
Dziś rano (które dla normalnego człowieka jest popołudniem) naszła mnie genialna myśl, żeby w końcu dokończyć recenzowanie dyskografii Ryana Montgomery’ego. Prawdę mówiąc jak zaczynałem tę serię to postanowiłem sobie, że raczej nie opiszę tej płyty, ponieważ uważałem ją za jeszcze słabszą niż „Independent’s Day”. Sytuacja odwróciła się o 180 stopni i teraz jest to mój ulubiony album reprezentanta Detroit zaraz po genialnym „Death Is Certain”. Mowa oczywiście o „Street Hop”, który ujrzał światło dzienne 20 października 2009 roku czyli dopiero trzy lata po pierwszej oficjalnej zapowiedzi.
Po zakończeniu beefu z D12 w 2005 roku Royce zmuszony był opłakiwać śmierć swojego przyjaciela Proofa. Zaraz po tym został aresztowany i skazany na rok więzienia za złamanie warunków zwolnienia warunkowego narzuconego przy sprawie o nielegalne posiadanie broni. Na wolność wyszedł w 2007 roku i od razu zabrał się za pracę nad pierwszym mixtape’em z serii „The Bar Exam”. Kiedy wreszcie zajął się kolejnym solowym krążkiem, większość kawałków jakie miały się na nim znaleźć wyciekło do internetu jako „The Revival”. Nieco zirytowany Royce ponownie odsunął projekt na bok i niedługo potem wydał kolejny mixtape „The Bar Exam 2”. Pewność, że „Street Hop” jest priorytetem mieliśmy dopiero wtedy, gdy premierę miał pierwszy klip promujący płytę – „Shake This”. Ale to jeszcze nie było to. Nickel skupił się na pracy nad albumem swojej supergrupy Slaughterhouse i dopiero po jego premierze na półki sklepowe trafił „Street Hop” poprzedzony wydaniem „The Revival EP” (nie mylić z bootlegiem) trzy miesiące wcześniej. Jak więc widzimy Royce nie siedział bezczynnie na czterech literach przez te trzy lata (lepiej nie wnikajmy w to, co te cztery litery robiły w więzieniu).
Cały album sprawia wrażenie albumu bez konceptu. Znajdziemy tu chyba wszystkie możliwe style, w których Royce czuje się najlepiej. I w tym wypadku, w przeciwieństwie do poprzedniego albumu, jest to jak najbardziej zaletą. Oczywistą oczywistością jest to, że na albumie dominuje braggadacio w różnych formach. Zacznijmy może od genialnego kawałka otwierającego płytę - „Gun Harmonizing” w którym Ryan wznosi się na wyżyny swoich umiejętności. Zarówno technicznych jak i lirycznych. Wersy: „The best rapper alive could be the best rapper that died, a murderous / If you ain't get it by now, I'm suicidal, I'm wild, a nigga better than me is who I ain't heard of yet / So I ain't murdered yet, he ain't even been born, his momma's a virgin, she ain't even furtile yet” powinny być obowiązkową częścią książki “Jak rapować”, którą musiałby przeczytać każdy początkujący raper.
Spoglądając na tracklistę mamy jeszcze trochę inną odmianę bragga, którą ja nazywam “flow show”. Jest to pokazanie nieprzeciętnych umiejętność płynięcia po bicie. Najlepszym przykładem jest tu kawałek „Dinner Time” z Busta Rhymesem. Aż czuć współczucie dla bitu, słysząc jak Royce na spółkę ze swoim kolegą się nad nim znęcają. Mówiłem już, że Royce z każdym rokiem jest lepszy w tej dziedzinie? Dobra, jedziemy dalej. Jeśli mowa o przechwałkach, znajdziemy też jeden kawałek czysto uliczny o wiele mówiącym tytule „Gangsta” (mam deja vu). I trzeba powiedzieć, że nie jest zły, chociaż jedyne wersy, które wpadły mi w pamięć to: „If you a rapper, I diss your ass / Then get mad at you for getting mad at me”. Gangstersko.
