środa, 17 marca 2010

Asher Roth - Asleep In The Bread Aisle (Recenzja)


Jako, że na moim blogu prezentowałem do tej pory recenzje tylko i wyłącznie płyt dobrych lub lepszych niż dobrych (wyjątkiem była recenzja „Drogi” Hemp Gru), chyba czas, żeby napisać coś o płycie poniżej poziomu przeciętności. Jak wiemy życie przynosi wiele ciekawych tematów. Takim też była płyta Asher Rotha. Jako, że nie przestałem słuchać muzyki Copywrite’a, postanowiłem sprawdzić, jak prezentuje się jego przeciwnik. Jedyne, co od niego do tej pory słyszałem do diss „Silly Boy”. Uwierzcie mi – nie brzmiał zachęcająco (chyba, że dla gejów). Ale zdecydowałem się mimo wszystko sprawdzić produkcję Eminema (Ashera znaczy się) wydaną w 2009 roku.

Może wam się nie spodobać to, że już pierwszy akapit zaczynam od wyszydzania rapera ze wsi (znaczy z Pensylwanii). Czemu od razu porównałem go Eminema? Ano, dlatego że jak tylko usłyszysz jedną wypowiedzianą przez niego sylabę, od razu najdzie cię takie skojarzenie, jakie naszło mnie. I już nie wnikałem czy to jest zabieg celowy, czy czysty przypadek (chociaż w to nie wierzę). Ale podobieństwo brzmieniowe Ja Rule’a do DMXa to bardzo mały snop siana przy łajnie (znowu te skojarzenia z wsią, ech) podobieństw Ashera do Eminema.

Od początku do końca recenzji skupimy się na gospodarzu projektu. Nie lubię w recenzjach robić wyliczanki wad artysty. Ale tutaj, jako, że Roth jest artystą specjalnym, z chęcią to zrobię. Słuchając tego albumu tylko odliczając tracki do końca. Dlaczego? Po pierwsze, na albumie raper kreuje się na młodego korzystającego z życia człowieka, który lubi kobiety. Szkoda tylko, że jego wykreowany obraz playera jest przedstawiony tak delikatnie, jakby był nauczycielem WDŻ-u w szkole podstawowej. Przez prawie cały album brzmi jak Em, w kilku miejscach nawet jak Jon Lajoie. Sęk w tym, że Jon robi z siebie idiotę, bo ma ku temu predyspozycje, a Asher jak jego idol w „Ass Like That” błaźni się czysto pod publikę, lub nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Już po przesłuchaniu połowy albumu nasuwa się pytanie zadane przez nikogo innego jak Copywrite’a “When will he get off Eminem’s dick?”.

I nagle dostajemy kawałek „As I Em”. Asher przyznaje się do tego, że Eminem jest jego idolem i przedstawia go jako prześladującego go demona, próbując tłumaczyć, że nie próbuje być jego imitacją i boli go, gdy ludzie tak twierdzą. Używając retorycznych pytań typu „Is it my fault?” próbuje zmienić nastawienie słuchaczy. Naprawdę, czułem przez chwilę poruszenie i zapomniałem o polach buraków… Jednak zwrot „I just wanna be accepted as the illest in tha game” znowu wywołał u mnie atak śmiechu – przepraszam, starałem się.

Wracamy jednak do wyliczanki. Asher strzela sobie kolejnego samobója próbując śpiewać w refrenach. O ile rzadko przeszkadzała mi melodyjność jego nawijki, to refreny są szczytem żenady. Nie mówiąc już o tym, że w kawałku „She Don’t Wanna Man” raper używa swego rodzaju vocodera i śpiewa więcej od wokalistki, która występuje gościnnie. Ją akurat mógłbym posłuchać – jego raczej nie. Naprawdę, czasem boli to, że można zepsuć całkiem niezły kawałek jak „Bad Day”, „Sour Patch Kids” czy „La Di Da” bezsensownym wyciem (bo już nie śpiewem) w refrenie.

Najlepiej prezentuje się na pewno końcówka albumu (i to nie, dlatego że czujemy, że zaraz będzie po wszystkim). Najlepszym kawałkiem na płycie jest zdecydowanie „His Dream”. I tu nasunęło mi się kolejne porównanie do Eminema. Jego syndrom prześladuje Ashera. Kiedy robi z siei durnia (luzackie, melanżowe, wiejsko-taneczne teksty) jest po prostu żenujący. Ale gdy zabierze się za bardziej życiowe i refleksyjne tematy, staję się już niezłym raperem. Ale tylko i wyłącznie niezłym. Wiadomo, Eminem ma to w sobie, że jego obie artystyczne strony, klasyfikują się o wiele wyżej we wszystkich rankingach, ale to raczej oczywiste. Na zakończenie albumu dostajemy kolejny dosyć dobry kawałek pt. „Failing”. Asher zapewne chciał, żebyśmy po odejściu od odbiorników (nie oborników) nie czuli tego zapachu kompostu. Udało mu się.

Chciałem ten album podsumować punchem kończącym diss Copywrite’a: „Asher put his own nail in his coffin like he was gagging himself”. Jednakże, o ile diss na rapera z Ohio był największym samobójem jakiego Asher mógł sobie strzelić, to album ten jest po prostu średni. Naprawdę szkoda, że odór łajna trochę zakłóca nam odbiór bardziej poważnych tekstów a wizerunek rolnika przeszkadza nam w spojrzeniu na Ashera z trochę innej strony.

Ocena: 5/10

2 komentarze:

  1. Asher Roth jakoś nigdy do mnie nie przemawiał. Słuchałem kilka kawałków, nigdy całego albumu. Jednak dla mnie to średniak i zapewne po przesłuchaniu miałbym podobne zdanie o tym krążku ;) Recka dobra ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Autor recenzji silił się na żarty niemniej od recenzowanego rapera i też niezbyt mu się to udało. Ja akurat podchodzę do płyty Rotha na luzie, na refrenie nie jest Krizzem Kaliko, na zwrotach nie jest Eminemem, ale jest to poprawny raper, czasem serio potrafi zrymować coś, co się średnio rymuje, a przede wszystkim, to dopiero początki i kiedy przyjrzymy się jego nowemu mixtejpowi, to choćby po "Muddy Swim Trunks" widać, że robi postępy(tak samo feat u Consequence'a w "Childish Games", też dobra zwrota). Może ta płyta to nie jest świetna, ale za to Asher ma coś, czego często w rapie brakuje ostatnio. Rapuje z zajawką i czuć, że z uśmiechem. Że mało poważnie? Trudno. "Be By Myself" i "Fallin'" są świetne.

    OdpowiedzUsuń