Playoffs, playoffs i po playoffs. Przynajmniej jak dla Nuggets. Czy były godnym przypieczętowaniem znakomitego sezonu? Na moje usta ciśnie się odpowiedź – nie! Nie to, że wymagam za dużo, nie to, że nie umiem dobrze ocenić szans drużyn. Po prostu, finał konferencji był niczym ostatnia trefna karta, która sypie wszystkie inne podczas budowania domku. Ale od początku.
Weszliśmy do playoffs, ten fakt akurat nikogo chyba nie dziwi, bo wchodzimy do nich regularnie od 5 lat. Cieszyć może bilans sezonu zasadniczego, który dał nam drugie miejsce na zachodzie. Należy się, więc cofnąć jeszcze wcześniej, żeby zobaczyć, co było przyczyną tak dobrego startu. Cudotwórcą okazał się doświadczony, były gracz drużyny. Tak, tak. Mowa o Billupsie. Ale zaraz, zaraz. Czy ten krytykowany teraz Iverson grał źle? Nie! Po prostu grał inaczej. Jego inność sprawiała, że drużyna także była inna. Teraz mamy inną inność i wszyscy są zadowoleni.
No to jesteśmy już w tej pierwszej rundzie, ale już zaczynają się spekulacje czy „Wielki CP3” nie rozmiecie tej „słabej, niezgranej drużynki z Denver”. Fani Szerszeni zacierali ręce, wiedzieli, że nie będzie łatwo, ale stawiali na to, że szybko przejdą dalej. Jak było? Już w pierwszym meczu „Bryki” pokazały, że drużyna z Nowego Orleanu może się, co najwyżej ubiegać o tytuł „pszczółek” niż „szerszeni”. Sam Billups „onieśmielił” przeciwników ośmioma trójkami. Po tym meczu wielu ludzi zmieniło zdanie i było wiadome, że drużyna z Denver nie chce po raz kolejny odpaść w pierwszej rundzie PO. Krytycy chwalili nawet Carmelo, któremu jako jedynemu w pewnym stopniu został we krwi syndrom „starego Denver”. Cała seria przebiegała pod dyktando Nuggets, przegrali tylko jeden mecz a jeden wygrali aż 58 punktami wyrównując rekord najwyższej wygranej w Playoffs ustanowiony przez Minneapolis Lakers 53 lata temu.
Półfinały zaczęły się ponownym skamleniem, że tym razem nie damy rady „boskiemu Dirkowi” i „najlepszemu rozgrywającemu NBA Jasonowi Kiddowi”. Jednak większość umiała spojrzeć na sprawę obiektywnie i stawiała nas o szczebel wyżej niż drużynę z Teksasu. Jak wyszło? Po dwóch pierwszych meczach miałem wrażenie, że po japońsku – jako tako. Nuggets nie wykorzystywali nieskuteczności przeciwników, nie mogli odskoczyć tak jak powinni w takiej sytuacji. Dobre w tym jest (tylko/aż) to, że wynieśliśmy z Pepsi Center dwie wygrane. W kolejnym meczu powtarzaliśmy błędy. Co nas uratowało? Melo, a właściwie jego game winner. „Boski Dirk” zdołał poprowadzić swoja drużynę tylko do jednej wygranej w serii. Nuggets na haju.
W końcu! Po tylu latach doszliśmy do Finału Konferencji! Yabadabadu! Znowu na forach słychać (widać) ahy i ohy. Tyle że tym razem, zbierają się one nad Denver. Bo przecież, taka drużyna bez problemu pokona Lakers, którzy są chyba w najsłabszej formie od dwóch lat. No jak można przegrać z Rockets bez Yao i T-Maca! No jak!? Chociaż niektórzy mieli obawy, przypuszczenia, że ta dobra gra kiedyś musi się skończyć. Mieli rację. Pierwsze cztery mecze były tym, czego oczekujemy po koszykówce. Twarda, fizyczna gra, determinacja, poświęcenie. Nawet chory Melo, zdecydował się grać. Wszystko jednak ma swój koniec. Dwa następne mecze były jednostronne. Nuggets powrócili to swojego luźnego stylu gry i przegrali z kretesem. Ten krestes wcale nie nazywał się Los Angeles Lakers, tylko… Brak ambicji?!
Tak! Jak można z meczu na mecz stać się inną drużyną? Powrócić do poziomu, który był prezentowany za Iversona. Ba, sam Billups upodobnił się do swego poprzednika, z którym był niejednokrotnie porównywany. Głupie rzuty z ręka przeciwnika przed oczami to nie to, czego od niego wymagali. J.R.? Jaki J.R.?! To że mu się przyfarciło od czasu do czasu nie znaczy że ma kontynuować serię pudeł i schodzić do szatni z bilansem 4-18 za dwa i 1-11 za trzy. Litości. Melo? Albo grypa żołądkowa zżarła mu trochę umiejętności albo znów się nastukał jak za starych, dobrych czasów. Cegły mało co kosza nie urwały. Kenyon jako jedyny zagrał solidną serię, nie był geniuszem, ale przynajmniej się starał. Nene to już w ogóle tragedia. Po dwóch świetnych meczach z Dallas zaczął faulować i w konsekwencji wylatywać z boiska. Jeden mecz na poziomie. Ten z double-double.
W ogóle miałem takie wrażenie, że oglądam zupełnie inną drużynę. Inną niż Nuggets z Playoffs, inną niż Nuggets z sezonu zasadniczego, inną niż Nuggets z Iversonem. Widziałem drużynę, która grała jakby to był zwykły mecz na boisku przed blokiem. Jakby to był niczego nie warty mecz streetballu jakich wiele. Gracze wyszli na boisko jakby im w ogóle nie zależało na finale, jakby wejście do finału konferencji było mistrzostwem NBA. To już chyba byłoby lepiej gdyby Iverson wyszedł na parkiet. Rzuciłby te 50 punktów tylko dlatego, że chciałby w końcu zdobyć mistrzowski pierścień.
Czy brak motywacji był główna przyczyną porażki? Zaryzykuje stwierdzenie, że tak, chociaż jest jeszcze jedna. Jest gruba. Ma na imię George. A na nazwisko ma Karl. I broń Boże nie skreślam go za tuszę. To właśnie trener powinien motywować, powinien napędzać. A on sobie siedział na ławeczce ciesząc się w duchu, że za dwa dni pojedzie sobie na ryby. Taktyk od siedmiu boleści. Jeśli właściciele klubu nie zdecydują się na zmianę na ławce trenerskiej, to nie widzę przyszłości dla tego klubu. A widzę duży potencjał. Zresztą widziałem już w 2003 roku, gdy do klubu przyszedł Anthony. Karl tego potencjału nie wykorzystał. Jemu już dziękujemy.
Go Nuggets! Beat LA… In 2009-2010 season.
Felieton napisany dla: nuggets.probasket.pl
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz