziury nie załataliśmy. O ile sprowadzenie Bena Wallace’a od początku wydawało się nieprawdopodobne, to powrót Marcusa był całkiem realny. I wiem, że on też nie jest wybitnym obrońcą 1-on-1, wiem, że jego specjalizacją są zbiórki i bloki z pomocy. Ale mówi się - lepszy rydz niż nic. Pamiętam pierwszą rundę Playoffs 2008, pamiętam, że Gasol robił z niego raczej Michaela Olowokandi’ego niż defensora roku. Ale wtedy też była to zupełnie inna drużyna. Drużyna, która kompletnie nie posiadała obrony na obwodzie (chyba, że ktoś nazwie Iversona świetnym defensorem ze względu na przechwyty) a Camby nie miał dobrze dostosowanych do gry obronnej partnerów. Wiecie, jeśli ustawia się Martina żeby krył Brytana na obwodzie i zostawia się drugiego wysokiego w pomalowanym razem z Anthonym, to katastrofa jest blisko. Ten zespół zdecydowanie zasługiwał na nazwę „Enver Nuggets” bez D jak Defense.

Jednak przy wymianie ujawnił się kolejny problem – w zamian za Camby’ego Clippers pewnie chcieliby chcieli by J.R.’a Smitha. Już mi się gęba cieszyła, że nie będę musiał oglądać z kolei jego gęby, której wyraz mówił „yyyy… a rzucę sobie”. Wymiana nie doszła do skutku, ale problem pozostał. Wiem, Earl jest dobrym snajperem. Ale każdy ma czasem takie dni, kiedy wszystko wpada, on też. Za to, gdy ich nie ma, to Nuggets tracą około 10 pozycji w ataku przez jego szalone rzuty z trzema obrońcami obok niego. W sumie, gdybyśmy go stracili, mielibyśmy małą lukę na pozycji SG. Ale mamy przecież Arrona Afflalo, który pokazał się bardzo dobrej strony w pierwszej połowie sezonu, a muszę przyznać szczerze, ż sam na początku w niego nie wierzyłem. Jest niezłym obwodowym obrońcą, choć nie aż tak twardym jak Danthay Jones, to ma o wiele większe możliwości ofensywne. Gdyby stało się tak, że Smith zostałby wymieniony, można byłoby zamaskować brak back-up SG na dwa sposoby:

-Grać więcej duetem Billups-Lawson, który jest zabójczy dla przeciwnych drużyn, szczególnie ze względu na szybkość.

-Melo mógłby więcej grać na dwójce dając więcej minut gry innym niskim skrzydłowym w drużynie. Takie ustawienie ułatwiłoby tworzenie mismatchy a Anthony mając na sobie mniej atletyczne „dwójki” mógłby częściej wchodzić w low-post.

Wymiana jednak nie doszła do skutku i Camby wylądował w Portland. Także, wróćmy do rzeczywistości a „co by było gdyby” zostawmy na inny tekst.

W tym miejscu miałem zamieścić akapit o Carmelo, stworzony praktycznie już podczas trwania pierwszej połowy meczu. Na szczęście moje obawy: że po kontuzji nie będzie już tak dobry jak wcześniej, że gdy kryje go dobry obrońca (James) to potrafi zdobywać punkty przez wymuszanie fauli, że znowu zaczyna rzucać cegły – okazały się fikcją. Przynajmniej jak na razie. Nie wiem, co będzie w następnych meczach, nie jestem przecież prorokiem. Ale jeśli będzie kontynuował tak dobrą grę, puchar dla króla strzelców nie wydaje się tak odległy. A życzę mu tego z całego serca. Żeby w końcu wyszedł z cienia Lebrona i Wade’a.

Pamiętacie jak pisałem felieton o sytuacji zespołu bez Billupsa? Teraz już nie mówię tylko o nim. „Bryłki” bez któregokolwiek ze swoich kluczowych zawodników nie są już tą samą drużyną. Lakers umieją wygrywać bez Bryanta. Bez Gasola także. Ale my niestety nie mamy tak dobrej sytuacji. O ile Billups gdy nie ma Anthony’ego potrafi wziąć na siebie ciężar zdobywania punktów, to sytuacja komplikuje się, jeżeli to on lub Martin są poza składem. Gra sypie się jak domek z kart, ze względu na brak playmakera i jedynego solidnego defensora. Nie mamy dobrze poukładanej strategii grania bez jednego ze starterów. Może to dlatego, że gracze tak dobrze się dopełniają? Miejmy nadzieję, że na najważniejszą fazę rozgrywek wszyscy będą w 100% zdrowi. Bo jeśli nie, plany zwycięskie oddalą się na nieosiągalną odległość.

Jak widzicie, ciągle dążę tu do jednego – pojedynku z Lakers w finale konferencji. Włodarze klubu nie naprawili jednego poważnego problemu, który może okazać się kluczowy w tej bitwie. Problemy zdrowotne pozostawiamy w rękach szczęścia, a czy ono się do nas uśmiechnie, to już zupełnie inna sprawa. Teraz jednak, musimy żyć drugą połową sezonu zasadniczego. Mamy mocny skład, najlepszego strzelca ligi oraz jednego z najlepszych rozgrywających. Pozostaje tylko czekać na najważniejszą fazę rozgrywek, która w tym roku może przynieść wiele niespodzianek.

Felieton napisany dla: nuggets.probasket.pl

poniedziałek, 15 lutego 2010

50 Cent - Power of the Dollar (Recenzja)

50 Cent to raper, o którym można by mówić wiele. Nie ma co się oszukiwać - jego fani to w większości nastolatkowie i słuchacze czerpiący całą wiedzę o rapie z MTV i kolorowych pisemek. Ma też rzeszę nienawidzących go tłumów, które przypisują mu całkowity brak treści, przesiąknięte komercją utwory, które plamią kulturę hip-hop. Większość tych ludzi kojarzy go wyłącznie z pozycji, które wydał u boku Dre i Eminema zapominając o jego karierze pod skrzydłami Jam Master Jay’a i jego kontaktach, które umożliwiły mu wypuszczenie debiutanckiego albumu.

Po nagraniu kilku featuringów, w tym kluczowego „React” z grupą Onyx, 50 Cent wyruszył na podbój przemysłu muzycznego. Podpisał kontrakt z wytwórnią Columbia Records, która zobowiązała się wydać jego płytę „Power of the Dollar”. Współpraca układała się bardzo dobrze, 50 Cent nagrywał materiał, a jako, że w tamtym czasie handlował jeszcze narkotykami, za zaliczkę za podpisanie umowy, kupił kolejną porcję cracku do rozprowadzenia. Nie była to wcale duża suma, chodzą nawet słuchy, że właściciele wytwórni wraz z Jam Master Jay’em sprytnie obcięli wynagrodzenie dla Centa i większa cześć tych pieniędzy trafiła do ich kieszeni.

Przechodząc już do samej płyty - jest to najlepszy lirycznie krążek rapera, który wydaje się, że z roku na rok zatraca, albo po prostu nie chce pokazywać wszystkich swoich atutów. Mamy tu ogrom porównań, gier słownych, inteligentnych punchline’ów, w niektórych momentach całkiem niezły storytelling a nawet kilka wersów, które mogą stać się mottem życiowym! Wszystko to połączone z nienaganną techniką i bezbłędnym flow. Album w znaczącym stopniu różni się od następnych krążków wydanych przez rapera, nie tylko tekstami, ale także stylistyką, oraz docelowym targetem.

Płyta jest bardzo różnorodna. „The Good Die Young” to krótkie refleksje na temat egzystencji, „Corner Bodega” jest krótkim kawałkiem przedstawiającym handel narkotykami w pigułce a „Material Girl 2000” opowiada o kobietach, które gdy wywąchają pieniądze są w stanie zrobić dla nich wszystko. W tym zestawieniu utworów nie mogło zabraknąć dissu w kierunku Murda Inc. „Your Life’s On The Line” i szeroko omawianego „Ghetto Qu’ran”, w którym raper opowiada historię swojego życia i wymienia mnóstwo ksyw swoich partnerów w interesach. To ten właśnie kawałek stał się przyczyną 9-krotnego (oficjalnie) postrzelenia 50 Centa w 2000 roku oraz śmierci Jam Master Jay’a w 2002.

Reakcja łańcuchowa zakończyła się na wydaleniu rapera z Columbia Records i gotowy już album nigdy nie został wypuszczony. Teoretycznie zakończyło się na EP-ce wydanej dwa miesiące przed strzelaniną, zawierającej pięć promocyjnych kawałków z płyty (a nawet jeden z poza niej). Czemu teoretycznie? Bo w praktyce znajomi 50 Centa z wytwórni wytłoczyli album na własny koszt i rzucili 1000 kopii w obrót w podziemiu Nowego Jorku. Można je od czasu do czasu wychwycić na internetowych aukcjach.

Osobną kwestią jest singlowy numer „How To Rob”, który zadziwia swoim pomysłem i wykonaniem. W tym kawałku 50 Cent mówi w jednym-dwóch zdaniach o okradaniu poszczególnych, rozpoznawanych gwiazd showbiznesu. Wg. zamierzeń miał być to po prostu muzyczny żart, ale niektórym wymienionym artystom nie było do śmiechu i postanowili sami zaatakować Fifty’ego. Niektóre konflikty ciągnął się do dziś. Mówi się, że kawałek jest hołdem dla oryginalnego 50 Centa - Kelvina Martina, który zarabiał na życie właśnie rabując rozmaitych celebrities mając motto „The only excuse for being broke is being in jail”.

Produkcją w większości zajęli się dobrze znani na wschodniej scenie Trackmasters. Razem z kilkoma innymi beatmakerami stworzyli typowy uliczny klimat, który idealnie pasuje pod uliczne opowieści 50 Centa i którego pewnie już nigdy nie będzie dane nam usłyszeć. Początkujący raper zaprosił też niespodziewanie dużo znanych artystów na swój album m.in. Destiny’s Child, UGK oraz człowieka, z którym pewnie wiele razy widział się na różnego typu imprezach – Noreaga’e. Nagrał z nim dwa numery, z czego jeden usłyszymy na wspomnianej EPce a drugi znajdziemy na głównym albumie.

Problem tej płyty leży w fakcie, że słyszało o niej bardzo mało słuchaczy. Przeciwnicy 50 Centa nawet nie będą chcieli jej słuchać z wiadomych przyczyn a 60% fanów nie zwracając uwagi na teksty buja się przy puszczanych w MTV singlach. Tylko ludzie, którzy szukają coraz to nowszych doznań brzmieniowych, ci, którzy bardziej wgłębiają się w tę muzykę dadzą szansę temu krążkowi. Problemem nie jest to, że krytykuje się 50 Centa za dzisiejsze dokonania a to, że ocenia się go tylko i wyłącznie po tym, zapominając o jego podziemnej karierze.

Gdy wydawałem (grube) pieniądze na oryginalny egzemplarz tej płyty wiedziałem, że będzie miał on wartość nie tylko kolekcjonerską, ale i stricte muzyczną. Młody, powiązany ze światem przestępczym 50 Cent, pokazał się z bardzo dobrej strony. Pokazał, że w przeciwieństwie do jego największego rywala The Game’a, ma niemałe umiejętności, tylko w tej chwili jakoś nie umie należycie ich wykorzystać. Pokazał się ze strony ulicznego poety, który nie boi się ani swoich wrogów, ani też największych szych w mieście. Kto wie, może gdyby pozostał przy swoim stylu z tamtych lat, dzisiaj byłby kimś w rodzaju Nasa, lub Cormega’i?

Ocena: -9/10

czwartek, 4 lutego 2010

Podsumowanie minionej dekady w NBA: Najlepsi zawodnicy

Jeszcze przed nocą sylwestrową naszedł mnie pomysł podsumowania minionej dekady NBA, która była bądź co bądź pierwszą, jaką w ogóle się interesowałem. I nawet, wtedy gdy nie oglądałem wielu meczów ze względu na brak możliwości, byłem non stop na bieżąco. Artykuł trochę przeleżał na dysku, długo nie mogłem się zebrać by go dokończyć i tak jakoś się złożyło, że publikuję go dopiero dziś. A więc: oto moim zdaniem skład, który można by określić jako „’00 All-Stars” i przyznam szczerze, że wbrew pozorom, nie były to łatwe wybory. Możliwe, że niedługo zamieszczę na blogu kolejny tekst, tym razem jednak wybiegający w przyszłość. Ale nie zagalopowujmy się za daleko.

Pierwsza piątka:

Steve Nash – Tutaj nie miałem zbytnio wątpliwości, ale gdy już uplasowałem nazwisko Kanadyjczyka jako najlepszego rozgrywającego dekady zacząłem zastanawiać się, czy na pewno gość bez pierścienia zasługuje na to miano bardziej niż np. Tony Parker, który nie dość, że wygrał trzy pierścienie, to był też MVP finałów. Nie oszukujmy się jednak, to Steve przez ten czas pokazał się jako lider z krwi i kości, znakomity playmaker, też przez wzgląd na statystyki, chociaż one tu wszystkiego nie oddają. Fakt, że nie ma pierścienia chyba nie jest aż tak ważny przy (jedynym) dwukrotnym MVP dekady, bo Parker, choć miał ma 3 pierścienie i był ważną częścią zespołu, to nie niósł aż tyle na swoich barkach, co Nash i za to przyznaję mu tę pozycję.

