czwartek, 6 października 2011

Fabolous - Loso's Way (Recenzja)

Raperzy bardzo rzadko wydają koncept albumy a jeśli już wydają to prawie zawsze są to płyty oparte na filmach. Na polskim podwórku jedyną taką produkcją jest chyba „Gorączka W Parku Igieł” Jimsona za to najbardziej znanym koncept albumem ze Stanów jest z pewnością „American Gangster” Jay’a Z, który powoływał się na film o tym samym tytule. Właśnie ta płyta zainspirowała nowojorskiego rapera Fabolousa do zrobienia podobnej produkcji.

Działalność i muzyka Fabolousa jest dosyć słabo znana w naszym kraju. Sam nie wiem dlaczego. Nie jest przecież raperem mało wyrazistym i do tego nie jest jakimś podziemnym no-namem tylko czołowym wykonawcą wytwórni Def Jam. W swojej ojczyźnie jednak Fab zdążył już zdobyć spore uznanie swoich kolegów z branży oraz słuchaczy. Przez niektórych nazywany jest nawet królem punchline’ów. Faktem jest, że posiada duży wachlarz umiejętności i spory zapas potencjału, który pozwala mu napisać zwrotkę, którą przyćmi gospodarza a może nawet zje mu cały album. Najlepszym przykładem jest tu„6 Minutes of Death” Cassidy’ego. Jego życiówką, moim zdaniem, jest występ na „You Ain’t Got Nuthin’” Lil Wayne’a. I jest tylko jedno wytłumaczenie dlaczego tą zwrotką Fab nie zjadł Weezy’emu płyty. Bo to był „Carter III”. Koniec i kropka.

Właśnie po przesłuchaniu tej zwrotki postanowiłem sprawdzić jego całą dyskografię. Leżała na moim dysku już chyba z miesiąc i nawet nie była w pierwszej kolejności na liście. Tak jak mówiłem, zwrotka tak bardzo mi się spodobała, że postanowiłem dać mu szansę (sorry Nino, będziesz następny). Na początku byłem rozczarowany poziomem pierwszych płyt, które okazały się po prostu przeciętnymi projektami poniżej oczekiwań. Z płyty na płytę jednak widać było kształtowanie się u Faba stylu, który posiada teraz. Płyta „Loso’s Way”, którą tu opisuję, oparta jest bardzo luźno na znanym filmie „Carlito’s Way” z Alem Pacino w roli głównej i jest, moim zdaniem, najlepszym oficjalnym wydawnictwem rapera do tej pory.

Warstwa liryczna albumu jest niezła. Tylko niezła. Oczywistą sprawą jest to, że Loso potrafi położyć na track bardzo ciekawe, zapadające w pamięć linijki: „Somebody better tell em that we in this bitch like an unborn baby” czy „Why don't you practice safe sex and go fuck yourself” ale moim zdaniem nie robi tego tak często, żeby od razu koronować go na króla punchline’ów. Mam jednak wrażenie, że Fab dopiero niedawno zaczął iść w tym kierunku. Na nowszych produkcjach i gościnnych zwrotkach rzuca punchami o wiele częściej niż na omawianym albumie. Jeśli ciągle będzie rozwijał swój dar do gier słownych, może wkrótce będzie klasyfikował się wśród najlepszych.

Większość kawałków to typowa dla mainstreamu bragga skupiona wokół bardzo przyziemnych tematów. Czasem są to po prostu numery bez jakiegoś określonego założenia takie jak „My Time” czy „The Way (Intro)” ale znajdziemy też trochę mroczniejsze, bardziej odwołujące się do klimatu filmu „Lullaby”. Loso bardzo dużo uwagi poświęca kobietom. I to w różnych kontekstach. Dominuje przede wszystkim charakterystyczne dla raperów przedmiotowe traktowanie płci pięknej, ale pojawią się także reminiscencje pewnych zdarzeń z przeszłości m.in. w bardzo ciekawym numerze „Last Time”. Są to jednak wyjątki i w większości raper nie mówi tu niczego co nie zostałoby już kiedyś powiedziane, ani nie mówi tego sposobem za który zasługiwałby na większe uznanie.

