niedziela, 24 stycznia 2010

Chino XL - Here To Save You All (Recenzja)


Postać Chino XL-a budzi wśród słuchaczy różne odczucia. Jedni powiedzą, że jest, jak się sam określa, królem punchline’ów, a inni zaś, że poświęcanie flow dla tekstów jest niedorzeczne. Fakty są jednak takie, że to on jako jedyny raper na świecie jest członkiem mensy a przy tym ma ogromny szacunek środowiska, czego przykładem jest jego pozycja w rapowym biznesie oraz klasa artystów, z którymi nagrywał. Wszystko zaczęło się od recenzowanej tu płyty „Here To Save You All”. Nie, wróć. To nie od tego się zaczęło, ale nie piszę przecież biografii, więc nie zagłębiajmy się za bardzo w jego karierę.

Płyta została wydana w kwietniu 1996 roku. Chino zdecydował się na zdobycie rozgłosu metodą jednego wersu. Wersu, o którym mówili chyba wszyscy, którzy w tamtych latach naprawdę interesowali się rapem, wersu tak kontrowersyjnego a jednocześnie tak dobrze złożonego, że został uznany jednym z najlepszych na płycie. Chodzi o kondensację znaczeniową w linijce „By this industry, I’m trying not to get fucked like 2Pac in jail”. Wers ten stał się przyczyną beefu, który dał Chino ogromną popularność, a sam zainteresowany, czyli Tupac, odpowiedział mu ambitnym wersem w kawałku Hit ‘Em Up “Chino XL fuck you too” oraz nazywając go w wywiadach transwestytą i przekręcając jego ksywkę na Queen-O XL.

Takich linijek jak ta usłyszymy na płycie sporo. Album jest swoistą kopalnią punchline’ów i gdyby stworzyć podgatunek o nazwie punch-rap Chino byłby z pewnością jego prekursorem. Nie bez powodu przecież porównuje się go do legendarnego już Big L’a. Praktycznie, co druga linijka to przykład wgniatającego w fotel punchline’u lub złożonego porównania, co jednak trochę ogranicza autora tematycznie, ale mnogość tych zabiegów sprawia, że na pewno nie będziemy się nudzić. Sam wers „Nigga fuck a punch line, I write fucking punch rhymes” znakomicie oddaje charakter tej produkcji.

Zajmijmy się tematyką tekstów. Tak jak mówiłem, płyta jest zróżnicowana, ale w większości znajdziemy tutaj wyrafinowane braggadacio. Chino zasłynął jako jeden z pierwszych raperów, który na tak szeroką skalę wyśmiewał różnorakie gwiazdy i gwiazdeczki amerykańskiego show biznesu. Poza tymi przepełnionymi kąśliwymi linijkami trackami usłyszymy m.in. „Who Am I”, który opowiada o problemach, jakie przeżywał w swoim dzieciństwie raper w związku ze swoim pochodzeniem (jest pół Portorykańczykiem, pół Murzynem), „Kreep”, moim zdaniem najsłabszy kawałek z albumu, na którym Chino próbował ośmieszyć swoją byłą kobietę, ale troszeczkę mu to nie wyszło i stało się to swoistym auto-dissem oraz „It’s All Bad”, w którym gdzieś tam między wierszami poznamy historię życia artysty.

Co mógłbym wyróżnić z tej masy podobnych do siebie kawałków? Zdecydowanie „No Complex”, do którego zrobiony był nawet nisko-budżetowy klip, który jest tak wypchany punchami, że chociaż inne tracki nie mają się, czego wstydzić, odstają od niego znacznie. Moimi faworytami są jeszcze „Partner To Swing”, który jest domniemanym dissem na jego partnera z Art Of Origin, sławny „Riiiot” w duecie z Ras Kassem, na którym pada porównanie z Tupaciem w roli głównej oraz nieco dziwny „Ghetto Vampire”, w którym Chino pierwszy raz, jeszcze nie dosłownie, nazywa się „lirycznym Jezusem”: „I used to sit at the right hand of God in light and splendor”. Co by nie mówić, sama koncepcja tego albumu kreuje go jako mesjasza. Począwszy od tytułu, kilku wersów przewijających się w kawałkach a na zdjęciu w książeczce kończąc.

Jedyna wada Chino XL-a to jego flow. Niektórzy mówią, że go w ogóle nie ma, niektórzy mówią, że jest słabe. Ja znajduję się w tej drugiej grupie, bo naprawdę, Chino potrafił pokazać wcześniej, że umie płynąć po bicie bardzo dobrze, ale na tej produkcji raczej nie trafia w bit tak często jak moglibyśmy się tego spodziewać. Krążą nawet opinie, że robi to celowo, żeby podkreślić swoje mocne linijki i wielokrotnie złożone rymy, do czego mógłbym się przychylić, zwłaszcza słysząc wcześniejsze produkcję Art Of Origin.

Bity to kwintesencja ulicznego stylu Nowego Jorku - brudne podkłady, podsycone mocnym basem. Znakomicie nadają one klimat i samym faktem, że nie są zbyt skomplikowane nie odwracają uwagi od nawijki Chino. Większość bitów wyprodukowanych jest przez nieżyjącego już B Wiza, ale swoje podkłady dorzucili też KutMasta Kurt oraz Bird, który udzieli się również na trzecim krążku rapera – Poison Pen. Co ciekawe, cały album nagrywany był w pokoju motelowym wynajętym przez bliskiego kolegę rapera i w niektórych kawałkach naprawdę to czuć.

Co mogę powiedzieć na koniec? Jest to jak do tej pory najlepszy album reprezentującego New Jersey artysty, wypełniony po brzegi inteligentnymi (jak na członka mensy przystało) punchline’ami, które raper potrafi wpleść w kawałki bragga, jak i pozwalające bardziej określić się tematycznie numery. Flow gospodarza przeszkadzać może tylko stukniętym na tym punkcie słuchaczom (a znam takich), więc jeśli nim nie jesteś – bierz ten album w ciemno, bo podobnej płyty, raczej już nie usłyszysz.

Ocena: 9+/10

1 komentarz:

  1. Ja tej płycie dałbym 10/10. Jedna z najlepszych 1996 roku i mimo wszystko zdecydowanie w cieniu Reasonable Doubt czy Hell On Earth.

    OdpowiedzUsuń