Kobe Bryant – Kolejna pozycja i kolejny zawodnik, który był na niej bezkonkurencyjny. Czterokrotny mistrz NBA, MVP sezonu 08-09, dwukrotny król strzelców i po odejściu Shaqa z Lakers, lider w pełnym tego słowa znaczeniu oraz mentor dla młodszych zawodników. Jeden z najbardziej rozpoznawanych graczy w lidze, który udowodnił, że w tej dekadzie, moim zdaniem, nie miał sobie równych. Zaczynał od tworzenia znakomitego duetu z O’Nealem, by po jego odejściu na chwilę pogrążyć się w „zwycięskim dołku”. Wielu oskarżało go o to, że nic nie osiągnie bez Big Daddy’ego. Mylili się. Już jako pełnoprawny lider sięgnął po mistrzostwo w 2009 roku i wszystko wskazuje na to, że może osiągnąć jeszcze więcej ze swoją drużyną.

Paul Pierce – Ta pozycja była najtrudniejsza do obsadzenia. Długo zastanawiałem się, kto bardziej zasługuje na pierwszą piątkę. Postawiłem na Pierce'a - człowieka legendę w Bostonie. Określany przez kibiców jako jeden z najlepszych Celtów w historii po Larrym Birdzie i Billu Russelu. Niesamowicie solidny i produktywny gracz, który potrafi być pierwszą, drugą a gdy trzeba to nawet trzecią opcją, usuwając się w cień. Przez wszystkie sezony dekady, jego średnia punktów nigdy nie była mniejsza niż 20 a gdy do zespołu Celtics dołączyli Kevin Garnett i Ray Allen, zrzekli się prawa do bycia liderami, na rzecz Paula. Świadczy to o wielkiej klasie tego zawodnika. Razem z tymi dwoma panami wygrał mistrzostwo w 2008 roku zostając przy tym MVP Finałów.

Tim Duncan – Ten silny skrzydłowy jest klasą samą dla siebie. I nie skłamię chyba, jeśli powiem, że to on był głównym motorem napędzającym sukcesy „Ostróg” w tej dekadzie. Solidny, pracowity, cichy zawodnik, który nigdy nie chciał być wielką gwiazdą ligi. Na początku kariery tworzył duet „Twin Towers” z Davidem Robinsonem i pierwsze mistrzostwo zdobył już w drugim sezonie gry (1999). Jeśli chodzi o to dziesięciolecie, to zwycięska seria zaczyna się od mistrzostwa w 2003 roku. Był to ostatni sezon „Admirała” w lidze. Center odchodzi na emeryturę i pozostawia drużynę w rękach Duncana. Ten prowadzi zespół do jeszcze dwóch mistrzostw (2005, 2007). Dopełnieniem osiągnięć są dwa tytuły MVP oraz taka sama liczba wyróżnień MVP Finałów.

Shaquille O’Neal – Shaq zaczął robić karierę już w latach 90 i jest chyba najbardziej rozpoznawalnym zawodnikiem w historii oprócz Michaela Jordana. Jest liderem w klasyfikacji wsadów do kosza i jego fizyczna dominacja, była przyczyną zezwolenia na stosowanie obrony strefowej. Ale przyjrzyjmy się bliżej ostatniej dekadzie. Mamy tutaj szerokie pasmo sukcesów. Czterokrotny mistrz NBA, trzy razy z Los Angeles Lakers a raz z Miami Heat, MVP sezonu 1999-2000 oraz trzykrotny MVP finałów. Te nominacje mówią same za siebie i to mu w większej części przypisuje się triumfy Jeziorowców w pierwszej połowie dekady i w sumie ja też mogę się z tym zgodzić. Bez wątpienia niekwestionowana ikona ligi.

Ławka rezerwowych:

Tony Parker – Mimo, że jest to już ławka rezerwowych, to ta pozycja była trudna do obsadzenia. Wahałem się właśnie między Tony’m a Jasonem Kiddem. Jednak liczba mistrzostw i tytuł MVP Finałów świadczą na korzyć reprezentanta Francji. Parker był bardzo ważnym elementem mistrzowskiej drużyny Spurs, Greg Popovich już od pierwszego sezonu gry powierzył zespół w jego ręce, co było z początku nieco kontrowersyjną decyzją mając na uwadze to, że Tony był przecież wybrany w drafcie dopiero z 28 numerem. Okazało się to jednak strzałem w dziesiątkę i to właśnie Tony układał grę mistrzowskiej drużyny z San Antonio.

