
Tech N9ne jest znany przede wszystkim ze swojego zwariowanego flow. W jednym kawałku potrafi zmienić tempo nawijki nawet dziesięć razy, przy czym nie zepsuje to jakości tracku, wprost przeciwnie – tylko ja poprawi. Szasta podwójnymi, potrójnymi, wewnętrznymi oraz wielokrotnymi na lewo i prawo zachowując przy tym przekaz, jaki płynie z jego tekstów. Jak prezentuje się jego nowa płyta „Sickology 101” z cyklu „Tech N9ne Collabos”? O tym przeczytacie niżej.
Dawno już żaden album nie porwał mnie tak jak ten, więc odczekałem trochę czasu, by móc wystawić w miarę obiektywną ocenę. „W miarę” to dobre określenie, ponieważ nie można ocenić obiektywnie płyty, którą jarało się prawie dwa tygodnie i z której kilka kawałków gościło w głośnikach kilkanaście razy dziennie. Tak, więc, jeśli uważacie recenzję za przesłodzoną, odejmijcie jeden punkt od oceny.
Co pierwsze rzuca się w oczy a właściwie w uszy? Kawałek tytułowy. Sickology 101 ladies and gentlemen. Moim recenzjom daleko do miana „track-by-track”, ale jednak muszę o nim wspomnieć. Jest to nuta, która mnie po prostu zmiażdżyła. Czemu? Na sukces tego singla, kolaboracji trzech raperów, składa się przede wszystkim to, że każdy zawodnik pokazuje swoją najmocniejszą stronę. Tech N9ne popisuje się swoim niesamowitym flow, Crooked I sypie dozą metafor i przemyca powiew świeżości słonecznego zachodu a Chino sadza na znakomity podkład mocne punchline’y wgniatające w fotel, na którym aktualnie siedzimy. Z czystym sercem mówię, że trudno mi było wybrać rapera, który pojechał najlepiej. Artyści dopełniają się wyśmienicie tworząc idealną harmonię.
No dobra, troszeczkę się rozpisałem. Jak więc prezentuje się reszta z pozostałych 75 minut? Bardzo dobrze, ale nie aż tak dobrze jak kawałek tytułowy. N9ne, chociaż widać, że to on jest tutaj grubą rybą, przyćmiewany jest przez ogromną liczbę gości. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby był przyćmiewany jakością zapodawanych nam linijek, bo w tym naprawdę trudno go przewyższyć. Jest przyćmiewany, bo po prostu jest go za mało. No, ale z drugiej strony, czego wymagać po płycie zatytułowanej „Tech N9ne Collabos”? Poza Messy’m Marvem oraz dwójką asystującą przy openerze nie znajdziemy tu nic ciekawego. Chyba, że ktoś lubi monotonię.
Cóż więc można powiedzieć o samym gospodarzu? Jak zwykle nie zawiódł. Już na wstępie opisywałem jego nieprzeciętne umiejętności wokalne i techniczne. Mógłbym się tylko przyczepić do jednej rzeczy. Płyta utraciła głębie liryczną w stosunku do „Killera” – poprzedniej płyty rapera. Nie mamy tu już głębokich kawałków z przemyśleniami oraz komentarzem rzeczywistości. To jednak można łatwo przemienić w zaletę. Płyta idealnie nadaję się do odstresowania po ciężkim dniu, na imprezę oraz na spokojne wieczory by zabić sąsiadów basami.
Wspomniałem o basach, więc muszę rozwinąć temat. Muzycznie płyta wypada wyśmienicie. Mamy wiele podkładów, które idealnie pasują pod nawijki artystów, chociaż wielu zwolenników klasycznych brzmień może powiedzieć, że już nawet legenda rapu ze środkowego-wschodu idzie w stronę elektroniki i auto-tune’u (użytego w „Blown Away”). Jak to skomentuję? Osobiście nie jestem przeciwnikiem tego rodzaju śpiewu. Auto-tune jest czymś, co w odpowiednich ilościach potrafi oddać nastrój utworu. Bardzo lubię za to elektroniczne bangery i w ostatnim czasie otworzyłem się na tego rodzaju podkłady. Jednak, jeśli ty lubisz bity oparte na jazzowych samplach i orkiestrę symfoniczną w refrenach oraz gardzisz elektroniką – ta płyta nie jest dla ciebie. Przynajmniej w sferze muzycznej.
Teraz trzeba wszystko podsumować i wystawić ocenę końcową. Jest to płyta bardzo dobra i do ideału (jak na te czasy) brakuje jej tylko dobrze wyważonych proporcji. Główna postać jak zwykle nie zawodzi, ale aktorzy grający drugoplanowe role zdają się mówić te same kwestie. Oby następna płyta zapowiedziana na ten rok, była właśnie w tym stopniu lepsza.
Ocena: -9/10