Za co jeszcze mógłbym pochwalić rapera z Detroit? Zdecydowanie za bangery, które mogłyby bujać dupy dobrych dup w klubach. Począwszy od lekkiego, ocierającego się o r’n’b „Thing For Your Girlfriend”, przez „Far Away”, które jest aktualnie moim ulubionym kawałkiem z płyty, po „Mine In Thiz”. W jednym tracku Royce genialnie parodiuje raperów używających auto-tune’a i po raz kolejny potwierdza że wers: „Fuck this auto-tune shit, that shit sound weak as a bitch, at least it’s me using it” był najprawdziwszą prawdą, w innym natomiast potrafi odnaleźć się na piekielnie mocnym syntetycznym bicie Mr. Portera i nawinąć w swojej ulubionej konwencji (czyt. kasa i dziwki).
Największym „objawieniem” płyty są jednak genialne storytellingi. Refleksyjno-reminisencyjny singiel „Shake This” jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Skupmy się na razie na, notabene kolejnym singlu – „Part Of Me”. Raper zainspirowany serialem „Twilight Zone” postanowił ułożyć swoją niesamowitą historię. Na początku wydaje nam się, że to kolejna, lekka opowieść o jednym z wielu playerów na tym świecie. Jednak ostatnie wersy zmieniają całkowicie nasze spojrzenie na ten kawałek. Jako fan serialu z czystym sercem mogę powiedzieć, że Royce nie sprofanował go odwołując się do niego w teledysku.
Na osobny akapit zasługuje historia opowiedziana w dwóch innych trackach – „On The Run” oraz „Murder”. Konwencja troszeczkę przypomina mi narracją Max Payne’a 2. No ale do rzeczy. Akcja zaczyna się gdy wykreowana przez Royce’a postać wynajmuje pokój w hotelu i zaczyna refleksje nad czynem który popełniła. Gdy historia kończy się dla niej tragicznie, w kolejnym kawałku cofamy się o jeden dzień i poznajemy wszystkie wydarzenia od podszewki. I chociaż nie wszystko jest tutaj logicznie opowiedziane to i tak trzeba powiedzieć, że Ryan odwalił tu kawał dobrej roboty.
Przejdźmy teraz to kolejnego mocnego punktu albumu, czyli produkcji. Moim skromnym zdaniem jest to najlepiej wyprodukowany krążek rapera w całej jego dyskografii. Mamy tu wszystko. Od samplowanych bitów DJ’a Premiera, przez syntetyki Mr. Portera i Emile’a, przy których jak u siebie w domu czułby się T.I. po trochę spokojniejsze podkłady Streetrunnera. Wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Nie ma co się dziwi skoro producentem wykonawczym płyty był sam Preemo.
No dobra, a czy płyta ma właściwie jakieś wady? Naturalnie, ale są to raczej moje subiektywne odczucia. Większość tracków, których nie wymieniłem to po prostu czysta średniawa a niektóre są tak monotonne, że aż chce się je pominąć. Takie kawałki jak ”Warriors” na feacie ze Slaughterhouse na którym ogromnie się zawiodłem czy „Something To Ride To”, który niby ma ten vibe lat 90, ale co z tego, skoro jest nudny jak flaki z olejem, po prostu psują odbiór płyty. Na wyróżnienie zasługuje też „New Money”, które nie wiem po co w ogóle znalazło się na albumie.
Czy Royce miał rację mówiąc, że to jego najlepszy album jaki do tej pory nagrał? Niestety nie. Ale na pewno nie możemy narzekać. Ja dopiero po kilku przesłuchaniach odkryłem tkwiący w nim ogień piekielny. Jest to płyta, na której każdy słuchacz znajdzie coś dla siebie (no chyba, że jest fanem horrorcore’u). I pomimo tracków, które wypisałem w akapicie wyżej wciąż jest to album bardzo dobry. Teraz Ryan zapowiedział sequel „Death Is Certain” zatytułowany „Success Is Certain”, na który czekam z niecierpliwością, ale mam pewne obawy, że może sprofanować klasyk, który sam stworzył.
Ocena: 8/10