Dwayne Wade – Kolejna pozycja, kolejny dylemat. Fakt, Allen Iverson wiele osiągnął indywidualnie, zdobył MVP sezonu, doprowadził drużynę do finału, ale to Dwayne Wade zdobył to, co w koszykówce jest najważniejsze, czyli mistrzowski pierścień. Można spekulować, czy to wszystko dzięki przybyciu Shaquille’a O’Neala z Los Angeles, ale to właśnie Dwayne został uhonorowany tytułem MVP Finałów i to on prowadził drużynę w kluczowych momentach. W sumie, prócz mistrzostwa, zdobył jeszcze tylko tytuł króla strzelców, ale pierścienia mogą zazdrościć mu jego rocznikowi koledzy – LeBron James i Carmelo Anthony.

Lebron James – LBJ został zepchnięty na ławkę rezerwowych dopiero przy okazji wprowadzania ostatnich poprawek do tekstu. Ten zawodnik, ma jeszcze dużo czasu na rozwinięcie się i chociaż, zasługiwał na miejsce w piątce tak samo jak Pierce, zdecydowałem się postawić na tego drugiego. James jest niesamowicie atletyczny i przez niektórych został obwołany jednym z najbardziej dynamicznych graczy w historii NBA. Na ile jest to prawdą, sam nie wiem, ale jedno jest pewne. Ten chłopak ma niesamowity talent i umiejętności, które pokazuje nam na każdym kroku. Jedyną przyczyna tego, że nie wygrał mistrzostwa było słabe wparcie ze strony partnerów.

Kevin Garnett – Jest to aktualnie najlepszy silny skrzydłowy w lidze po Timmy’m. Jego umiejętności stanowią znakomite połączenie gry w ataku i w obronie. Dekadę zaczynał jako lider Minnesoty Timberwolves i z tą drużyną doszedł do finału konferencji zachodniej w 2004 roku zgarniając nagrodę MVP sezonu zasadniczego. Na pierścień musiał jeszcze trochę poczekać. Po zasileniu Boston Celtics stał się głównym komandorem i dyrygentem defensywnej strony, spełniając przy tym ważną rolę w ataku, jako pierwsza opcja podkoszowa. Upragnione mistrzostwo zdobył w 2008 roku przy okazji inkasując nagrodę dla najlepszego defensora ligi.

Ben Wallace – Nie bez powodu nadano mu ksywę Big Ben. Ten zawodnik, to moim skromnym zdaniem, najlepszy obrońca tego dziesięciolecia. Przez wiele lat, jego sama obecność na boisku zmuszała przeciwników do trzykrotnego zastanowienia się, co do zamiarów wjazdu pod kosz. Niesamowity refleks przy blokach i zbiórkach, twarda gra pod koszem to jego klucz do sukcesu. Czterokrotny defensywny gracz roku, mistrz NBA z Detroit Pistons, w którym razem z innym Wallace’m – Rasheedem pokazali, co oznacza hasło „Mistrzostwo wygrywa się obroną”. Jego wartość zaniża tylko fakt, że jest kompletnym beztalenciem w ataku. Notuje on średnio tylko 6.2 punktu na mecz.

Jason Kidd – O Jasonie można mówić wiele. Znany jest jako maszyna do triple-double, znakomity podający oraz jeden z lepszych zbierających ze stawki rozgrywających. Był najmocniejszym punktem New Jersey Nets podczas serii dwuletnich (przegranych) obecności w finałach. Ponadto jego dobrą grę w obronie nagradzano czterokrotnie umiejscowieniem go w piątce najlepszych obrońców NBA.


Allen Iverson – „The Answer” to temat rzeka. O ile się nie mylę, jest najlepiej punktującym graczem dekady. Jego osiągnięcia indywidualne to naprawdę długo ciągnąca się lista. Doprowadził 76ers do finału NBA w 2001 roku, kiedy to zdobył nagrodę MVP sezonu zasadniczego. Cztery razy był królem strzelców oraz trzy razy przewodził lidze w przechwytach. Gdyby nie to, że nie ma do tej pory pierścienia, byłby umieszczony przeze mnie w rotacji 10 zawodników. A tak – jest poza nią.