Fabolous bardzo dobrze sprawdza się też w przekazywaniu bardziej zaangażowanej emocjonalnie treści . Usłyszymy tu m.in. bardzo ciekawy numer „Pachanga”, który jest mniej więcej rozwinięciem myśli Nasa z utworu „The Message”: „Thug changes and love changes and best friends become stranges”. Fabolous każdy z tych przypadków omawia w jednej zwrotce. W jednej mówi o ludziach którzy odwrócili się od swoich dawnych przyjaciół „How could you fuck the only people who ever cared for you?”, w drugiej o swej dawnej, przelotnej miłości a w trzeciej już o bardziej konkretnej przyjaźni, która jednak okazała się być krucha „They do some bitch shit gotta give ya man a divorce / End up watchin friends like Joey, Chandler and Ross“. W „Stay” raper wyraża swoje poglądy na temat ojcostwa. Wylewa najpierw żal, że jego ojciec nie był przy nim gdy dorastał i mówi, że nie chce popełniać tego błędu co on. Rapuje także, że jego syn jest dla niego ważniejszy niż cokolwiek na świecie: „I give a fuck about hip-hops new beef / I was more excited when my son grew teeth”. Płytę kończy genialny storytelling „I Miss My Love”, który całymi garściami czerpie klimat z filmu „Carlito’s Way”. Na podstawie tego tekstu można by napisać scenariusz do bardzo przyzwoitego filmu sensacyjnego. Jest to moim zdaniem najmocniejszy punkt płyty i Fabolousowi należą się za to brawa.

Fabolous jest jednym z tych raperów, którzy nie idą za modą i nie próbują w każdym kawałku przyśpieszać miliony razy. Jest to oczywiście wielki plus bo jego slow flow nie ma słabych punktów. Słabe punkty ma za to płyta. Jednym jest utwór „Makin’ Love”. Wiadomo, że jest to numer skierowany przede wszystkim do napalonych na raperów nastolatek, które za pieniądze ojców kupują płyty a po koncertach wyrażają swoją wdzięczność w inny sposób. Natomiast sama fraza „make love” u rapera jest po prostu tak obrzydliwa i niesmaczna, że aż się rzygać chce gdy się ją słyszy. Fab ma szczęście na końcu kawałka obrócił ją w żart. Drugim numerem poniżej przeciętnej jest „There He Go”. Zaproszeni goście prezentują tu dość słaby poziom i nawet Fab, który pojechał tu najsłabiej na albumie wyprzedza ich dość znacznie.

Produkcja podciąga ocenę albumu o pół stopnia. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jest bardziej udana niż warstwa tekstowa. Typowo mainstreamowe podkłady robione przez takich mistrzów fachu jak Alchemist, DJ Khalil czy J.U.S.T.I.C.E. League bardzo dobrze wkomponowują się w rap Fabolousa a tam gdzie trzeba tworzą klimat niezbędny do nawiązań do filmu. Pokazują, że nie jest to undergroundowy mixtape, tylko album który ma za zadanie podbić mainstream. Czasem nawet podkłady sprawiają, że chce się odtwarzać dany kawałek dla samego bitu (choć sam nie jestem zwolennikiem takiej drogi).

Fabolous od początku zapowiadał, że na album nie zaprosi dużo gości. Tak też uczynił. I o ile śpiewający refreny wypadli świetnie (Kobe nawet wykonaniem przyćmił gospodarza!) to raperzy wypadli dosyć słabo. Paul Cain, Red Cafe i Freck Billionaire w ogóle nie podołali zadaniu chociaż jakieś tam umiejętności na co dzień posiadają. W ogóle nie wiem też, jaki jest sens zapraszania Jay’a Z tylko na refren. Lil’ Wayne zarapował chyba najlepiej ze wszystkich. Miał też idealną szansę na odgryzienie się za „You Ain’t Got Nuthin’” ale niestety nie podołał wyzwaniu.

Jak na koncept album „Loso’s Way” trochę za mało odwołuje się do swojego filmowego pierwowzoru i przez to wypada dosyć blado przy takim “American Gangster”. Plusem płyty jest natomiast spójność materiału, która bierze się przede wszystkim z dość wąskiego zakresu tematów poruszanych przez rapera. Jednak jeśli odepniemy od krążka łatkę „koncept albmu” usłyszymy po prostu dobrą produkcję. Wszystkiego jest tu tyle ile powinno być. Jest kilka bangerów, kilka konceptowych tracków i dużo bragga. Trzeciego Cartera określiłem mianem idealnego albumu mainstreamowego. Temu do ideału trochę brakuje, ale nadal jest to materiał jak najbardziej wart sprawdzenia.

Ocena: +4

2 komentarze:

  1. Chyba czas na nową reckę co?

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe, no przydałoby się coś napisać, ale jakoś nie mam teraz ani trochę weny ani chęci. Idą ferie to może coś wtedy powstanie.

    OdpowiedzUsuń